GOŁĘBIOWSKI: Rozpaczliwa samowystarczalność. Czego ponowoczesność zazdrości średniowieczu?

https://commons.wikimedia.org/

Postmodernistyczne rozumienie wolności jako wartości samej w sobie w imię nadmiernie optymistycznego „samostwarzania”, uwikłało człowieka w samotność. Wydarzyło się to wbrew marzeniom hipisów o powołaniu do istnienia wielkiej wspólnoty pokoju i miłości, jednoczącej wszystkich ludzi „dobrej woli”.

Jeden z najwybitniejszych twórców awangardy filmowej, Jean-Luc Godard, wielokrotnie wyrażał swój zachwyt nad majestatem i precyzją katedr gotyckich. Można zapytać: cóż ma wspólnego rozmyślnie chaotyczna sztuka postmodernizmu i pop-art ze strzelistymi kolumnadami dawnych kościołów? Człowiek ukazywany w filmach Godarda jest ucieleśnioną fantazją i siłą twórczą, a przy tym pustką i chaosem. W każdym razie kimś radykalnie różnym od świętego, mistyka czy pielgrzyma, którego życie cechuje celowość wędrówki. Nie jest też panem stworzenia, który  za pomocą sił rozumu włada własnym losem pod troskliwym spojrzeniem niebios. Trudno oprzeć się wrażeniu, że postaci z dzieł Godarda noszą w sobie tę nieskończoną ciemną otchłań, którą – jak mówili św. Augustyn i Pascal – może wypełnić jedynie Bóg, choć w świecie Do utraty tchu czy Alphaville nie ma żadnego absolutu.

Zastanawia zatem motywacja francuskiego reżysera, który jako ateista mógł wychwalać średniowieczny katolicyzm w ramach intelektualnej prowokacji, performansu bądź po prostu kaprysu.

A być może złożył tym samym świadectwo duchowego wypalenia formuły nowoczesności (na około trzydzieści lat przed Michelem Houellebecqiem); wypalenia, które może prowadzić do poszukiwania ożywczych źródeł w odrzuconej przez nowoczesną Francję tradycji chrześcijańskiej. Ten powrót był w przypadku Godarda, rzecz jasna, fascynacją zaledwie estetyczną. Łatwo się domyślić, że katedra gotycka zdała mu się bowiem dokładnym przeciwieństwem awangardy: rządzi nią precyzja, ład i monumentalność, które wyobrażają tradycję ojców.

 

Koniec mitu wolności

Średniowieczna sztuka katolicka to artystyczna reprezentacja metafizyki. Obrazowała siłę rozumu, która płynąc z poddania stworzenia Stworzycielowi, może dotrzeć do poznania rzeczywistości jako sfery uporządkowanej przez miłujący logos. Jako taka mogła pociągać wypalony rewolucją umysł popartowy. Godard był bowiem czołowym intelektualistą kontrkulturowym, typem „ulicznego bojownika”, street fighting man, by posłużyć się tytułem słynnej piosenki The Rolling Stones. Świat ukazywany w jego dziełach jest konstruktem, który można dowolnie rozmontowywać, zwłaszcza po to, aby poprzez akt destrukcji i swobodnego tworzenia odnajdywać swoją autentyczną tożsamość. Pod tym względem estetyczne fascynacje Godarda niejako definiują całą epokę. I chociaż poczucie zmęczenia nowoczesną wolnością niekoniecznie prowadziło go do nawrócenia, to nawet ten najpłytszy rodzaj fascynacji, zmysłowy i artystyczny, może wskazywać na jakąś głębszą, nie zawsze uświadomioną potrzebę człowieka.

 W tęsknocie Godarda za ładem realizowanym w katolickiej sztuce można więc dostrzec potrzebę wyjścia poza nowoczesny mit o samowystarczalności człowieka. Wyzwolenie pełnego wewnętrznego potencjału osoby było oczywiście radosną nadzieją całej kontrkultury lat sześćdziesiątych. To ona skłaniała młodych ludzi do mówienia „własnym głosem”. W jej imię wychodzono na ulice i włączano się do protestów wymierzonych przeciwko wszelkiej formie narzuconego autorytetu. Ona też sprawiała, że wplatano kwiaty we włosy i organizowano festiwale jedności w rytmie psychodelicznego rocka. Rozwój tej koncepcji wolności ujawnił jednak z czasem, już na gruncie postmodernizmu, mniej witalne oblicze: człowiek wyzwolony spod każdej władzy i wszystkiego, co większe od niego, z czasem musiał wyzbyć się sensu (jest on właśnie „czymś większym”), a także zredukować własną naturę do kłębowiska popędów oraz intuicji.

