1 i 15 sierpnia – polski dobry i zły bliźniak

Co roku sąsiadują ze sobą. Dotyczą tego samego kraju, a nawet tego samego miasta. W niemałym stopniu też tej samej epoki i tych samych pokoleń. Drugie jest zawsze w cieniu pierwszego, choć to ono przyniosło zwycięstwo. To pierwsze jest dla nas naturalne, doskonale wpisuje się w naszą świadomość zbiorową i kulturę. To drugie jest nieco dziwne i wprawia w pewien dyskomfort – niby je lubimy, ale do końca nie wiadomo, co z nim właściwie zrobić. Święto 15 sierpnia ma prawo czuć się pokrzywdzonym bratem poprzedzającej je zawsze o dwa tygodnie rocznicy wybuchu powstania warszawskiego.

Co właściwie świętujemy 15 sierpnia? Chyba nie ma wątpliwości, że to najmniej oczywisty i zrozumiały dla społeczeństwa dzień wolny od pracy. Nie ma konkurencji z Dniem Niepodległości, Bożym Narodzeniem, Wielkanocą, Dniem Wszystkich Świętych, występującymi w duecie Świętem Pracy i Konstytucji 3 maja. Jedyny rywal, z którym ewentualnie mogłoby powalczyć Święto Wojska Polskiego, niczym „czerwona latarnia” desperacko próbująca przedostać się na względnie bezpieczne miejsce w tabeli pozwalające „tylko” na grę w barażach, to Boże Ciało – ale i to tylko ze względu na odejście wielu Polaków od chrześcijaństwa w ostatnich latach. To Boże Ciało mające wiele punktów przewagi zaliczyło ostatnio kilka porażek z rzędu, przez co znalazło się w hipotetycznym zasięgu walczącej o życie konkurencji, a nie Święto Wojska Polskiego odniosło serię spektakularnych zwycięstw.

Zamazanie znaczeń

Podstawowym problemem z 15 sierpnia jest jego dwoistość. Z jednej strony jest to Święto Wojska Polskiego, z drugiej Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Ta niekonkretność tworzy ryzyko zamazania znaczenia. To o co właściwie chodzi? Co jest ważniejsze? Katolik-patriota musi się chwilę zastanowić. Można sprawdzić, że ustawodawca dzień wolny przewiduje ze względu na święto religijne, jakkolwiek oczywiście jest świadomy pokrywania się obu dat. Każdy musi też chwilę pomyśleć nad tym, co wypada zrobić z owym dniem wolnym. Nie ma bowiem silnych, głęboko zakorzenionych tradycji równie oczywistych i narzucających się, co wieczerza wigilijna, święcenie pokarmów czy odwiedzenie grobów bliskich.

Z punktu widzenia pamięci historycznej 15 sierpnia wydaje się idealnym kandydatem na wielkie święto. Tego dnia Polacy pokonali Sowietów, ratując własną niepodległość, a przy okazji także odsuwając dramatyczną z punktu widzenia Europy perspektywę połączenia Armii Czerwonej oraz komunistów silnych w Niemczech i na Węgrzech. To doskonały materiał do dumy i zachwytów, nawet jeśli ryzykujących popadnięcie w zbędny patos.

Jeśli jednak kiedyś zasłużyliśmy, to wtedy. 15 sierpnia 1920 r. obok odsieczy wiedeńskiej 12 września 1683 r. zapisał się jako jeden z dwóch wielkich tryumfów polskiego oręża i jednocześnie ogromnych zasług dla europejskiej cywilizacji. To dwa odpory najazdów dążących do podbicia Europy, uniwersalistycznych i śmiertelnie niebezpiecznych islamu i komunizmu.

„Ja jedną taką wiosnę miałem w życiu” pisał Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu o roku 1812 i wyprawie z Napoleonem na Moskwę. Rok 1920 to już zdecydowanie ulepszona wersja. Jest nie tylko chwilą wytchnienia, do której można było później wracać w bardzo trudnych chwilach. Jest także realnym zwycięstwem, które dało pełną niepodległość na dwie dekady, a nie przedłużyło złudzenia na kilka miesięcy.

Jest wreszcie zwycięstwem odniesionym przede wszystkim własnymi siłami przez polskiego żołnierza, nawet jeśli wsparcie sojuszników na czele z Francją było dla ostatecznego sukcesu bardzo istotne. W 1812 r. Polacy byli tylko jednymi z wielu sojuszników będącego w centrum małego kaprala. Tu pokazaliśmy, że „Polak potrafi”. Lepszego materiału na patriotyczne koszulki mieć nie będziemy.

