W Polsce od dawna wiele rzeczy jest na niby. W czasach, gdy dzieje się „Pan Tadeusz”, na niby była już większość urzędów ziemskich. W Peerelu na niby była większość państwa, poza którym istniał alternatywny obieg i idei, i towarów oraz usług. Dziś na niby jest większość regulacji epidemicznych i pozostaje mieć nadzieję, że tak pozostanie.
Byłem niedawno w kinie. Pierwszy raz od dłuższego czasu i pierwszy raz od wprowadzenia obowiązujących obecnie rygorów, dotyczących między innymi wypełnienia sali. W moim ulubionym warszawskim kinie wprowadzono zasadę wpuszczania tylko osób okazujących certyfikat szczepionkowy („w imię wspólnego bezpieczeństwa”, co oczywiście jest bzdurą wziąwszy pod uwagę, że szczepienie chroni przede wszystkim osobę, która je przyjęła), co przynajmniej tymczasowo sprawiło, że kino to przestało być moim ulubionym. Poszukałem zatem innego, gdzie kwestię certyfikatów traktowano bardziej liberalnie. Przy kupowaniu biletów można było zadeklarować się jako zaszczepiony, niezaszczepiony lub też takiej deklaracji odmówić. Podjąłem stosowną decyzję i do kina poszedłem.
Uważnie przyglądałem się, w jaki sposób podchodzono tam do reżimu sanitarnego wobec straszliwego zagrożenia, o którym grzmią wszyscy święci covidowi. Otóż bileter nie poprosił nikogo o okazanie certyfikatu. I tak to wyglądało przy każdej sali, a zatem niezależnie od poziomu jej wypełnienia. W bufecie sprzedawano tradycyjne kinowe przekąski – napoje czy popcorn. Widzowie te przekąski brali ze sobą na salę, gdzie ich konsumować, zgodnie z aktualnymi zasadami, nie wolno, a bileter im o tym z arcypoważną miną przypominał. Obserwowałem ten teatr absurdu z prawdziwą przyjemnością. Wiadomo przecież, że jeśli ktoś kupuje przed seansem w kinie popcorn, to najpewniej po to, żeby w czasie filmu jedynie na niego spoglądać, a później zabrać do domu i dopiero tam zjeść.
Na salę wchodzono w maseczkach, które później niemal wszyscy pozsuwali co najmniej poniżej nosa, a ci, którzy postanowili jednak zaszaleć i zjeść swój popcorn – nawet jeszcze bardziej. Ciekawostką było to, że obyło się bez reklam, co w tym konkretnym kinie było wręcz niebywałe. W tej bowiem sieci reklamy potrafiły zajmować 20 minut przed seansem. Tym razem po prostu zaczął się film, tyle że z 15-minutowym opóźnieniem.
***
Tu kilka słów dygresji o filmie, bo warto. „Matrix. Zmartwychwstania” został nakręcony przez Lanę Wachowski, dawniej Larry’ego Wachowski. (Drugi z braci Wachowskich również występuje dzisiaj jako kobieta.) Na film poszedłem z sentymentu do pierwszej serii „Matriksa”, a zwłaszcza do pierwszego filmu. „Matrix” to jeden z moich ulubionych obrazów. I to nie tylko ze względu na swoją ówczesną filmową rewolucyjność. Owszem, większość scen broni się doskonale do dzisiaj, a niegdyś nowoczesny świat Matriksa ze słynną nokią „bananem” 8110, choć dziś już archaiczny, dobrze się zestarzał i nabrał smaku. Przede wszystkim jednak dlatego, że jest to film pod wieloma względami nietypowy i idący pod prąd. Oparty w dużej mierze na odniesieniach do chrześcijaństwa – obojętnie, jaka była intencja twórców – operował nienowym konceptem życia w świecie złudzeń. Jednak po raz pierwszy tak nowatorsko, w pełny i zarazem atrakcyjny sposób pokazano w filmie tę ideę.
„Matrix” wniósł ją do popkultury i miał naprawdę dużą siłę oddziaływania. Metafora niebieskiej i czerwonej pigułki – pierwsza zapewnia trwanie w złudzeniach, druga wyzwala od nich, przenosząc do świata bólu, strachu i niedostatku, za to świata prawdziwego – zainspirowała wielu, którzy wcześniej nad naturą rzeczywistości specjalnie się nie zastanawiali. Pojęcie Matriksa – czyli matrycy – zaczęto rozszyfrowywać jako system propagandy, wpajającej nam obowiązującą wersję wydarzeń, pożądanych opinii i poglądów. A pamiętać warto, że działo się to wszystko przed uruchomieniem Facebooka (2004 r.) i długo przed powstaniem innych globalnych mediów społecznościowych.
Dzisiaj można by powiedzieć, że ów pierwszy „Matrix” nakręcono 20 lat za wcześnie. Dzisiaj film z 1999 r. poszedł już nieco w zapomnienie, a szkoda, ponieważ właśnie dziś takie uderzenie po głowie tych, którzy są przekonani, że żyją w najlepszym ze światów, łykając sączącą się z różnych stron propagandę – a to o koniecznych ograniczeniach wolności w związku z epidemią, a to o rychłej katastrofie klimatycznej, wobec której musimy się wyrzec naszych przyjemności i zasobności – bardzo by się przydało. Gdybyśmy mieli teraz dopasować uniwersum z pierwszego filmu do naszej rzeczywistości, Matriksem byłby zestaw zapatrywań promowanych przez głównonurtowe media czy cenzura portalu Marca Zuckerberga. W covidowych realiach rolę strażników (sentinels), w których w każdym momencie mogą się zamienić zwykli ludzie mijani na ulicy, pełniliby „ORMO-wcy”, ganiający innych za brak maseczki albo zagrzewający do wprowadzenia obowiązkowych szczepień.
