To był zły rok. Może nawet bardzo zły. Na pocieszenie mogę państwu powiedzieć, że następny będzie najpewniej jeszcze gorszy.
Wiele rzeczy można będzie zobaczyć dopiero z perspektywy – tak to jest w przypadku procesów, nawet jeśli dzieją się relatywnie szybko. Teraz mamy do czynienia z wielkim przyspieszeniem, być może największym w historii zachodniego świata, bo na wiele katalizatorów nałożyły się czynniki technologiczne, których w przypadku wcześniejszych wielkich zmian nie było. Ot, choćby to, że pandemia grypy hiszpanki rozgrywała się przy znacznie dłuższych czasach przemieszczania się ludzi pomiędzy odległymi miejscami globu i znacznie wolniejszej dystrybucji poglądów oraz informacji.
Gdyby chcieć krótko wskazać to, co się w mijającym roku wyjątkowo mocno objawiło i co go naznaczyło, byłaby to lista następująca.
Po pierwsze – zastraszająco szybka erozja ogromnej części obywatelskich wolności, na Zachodzie, wydawałoby się, wykutych w kamiennych tablicach, pod wpływem polityki epidemicznej. Okazało się, że te wolności można uznaniowo odbierać ogromnym grupom ludzi, innych zmuszając do podejmowania decyzji, których ze swojego punktu widzenia nie uznają za optymalne – wszystko pod doskonale znanym i wielokrotnie wykorzystywanym pretekstem bezpieczeństwa, w tym wypadku zdrowotnego. Na wszelkie skojarzenia z czasami najgorszymi w historii naszej cywilizacji słyszymy odpowiedź, że „to nieporównywalne”, a poza tym tutaj chodzi o dobro obywateli, a nie skrzywdzenie kogokolwiek. Problem w tym, że wówczas mówiono dokładnie tak samo.
Po drugie – dalsze wykoślawienie debaty publicznej, z której coraz łatwiej wykluczyć wyrażających niesłuszne poglądy albo nawet jedynie zadających pytania. Karykaturalny spór pomiędzy zwolennikami lockdownów i szczepień, trwających nie wiadomo jak długo, a „foliarzami” i rzekomymi antyszczepionkowcami, jest najlepszym tego przykładem. Premier australijskiego Terytorium Północnego Michael Gunner, z obłędem w oczach perorujący, że zaszczepieni, którzy kwestionują przymus szczepień, są antyszczepionkowcami, jest świetną tego ilustracją.
Po trzecie – dalsze wzmocnienie się dwóch powiązanych patologii początku XXI w.: ekspertozy i scjentyzmu. Tak jak wcześniej w sprawie polityki klimatycznej, tak teraz w sprawie pandemii jedynie słuszna politycznie wersja była wspierana histerycznymi pokrzykiwaniami, że „tak mówi nauka”, a kto jest sceptyczny, ten jest „przeciwko nauce”. Nie miało żadnego znaczenia, że „nauka”, a konkretnie – naukowcy mówią różne rzeczy, a w dodatku zmieniają swoje oceny w czasie.
Stempelek naukowości, przystawiany oczywiście przez gremia jedynie upoważnione, ma uzasadniać i usprawiedliwiać każdą bzdurę i brednię. Kto odważy się krzyknąć, że król jest nagi, ten zostaje okrzyknięty oszołomem. Towarzyszą temu przemądrzałe lamenty o odwracaniu się ludzi od „nauki”, na polu popkultury podbijane przez takie produkcje jak „Nie patrz w górę”.
Tymczasem, gdyby szukać przyczyn rosnącej nieufności do ustaleń „nauki”, to tkwią one w tym, co politycy i media prezentują jako narrację naukową, a co w istocie jest jedynie odpowiedzią na polityczne zapotrzebowanie. Ludzie widzą, że robi się z nich durniów, a w tym procesie chętnie uczestniczy część naukowców, zgarniających wiążące się z tym frukta.
Widzą też, że to, co jest przedstawiane jako jedno stanowisko „nauki”, wcale nim nie jest. Jest jedynie stanowiskiem części naukowców, któremu można przeciwstawić stanowisko innych, ale z jakiegoś powodu spychanych na margines.