Klęska wygrywa z triumfem

I oczywiście nie jest tak, że 15 sierpnia nic się nie dzieje. Co roku od 1992 r. odbywają się uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Coroczne defilady wojskowe mają szansę stać się nową tradycją, jeśli wrosną w umysłowość kilku kolejnych pokoleń. Wszystkim zaangażowanym w popularyzację tego święta należy się wielki szacunek. Nie zmienia to jednak faktu, że najpoważniejszym konkurentem – z którym Święto Wojska Polskiego zdecydowanie przegrywa – jest rocznica wybuchu powstania warszawskiego. Chętnie zobaczyłbym wyniki badającego tego sondażu, ale jestem przekonany, że znacznie większa liczba Polaków umiałaby przyporządkować pierwszego niż piętnastego sierpnia do konkretnego wydarzenia historycznego – nie mówiąc już nawet o znanej tylko pojedynczym dziwakom dacie dziennej odsieczy wiedeńskiej.

Powstańcy warszawscy mają mnóstwo pomników i ulic w całym kraju. Bitwa z 1920 roku nie doczekała się ani planowanego pierwotnie na setną rocznicę łuku tryumfalnego, ani nawet zaprojektowanego przecież pomnika. Wojna polsko-bolszewicka, inaczej niż powstanie, nie ma swojego muzeum.

Uroczystości czy defilady nie mają szans zebrać tłumów takich jak „Godzina W”, o której zatrzymuje się stolica. Marsze Zwycięstwa odbywają się ledwie od 2015 r., są dopiero „na dorobku”, a ich organizatorzy to grupa młodych zapalonych patriotów. Dlaczego?

Pierwsza odpowiedź to trauma po zburzeniu Warszawy. Ogrom cierpienia i śmierć 150 tysięcy cywili dotknął w bolesny, namacalny sposób mnóstwo rodzin. Naznaczył całe pokolenie warszawiaków. Ból po stracie najbliższych przejmuje nas bardziej niż jakakolwiek radość. Powstanie jest też o pokolenie – 24 lata – świeższe. Wciąż żyją ostatni powstańcy. Z drugiej strony żołnierze 1920 roku też byli z nami długo – nierzadko byli to zresztą ci sami ludzie. Kapitan Józef Kowalski, ostatni weteran wojny polsko-bolszewickiej, zmarł 7 grudnia 2013 roku w wieku 113 lat.

Wydaje się jednak, że podstawowa przyczyna leży w ukształtowanej przez ostatnie dwa wieki mentalności Polaków.

Widowiskowa klęska Dobra ze Złem jest dla nas zjawiskiem całkowicie naturalnym, a powstanie warszawskie spotęgowaną wersją powstań listopadowego i styczniowego. Polacy jak zwykle sprawiedliwi, jak zwykle zdradzeni, jak zwykle zbyt dobrzy i piękni dla tego podłego świata.

Jak zwykle odpowiedzią na naszą szlachetność było okrucieństwo obu Wiecznych Wrogów! Następnie decyzja o powstaniu jest racjonalizowana poprzez mistyczną teorię kapitału krwi. Im więcej zabitych, zamordowanych, zgwałconych Polaków i Polek, im więcej złamanych życiorysów, im więcej sierot i wdów, tym mocniej pokazaliśmy sobie samym, swoim potomkom i całemu światu naszą wartość.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


My chcemy herb mieć swój. Na zgubę wrogom naszym

W swoim znakomitym eseju „Długi Wrzesień ’39. Polska ofiara krwi jako katastrofa wyobraźni” Bartłomiej Radziejewski cztery lata temu przypominał słowa Stefana Bobrowskiego, 23-letniego „czerwonego” kierownika Tymczasowego Rządu Narodowego z 1863 r.: „Wywołując powstanie spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, że dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczamy bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć”. Bobrowski oczywiście też zginął, dokładając swoją młodą krew do rzeki. Co makabryczno-groteskowe, ale bardzo charakterystyczne, zginął… w pojedynku, zabity przez powstańca z innej frakcji, który obraził się za nazwanie go awanturnikiem. Krótkowidz-intelektualista Bobrowski nie miał szans z doświadczonym, starszym żołnierzem. Honorowo dał się zabić.