„Matrix. Zmartwychwstania” tak mocnym uderzeniem nie jest, ale nie jest też filmem tak miałkim, jak niektórzy mogliby się spodziewać. Z zaskoczeniem należy odnotować, że reżyser nie wplótł w ten obraz żadnych agresywnych ideologicznych wątków, choć można by się tego przecież spodziewać, wziąwszy pod uwagę drogę życiową Larry’ego/Lany Wachowski. Dostajemy za to dużą porcję autoironicznego komentarza do pierwszej serii, momentami balansującego na granicy przełamania czwartej ściany. Mamy też powody, żeby na nowo zacząć się zastanawiać, czy to aby na pewno Neo jest Wybrańcem. Niebieska i czerwona pigułka wciąż są, wyglądają tylko może trochę efektowniej z matowym, eleganckim połyskiem. Matrix ciągle istnieje, ale sojusze w walce z nim nieco się pokomplikowały.
Przy okazji potwierdza się, że odwaga potrzebna do tego, żeby zatrudnić ponownie aktorów wyraźnie starszych, niż gdy po raz pierwszy odtwarzali swoje role, może się opłacić. O 20 lat starsi Keanu Reeves i Carrie-Anne Moss, są dzisiaj jak dobre wino: ogląda się ich z prawdziwą przyjemnością.
Następne części niewątpliwie będą i oby utrzymały przynajmniej poziom tej czwartej.
***
Znam wiele osób, które jawnym lekceważeniem zasad sanitarnych w kinie byłyby oburzonych. Weźmy choćby panią poseł Paulinę Matysiak z Lewicy, której specyficznym hobby jest donoszenie na współpasażerów nienoszących maseczki w pociągu oraz załogi konduktorskie, które nie dość gorliwie się temu przeciwstawiają. Przy czym pani poseł do dziś, choć minęło już wiele miesięcy, nie wyjaśniła mi, dlaczego, będąc na Forum Ekonomicznym w Karpaczu we wrześniu ubiegłego roku, nie interweniowała w sprawie masowego nienoszenia przez uczestników maseczek w pomieszczeniach zamkniętych.
Piszę ten felieton w momencie, gdy decydują się losy ustawy Hoca, mającej wprowadzić uprawnienia dla pracodawców, pozwalające im nie tylko kontrolować stan zaszczepienia pracowników, ale też przesuwać ich na inne stanowiska – co może stanowić wstęp do zwolnienia. Warto przy okazji zauważyć, że ustawa jest procedowana w momencie, gdy w Polsce jest już obecna (zapewne znacznie mocniej niż to wynika z oficjalnych danych) odmiana Omikron, zdaniem wielu specjalistów mogąca być ostatnią godną uwagi. A to oznacza, że jeśli ustawa zostanie uchwalona, to już z nami zostanie, mimo że epidemia zmieni się wkrótce w endemiczną obecność COVID. Co się już zresztą w dużej mierze stało.
Możemy jednak wciąż liczyć na to, co objawiło mi się w tak malowniczej postaci w kinie: na polską bylejakość. Ta bylejakość bywa czasami bardzo irytująca i zwykle nie jest powodem do chwały. Jest też jednak jakąś częścią naszego charakteru.
Tu przywołajmy znakomite książki Jarosława Marka Rymkiewicza – „Kinderszenen”, „Wieszanie”, „Reytan. Upadek Polski”, „Samuel Zborowski” – w których poeta z Milanówka zastanawiał się nad istotą polskości. Odkrywał ją ostatecznie w niekontrolowanych wybuchach spontaniczności, nieprzewidywalności, nawet chaotyczności. Szczególnie ciekawe jest pod tym względem zderzenie nowoczesnego, propaństwowego i uporządkowanego Jana Zamoyskiego z agresywnym watażką Zborowskim, w końcu za swoje wybryki ściętym (1584).
Dzisiaj możemy się jednak zastanawiać, czy w ostateczności to właśnie te cechy, wybite u Zborowskiego, sławione przez Słowackiego, a przemielone przez późniejszą niewolę i komunę, żeby stać się w końcu rodzajem unikatowego w skali świata sprytu, nie ratują nas w tej opresji. „Jakoś to będzie” – jak powiada podochocony Sędzia do księdza Robaka. Mało kto jednak pamięta, że po tej słynnej kwestii następuje odpowiedź bernardyna, bynajmniej nie karcąca za lekkomyślność, owszem – nieco może mitygująca, ale jednak głównie entuzjastyczna:
O polska krwi! — zawołał Bernardyn wzruszony,
Z otwartymi skoczywszy na Sędzię ramiony —
Prawe dziecię Sopliców! Tobie Bóg przeznacza
Oczyścić grzechy brata twojego tułacza!
Zawszem ciebie szanował; ale od tej chwili
Kocham cię, jak gdybyśmy bracią sobie byli!…
Przygotujemy wszystko; lecz wyjść nie czas jeszcze:
Ja sam wyznaczę miejsce i czas wam obwieszczę.
W Polsce od dawna wiele rzeczy jest na niby. W czasach, gdy dzieje się „Pan Tadeusz”, na niby była już większość urzędów ziemskich. W Peerelu na niby była większość państwa, poza którym istniał alternatywny obieg i idei, i towarów oraz usług. Dziś na niby jest większość regulacji epidemicznych i pozostaje mieć nadzieję, że tak pozostanie, nawet jeżeli w chwilach nagłego wzmożenia albo zapotrzebowania fiskalnego władza będzie wysyłała swoje patrole, żeby trochę mandatów powystawiała.
Niech więc żyje polska bylejakość. Może to ona ratuje nas w najcięższych momentach.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.