Po czwarte – wielkie rozczarowanie postawą Kościoła, związane niechybnie z postępami postępu, ordynowanymi przez papieża Franciszka. Tam, gdzie potrzebny był odważny głos hierarchów przeciwko praktykom segregacji, dyskryminacji i naruszania sfery przyrodzonej ludzkiej wolności, mieliśmy nawoływania wtórujące rządowej propagandzie, a wiosną trudno było znaleźć kościół, gdzie dałoby się poświęcić pokarmy. Gdy natomiast w Polskę uderzył kryzys migracyjny, polski Kościół poszedł w ślady Watykanu, rozmydlając kwestię obrony przed zewnętrzną agresją i całkowicie pomijając fundamentalną sprawę niespójności kulturowej pomiędzy światem, z którego przybywa większość migrantów a światem Zachodu.
Po piąte – to już kwestia specyficznie polska – w bezprecedensowym stopniu naruszano prawo, traktując je jako instrument całkowicie powolny bieżącym potrzebom polityków. Działo się to przy ostentacyjnie już fikcyjnej kontroli konstytucyjności aktów prawnych ze strony Trybunału Konstytucyjnego.
Po szóste wreszcie – wydaje się, że weszliśmy w nowy etap ekonomicznej historii Zachodu. Niepowstrzymane generowanie długu, związane z ekspansją „nowej ekonomii”; inflacja spowodowana w Europie w dużej mierze klimatycznym szaleństwem; perspektywa planowej w zasadzie pauperyzacji klasy średniej i obniżania społecznych oczekiwań, także poprzez ograniczanie własności prywatnej, a promowanie wynajmu i wypożyczania – wszystko to świadczy o tym, że rozwój gospodarczy według modelu liberalnego, który (z różnymi modyfikacjami i zastrzeżeniami) działał do tej pory na Zachodzie, zostaje wyrzucony do kosza i ma zostać zastąpiony przez na razie nie do końca klarowny system, w którym wielką rolę będą grały etatyzm, redystrybucja, uzależnienie od państwa i w dużej mierze odebranie obywatelom wolności decydowania o własnych wyborach konsumenckich.
Nic nie wskazuje na to, żeby te tendencje miały wygasnąć w nowym roku. Możemy najwyżej być świadkami ich konfrontacji ze sprzeciwem części obywateli – lecz jedynie części. Większość bowiem, a w Polsce zapewne około połowy ludzi, jest gotowa uwierzyć w opowieści o zapewnianiu bezpieczeństwa, czy to zdrowotnego, czy ekonomicznego, czy jakiegokolwiek innego, o nadchodzącym nowym, wspaniałym świecie z jego pigułkami szczęścia, zaś osobista wolność nie stanowi dla nich istotnej wartości. Jestem pesymistą.
Znakomity, oryginalny pisarz Teodor Parnicki w swoich historycznych powieściach lubił eksplorować miejsca i momenty graniczne. Opisywał je w „Aecjuszu, ostatnim Rzymianinie” czy w „Końcu »Zgody narodów«”. W tej pierwszej powieści oglądamy ostatnie dziesięciolecia Cesarstwa Zachodniorzymskiego, które przecież nie zakończyło życia jakimś uroczystym zgonem w 476 r. Było to powolne konanie i dopiero wieki później uznano moment obalenia Romulusa Augustusa przez Odoakra – zromanizowanego pretorianina – za symboliczną datę rozpoczęcia średniowiecza i upadku potęgi Rzymu.
Z kolei w dziejącej się wieki wcześniej drugiej z wymienionych powieści Rzymianie jawią się Grekom, żyjącym na pograniczu pomiędzy Zachodem a Azją, jako niespecjalnie godna uwagi prymitywna nacja niezłych wojowników, która jednak musi przecież ulec potędze greckiego świata. Stało się, jak wiadomo, inaczej, przynajmniej w sensie politycznym i państwowym.
Parnicki mówi nam w swoich książkach, że tkwiąc w codzienności, mamy ogromne problemy z dostrzeżeniem wielkich zmian, na które trzeba by patrzeć z góry i z perspektywy. Trudno pozbyć się poczucia, że w takim właśnie momencie i okolicznościach jesteśmy dzisiaj.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.