Patrząc na kontrkulturę i postmodernizm z perspektywy katolickiej należy zauważyć dwie paradoksalne sytuacje, w jakie uwikłał się nowoczesny człowiek. Jedną z nich jest pustka i stopniowe wyzbywanie się „właściwości” tam, gdzie pojawiła się nadzieja całkowitego wyzwolenia. Sobór watykański II przypomniał, że „poprzez zapomnienie o Bogu samo stworzenie staje się niezrozumiałe”, ponieważ „stworzenie bez Stwórcy ginie” (Gaudium et spes, 36). Jest to oczywiście reminiscencja słów św. Augustyna, który stwierdził, że „Bóg przebywa jeszcze głębiej, niż w najgłębszych czeluściach duszy” (Wyznania III, 6). A jednak kultura współczesna, tak mocno oczarowana możliwością emancypowania „ja”, zaproponowała człowiekowi samowystarczalność i nieuleganie jakkolwiek rozumianemu absolutowi.

Kontrkultura postulowała emancypację człowieka tym mocniej wówczas, gdy młodzieńczy entuzjazm spotkał się z kryzysem wielkich instytucji religijnych i moralnych. Mówiono, że człowiek ulegający czemuś większemu, nie może w pełni zrealizować swojego potencjału. Było to zresztą jedno z wielkich zdań egzystencjalizmu, być może równie wielkich jak wyżej zacytowane słowa św. Augustyna: pełnia wolności domaga się usunięcia Boga. Dopóki na horyzoncie ludzkiego doświadczenia widać Ojca, to choćby On kochał, zawsze będzie ograniczał. Z czasem stawało się jednak jawne, że wolność od wyższej zasady istnienia wcale nie daje możliwości nieskończonego rozwoju, lecz raczej redukuje człowieka do popędów i materii. A więc paradoks: wolności nie przynosi wyzwolenie od absolutu, lecz uleganie jego życiodajnym wpływom. Uniżcie się przed Panem, a On was wywyższy (Jk 4,10).

Postmodernistyczne rozumienie wolności jako wartości samej w sobie w imię nadmiernie optymistycznego „samostwarzania”, uwikłało człowieka w samotność. Wydarzyło się to wbrew marzeniom hipisów o powołaniu do istnienia wielkiej wspólnoty pokoju i miłości, jednoczącej wszystkich ludzi „dobrej woli”. Okazało się bowiem, że brak wspólnej podstawy aksjologicznej dla jednostek kultywujących ten rodzaj indywidualizmu i wyzwolenia, doprowadził do wielkiego podziału na mnóstwo samotnych wysp.

Terror przypadku

Słynny francuski sytuacjonista, Guy Debord, pisał w 1957 roku, że nowoczesny bunt polega na „konstruowaniu sytuacji, czyli chwilowych nastrojów życia”, aby przekształcić codzienną egzystencję w „wyższą jakość namiętnościową”. Mogło to jednak nastąpić przy założeniu, że osoba jest plątaniną uczuć i popędów, a nie – jak chce myśl katolicka – istotą rozumną, która za pomocą łaski kieruje się ku przebóstwieniu. „Wyższa jakość namiętnościowa” radykalnie się przecież różni od zbawienia.

Zdaniem Deborda „życie ludzkie jest ciągiem przypadkowych sytuacji”, i mniejsza o to, że w znacznej mierze rządzi nim wielka nuda. Najgłębszym marzeniem sytuacjonistów było oczywiście uczynienie codzienności przestrzenią nieustającej dynamiki, kreacji i rewolucji. Trudno jednak nie wyczuć subtelnych nut dekadencji w użyciu przez Deborda słowa „przypadek”. W optyce sytuacjonistycznej ludzkie istnienie, jakkolwiek ozdobione kwiatami, ożywiane rewoltą i ubarwiane nieskrępowaną twórczością, pozostaje bezcelowe. Donikąd nie zmierza i znikąd nie przybywa. Jest popartowym kolażem, przestrzenią działalności artystycznej, dla której tworzywem jest ciało, miasto i powszednie życie.