15 sierpnia nie pasuje do tego typu opowieści, do krwawych schematów reprodukowanych przez pokolenia.

Bitwa warszawska to symbol Polaków zakopujących na chwilę spory i wspólnie zwyciężających. Nawet jeśli później II RP spotka morderstwo Narutowicza, przewrót majowy czy Bereza, w kluczowym momencie udało się powstrzymać naszą skłonność do swarów. 1 sierpnia to symbol buntu wobec Wodza Naczelnego, hamletyzującego, ale przeciwnego powstaniu.

Kazimierz Sosnkowski był wobec decyzji w Warszawie bezsilny, a w dodatku głęboko skonfliktowany z premierem Mikołajczykiem, prowadzącym własną grę na szesnaście frontów. Ostatecznie doprowadziła go ona do upokarzającej ucieczki przed komunistami, do których wcześniej się przymilał. Nawet w obliczu wojny i groźby fizycznej zagłady narodu, nawet na wygnaniu, z wielu Polaków wychodziło politykierstwo i warcholstwo. Później cieszący się autorytetem generał Sosnkowski próbował przekonywać zwaśnione stronnictwa w Londynie, by zgodziły się przynajmniej na jednolite przywództwo rządu na uchodźstwie, uznawanego już tylko przez nieliczne państwa. Bezskutecznie. W trybie domyślnym dla polskiego polityka nie ma większego wroga niż Polak z drugiej frakcji. Nie ma też takiej liczby zabitych Polaków, w tym cywili, kobiet i dzieci, która byłaby zbyt duża, by nie ryzykować nią w imię wstrząśnięcia sumieniem świata.

Nie chcę przy tym twierdzić, że wybór z lipca 1944 r. był łatwy. Doskonale można zrozumieć chęć bycia choć przez chwilę wolnymi Polakami w biało-czerwonych opaskach na ramionach po pięciu latach hitlerowskiego bestialstwa i upokorzeń. „My ludzkie bydło, ludzki gnój / Z suteren i poddaszy / My chcemy herb mieć swój / Na zgubę wrogom naszym” – śpiewa zespół Lao Che w znakomitym albumie Powstanie warszawskie. Zadaniem odpowiedzialnych przywódców jest jednak w takich chwilach temperowanie nastrojów społecznych.

W Krakowie nie było powstania. Dlatego w Krakowie nie doszło do rzezi cywili pozbawiającej Polskę setek tysięcy przyszłych ojców, matek, lekarzy, nauczycieli, artystów i potencjalnych przywódców, a oryginalne zabytki będące dziedzictwem poprzednich pokoleń stoją po dziś dzień. Niezłomny Adam Sapieha – książę z rodu, po wojnie mianowany także księciem Kościoła – na miejscu osiągnął to, co z Londynu nie udało się Sosnkowskiemu.


CZYTAJ TAKŻE:

WARZECHA: Manipulowanie historią. O czym się nie mówi 15 sierpnia

MACIEJEWSKI: Ostatni zryw


 
Mistycyzm krwi niewoli dusze

Horror drugiej wojny światowej przyćmił w pamięci zbiorowej dorobek pierwszej i jej następstw, wojny z bolszewikami, powstań wielkopolskiego i śląskich. 1 sierpnia i 15 sierpnia to bracia, którym życie potoczyło się zupełnie inaczej – oczywiście musieli mierzyć się z innymi okolicznościami.

W czasach, w których żyjemy, po odzyskaniu niepodległości, wobec dorastania w nim kolejnych pokoleń dla których brak Polski to abstrakcja, wobec mniej lub bardziej udanych, ale podejmowanych prób budowy instytucji państwowych i prywatnych, bezwzględnie potrzebne jest dowartościowanie pamięci 15 sierpnia. Musimy pozbyć się domyślnego zakładania, że cykl życia Polaka to partyzancka walka, opuszczenie przez sojuszników, a potem honorowa śmierć.

Musimy uczyć się współdziałania, cierpliwości i systematyczności. Musimy umieć odrzucić toksyczne miotanie się między pychą a defetyzmem.

