Polska znalazła się w niełatwej sytuacji międzynarodowej, zwłaszcza jeśli idzie o relacje z Berlinem. Opozycja wytyka przy tym rządowi, że podejmuje działania, które ten stan jeszcze pogarszają. Rząd tymczasem roztropnie podejmuje niełatwą grę z Berlinem i Paryżem równocześnie.
W środowisku eksperckim od dawien dawna pokutuje wizja strategicznego sojuszu z naszym największym zachodnim sąsiadem, Niemcami. Tylko, że do takich sojuszów potrzebna jest wola obu stron. Tymczasem niezależnie od tego, co sądzimy o polityce obecnego rządu, Niemcy od dawna działają w sprawach dotyczących również Polski jednostronnie, to jest bez szukania kompromisu z Warszawą. I nie jest to absolutnie coś, za co winić można wyłącznie PiS. Tak było z pierwszym Nord Streamem, wycofaniem się z energetyki nuklearnej i wizją niemieckiego zielonego ładu. Podobnie było z polityką otwartych drzwi w 2015 roku i z drugim Nord Streamem. Tajemnicą poliszynela są np. nerwowe telefony, które przeszło sześć lat temu ówczesny wiceszef MSZ Rafał Trzaskowski miał wykonywać z związku z narzucaną przez Berlin wizją europejskiej polityki migracyjnej.
Tak samo jest też w dziesiątkach innych, mniejszych spraw.
W końcu, kiedy w Warszawie doszedł do władzy rząd nieco bardziej germanosceptyczny, Berlin postanowił jego trwanie po prostu strategicznie przeczekać, grając celowo na ochłodzenie stosunków.
Podczas swojej pierwszej wizyty w Berlinie Andrzej Duda został wręcz wybuczany przez publiczność złożoną przecież nie z przypadkowych ludzi, ale z niemieckich ekspertów, dziennikarzy i dyplomatów.
Cóż, jeśli odpowiednio długo traktuje się kogoś jak niesfornego dzieciaka, to ten ktoś zaczyna się w końcu tak właśnie postępować. Podczas pierwszych wizyt Annaleny Baerbok (nowej szefowej niemieckiej dyplomacji) i Olafa Scholza (nowego kanclerza) w Warszawie polskie media i politycy zachowywali się z chłodną kurtuazją. Rozmowy wydawały się jednak pozbawione konkretów, a media, zwłaszcza niemieckie, skupiły się na nieco niepoważnych wybrykach artystycznych Wojciecha Korkucia. Na rozwieszonych w Warszawie i wspófinansowanych ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego plakatach Korkuć czynił bowiem bardzo niewybredne i nieprzyjemne dla naszych zachodnich sąsiadów analogie historyczne. Oto kwestie, wokół których wirują dziś nasze stosunki bilateralne, podczas ogromnych wyzwań, przed którymi staje UE i NATO.
Wilczym prawem opozycji jest winienie za ten stan rzeczy rządu Prawa i Sprawiedliwości. Problem polega na tym, że opozycyjna polityka niemiecka, choć prowadzana w przyjemniejszej atmosferze, nie była wcale bardziej efektywna. Co więcej, osobiście jestem gotów PO za to rozgrzeszyć. Stosunki z silniejszymi partnerami kształtuje bowiem w większym stopniu ich wola polityczna niż nasza. Czy to nie aż nazbyt oczywiste? Czy, jeśli mam się również posłużyć dosadną analogią historyczną, polityka rosyjska margrabiego Wielopolskiego naprawdę upadła tylko przez gorące głowy „czerwonych”? Czy może dlatego, że imperium rosyjskie nie było po prostu pomysłami polskiego arystokraty specjalnie zainteresowane?
Szczęśliwie dzisiejsza Rzeczpospolita nie jest carskim Królestwem Polskim, ma więc większe pole manewru. Rząd zaś tę możliwość manewrowania na tyle, na ile może, wykorzystuje. Zresztą nie tylko w stosunkach z Niemcami. Niewykluczone np., że lex TVN wprowadzono po to, aby tym drożej sprzedać w Waszyngtonie weto Andrzeja Dudy, choć na razie są to z mojej strony jedynie spekulacje. W przypadku relacji z Niemcami bardzo rozsądne było zaś zorganizowanie szczytu państw V4 i prezydenta Macrona 13 grudnia. Tam inaczej niż podczas rozmów z Berbock i Scholzem mieliśmy bowiem do załatwienia konkretne interesy, które zostały zarówno przez Europę Środkową, jak i Paryż, dobrze zidentyfikowane. Chodzi przede wszystkim o uznanie atomu za zielone paliwo, wbrew opartej na rosyjskim gazie niemieckiej wizji przemiany energetycznej. Zresztą Francja już na etapie europejskiej debaty o Nord Sream 2 wyrażała swoje głębokie zaniepokojenie. Tyle, że ostatecznie dała się Berlinowi przekupić/przekonać. Teraz jednak gra toczy się o znacznie wyższą stawkę, francuscy politycy mają niejako energetyczno-polityczny nóż na gardle. Jeśli zgodzą się wszystkie płynące z Berlina propozycje, zwyżkujące ceny energii mogą doprowadzić do protestów społecznych, przy których zbledną demonstracje żółtych kamizelek. Być może dlatego też francuska prasa zaczęła ostatnio przypuszczać coraz śmielsze ataki na układ zbudowany w strukturach europejskich przez kanclerz Merkel.
Polski rząd ma tymczasem tę komfortową sytuację, że przed nadchodzącymi wyborami we Francji znalazł modus vivendi nie tylko z urzędującym i ubiegającym się o reelekcję Emmanuelem Macronem, ale i jego najpoważniejszą rywalką, Marine Le Pen. Czyżby następowało więc prawdziwe wskrzeszenie tzw. Trójkąta Weimarskiego? Dotąd ten skupiający Berlin, Paryż i Warszawę format był bowiem podtrzymywany przez Niemcy przy życiu głównie po to, aby nie dopuścić do niekontrolowanych ruchów dyplomatycznych swoich najważniejszych sąsiadów.
Obecnie na naszych oczach wzmocnieniu ulega najsłabszy dotąd bok owego trójkąta, czyli relacje Paryż-Warszawa. Takie figury geometryczne z definicji bywają zdradliwe, czasami pozwalają jednak nieco zmienić dynamikę coraz bardziej toksycznych relacji międzynarodowych.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.