 Cel i sens – tych dwóch słów nie da się skojarzyć z ideą przypadku. W gruncie rzeczy istnienie można powiązać albo z dowolnością, która prowokuje do swobodnej autokreacji, albo z logosem, czyli metafizycznym porządkiem, który odpowiada na potrzebę znaczenia mojego własnego życia, jego spełnienia i wiecznego trwania, ale nakłada też na człowieka odpowiedzialność za prawdy wyższe od jego własnego „ja”. Zauważenie tego rozdźwięku jest ważne, ponieważ zderzenie dwóch przedstawionych tu perspektyw wyznacza horyzont kontrkultury i awangardy. Ono tłumaczy również, dlaczego znużony wolnością Godard kierował swoją myśl w kierunku sztuki średniowiecznej.

 

„Człowiek Godardowski” w katedrze

Tęsknota Godarda za metafizycznością sztuki średniowiecznej to ważny znak tego, jakimi drogami podażą konsekwentnie przyjęta kontrkultura. To jednocześnie wyraz melancholii i nostalgii za światem ładu, odczuć, które jednakowoż prowokują do pytania, czy powrót do klasycznej metafizyki jest w ogóle możliwy. Współczesny włoski filozof, Vittorio Possenti, stwierdził, że „przezwyciężenie pojęciowych mielizn ponowoczesności otwiera przed nami szeroką drogę, nową epokę bytu i jego poznania”. To dość optymistyczna perspektywa, w której – jak się wydaje – właściwe sobie miejsce ma również przepracowane dziedzictwo kontrkultury i postmodernizmu.

 W tym tkwi również niesłabnąca wartość sztuki uprawianej przez twórców pokroju Godarda. Pomimo iż wychodził on z założeń nieraz bardzo dalekich od tego, co można by nazwać „nowym średniowieczem”, jego obecność może sprawić, że powrót do metafizyki nie będzie naiwną i sentymentalną rekonstrukcją historyczną, lecz wypracowaniem istotnie nowej jakości w „poznawaniu bytu”. Co więcej, spuścizna kontrkultury i postmodernizmu zabezpieczy ten powrót przed popadnięciem w sztywny esencjalizm, który opisuje świat przy pomocy stałych pojęć, choć zapomina o ogromnej dynamice ludzkiego doświadczenia wewnętrznego. I wreszcie, ścieżki wolności, które w swoich dziełach rozpoznawał Godard jako przedstawiciel nowoczesności, daje świadectwo tęsknot człowieka.

 Ze swej definicji awangarda jest nieustającym ruchem naprzód. Rządzi nią rewolucja i dialektyka, która polega na burzeniu dawnych struktur, aby budować następne, równie nietrwałe. Już sama nazwa avant garde, oznaczająca straż przednią, która maszeruje na czele armii torując drogę innym, jest tutaj znaczącą wskazówką. Nowoczesność nigdy się nie cofa. Jej nerwem jest postęp, parcie naprzód, zdobywanie nowych obszarów świadomości i kultury.

Można więc uznać, że tam, gdzie dotarła awangarda, tam nie ma już powrotu do tego, co było. Kiedy jednak „głośne wołanie o przyszłość” zaczyna słabnąć, ponieważ rewolta wchodzi w etap zmęczenia, wówczas może wyłonić się nowy horyzont myślenia o bycie w rozumieniu klasycznej metafizyki.

 

To wszystko również jeden z głosów współczesności, całkiem podobny do tego, który wybrzmiał w słowach Hansa Jonasa: „Człowiek, a nie nadczłowiek niech będzie celem”. Jeśli bowiem średniowieczna katedra miałaby zapełnić się na nowo osobami poszukującymi czy wiernymi, to w znacznej mierze byliby to „ludzie Godardowscy”. A przynajmniej ci, którzy podobnie jak Godard, doświadczyli znużenia nowoczesnością i tęsknoty za czymś trwałym.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Gołębiowski
Michał Gołębiowski
(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) i „Bezkresu poranka” (Kraków 2020). Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak i kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!