Jeśli tego nie zrobimy, mistycyzm krwi będzie niewolił nasze dusze, wyżerał nam umysły oraz odstraszał od polskości. Kain będzie zabijał Abla, a następnie racjonalizował ofiarę z brata jako niezbędną ze względu na nieubłagane prawa historii i danie świadectwa prawdzie. Klaudiusz będzie zabijał Hamleta, a następnie mimo wyrzutów sumienia odrzucał szansę na przyznanie się do winy, pojednanie z Bogiem i ludźmi. Ryszard III będzie zabijał bratanków, a następnie bezsilnie wołał „Królestwo za konia”, gdy spirala przemocy wymknie się spod kontroli i dosięgnie jego samego. Te dwa święta można porównać także do osobowości funkcjonujących w tym samym ciele. Polak ma w sobie doktora Jekylla i pana Hyde’a. Wokulski potrafi ciułać pieniądze i stopniowo budować swoją pozycję, ale potrafi też stracić rozum dla pięknej femme fatale.

Nie oznacza to jednak, że powinniśmy à rebours zabijać w sobie wszelką romantyczną skłonność do uniesień, a tradycyjny polski prymat polityki moralnej składać na ołtarzu płytkiego cynizmu. Czynienie z Polaków Anglosasów z karykatur, ludzi-kalkulatorów ważących każdy grosz, jest tyleż niemądre co niemożliwe. Zbyt często i zbyt poważnie powtarzane zaklęcia w stylu „dla Polaków można zrobić wszystko, z Polakami nic” ostatecznie doprowadzą nas do relatywizmu moralnego, schizofrenii lub narodowej apostazji. Nie zmienimy naszej przeszłości. Możemy jednak dążyć do zrównoważenia pamięci o niej i nabrania zdrowego dystansu wobec krwawego szantażu moralnego – „jak śmiesz mówić, że to nie miało sensu?”.

Możemy stawiać sobie za cel zintegrowanie w ramach narodowego panteonu różnych bohaterów i nurtów tworzących naszą Historię, również takich za życia ostro się zwalczających. Krytykując decyzję o powstaniu i dowartościowując rocznice takie jak 15 sierpnia należy mieć świadomość, że większość zatrzymujących się 1 sierpnia o 17:00  manifestuje swój patriotyzm bardziej niż przywiązanie do konkretnej decyzji politycznej. Naszym celem jest dbanie o realnie istniejących Polaków, a nie abstrakcyjny, zawsze racjonalny naród idealny – wybierając tę drugą ścieżkę stajemy się romantycznymi utopistami równie skazanymi z góry na porażkę i stawiającymi na honorową śmierć co nieszczęsny Bobrowski. Nierzadko przy tym „własną pieszcząc się boleścią”.

Poza doktrynerstwo

Ostatecznie musimy wkomponować jedno i drugie w naszą historię, łagodząc w sobie odruchy dogmatyzmu i dążąc do wewnętrznej równowagi.

Zgodnie z dewizą, którą wielki Samuel Beckett przypisywał św. Augustynowi. „Nie rozpaczaj: jeden z łotrów został zbawiony. Nie pozwalaj sobie: jeden z łotrów został potępiony”. Również dlatego, że na pytanie „bić się czy nie bić” nie ma jednej odpowiedzi, uniwersalnie prawdziwej w każdym miejscu i czasie.

Aleksander Bocheński, błyskotliwy autor zwalczającego naiwność myślenia o polityce międzynarodowej dzieła Dzieje głupoty w Polsce, a przy tym daleko idący „realista” o kontrowersyjnym życiorysie, także uczył przecież – „nieprowadzenie wojny w chwili pomyślnej koniunktury jest błędem bodaj czy nie większym od prowadzenia jej w koniunkturze niepomyślnej”. Bocheński trafnie powtarza, że podstawowym czynnikiem, który powinien warunkować decyzję jest aktualna koniunktura międzynarodowa. Doktrynerstwo może być zgubne w obie strony.

Docelowo braterska miłość powinna starać się zwyciężać urazy i mimo świadomości swojej racji dążyć do pojednania, a nie zniszczenia brata-rodaka, w duchu ewangelicznej przypowieści o synu marnotrawnym. „Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: „Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”. Lecz on mu odpowiedział: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął, a odnalazł się”.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Kacper Kita
Kacper Kita
Analityk i publicysta, członek redakcji portalu Nowy Ład, prowadzący dział wideo NŁ. Szczególnie zainteresowany polityką międzynarodową oraz szeroko pojętą kulturą. Autor biografii Érica Zemmoura oraz Giorgii Meloni, a także esejów biograficznych nt. m. in. Charlesa de Gaulle’a, Marine Le Pen i Benjamina Netanjahu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!