KUŹ: Intermarium albo finlandyzacja. Czyli trzymajmy się razem albo zawiśniemy osobno

Obiekcje dotyczące projektów takich jak Trójmorze są zrozumiałe. Musimy jednak patrzeć na politykę bez sentymentów, dokładnie tak jak namawiał do tego Władysław Studnicki. Nie mamy obecnie realnej alternatywy dla trudnej do zbudowania silnej współpracy regionalnej przy wsparciu USA. Chyba że chcemy od  razu omówić warunki rezygnacji z naszych strategicznych celów z Moskwą.

Jednym z najczęstszych błędów wojskowych i strategów jest toczenie w wyobraźni na nowo minionych wojen, zamiast przygotowywania się na nowe. Dziś wielu komentatorom – w tym Andrzejowi Taladze, a także znanemu publicyście historycznemu Piotrowi Zychowiczowi – staje przed oczami Polska w latach trzydziestych. Znowu podobno opieramy się na wątpliwym sojuszu z Anglosasami, ostatnio ponownie z Wielką Brytanią. I znowu jakoby nie odrobiliśmy lekcji ze Studnickiego, próbując chwiejnych koalicji w regionie, zamiast oprzeć się o europejskie potęgi, a przede wszystkim wykorzystać siłę Niemiec. Sytuacja międzynarodowa, o której mówią te analogie, jest jednak historią i już się nie powtórzy. Paradoks polega zaś na tym, że czasami stosując rozwiązania podobne do tych które nie zadziałały w przeszłości, można w innych okolicznościach odnieść sukces. Złośliwą pułapką historii jest zaś odrzucanie z góry strategii, do których jesteśmy historycznie uprzedzeni. Na każdy geopolityczny i strategiczny problem trzeba zwyczajnie patrzeć na nowo, bez uprzedzeń.

 

Bezobjawowy atlantycyzm i skrywany rusofilizm

Najważniejszą różnicą pomiędzy obecną sytuacją a latami trzydziestymi jest to, że wtedy Europa Środkowo-Wschodnia zderzyła się nie z jedną, a z dwiema rewizjonistycznymi potęgami. Teraz ład w Europie chce przede wszystkim przemodelować Rosja. Niemcy sprzymierzone z Francją mają znacznie skromniejszy cel stopniowej emancypacji strategicznej Unii Europejskiej w stosunku do USA. Celu tego nie da się jednak na dłuższą metę osiągnąć bez jakiejś formy normalizacji stosunków z Moskwą.

Nic dziwnego, że w słynnym wywiadzie wieszczącym śmierć mózgową NATO z 2019 Emmanuel Macron mówił też o potrzebie wspólnej architektury bezpieczeństwa z Kremlem.  Rok wcześniej ówczesny szef niemieckiej dyplomacji Heiko Mass pisał zaś w obszernym komentarzu o potrzebie większej niezależności w stosunku do Waszyngtonu.  W kwestii współpracy z Rosją niemiecka polityka jest jednak bardziej dyskretna, ale równocześnie bardziej konsekwentna niż francuska.

Wywiad Macrona został w Berlinie odebrany raczej chłodno. Niemcy zawsze same prezentowały wobec Rosji medialny wielogłos i daleko posuniętą ostrożność w oficjalnych wypowiedziach. Jednocześnie jednak to one bardziej niż Francja były zaangażowane w wielkie projekty energetyczne realizowane z Kremlem. Coraz bliższa współpraca stawała się faktem od czasów Gerharda Schrödera. Działo się to jednak po cichu bez typowego dla Macrona retorycznego zadęcia. Wszystko trwało tak do momentu, w którym historia powiedziała „sprawdzam”, czyli do bezprecedensowej koncentracji rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą. Niemcy, czwarty największy eksporter broni na świecie, odmówiły otwarcie rządowi Wołodymyra Zełeńskiego pomocy militarnej. Szef francuskiej dyplomacji Jean-Yves Le Drian stwierdził natomiast, że nie widzi żadnych dowodów na to, aby Rosja miała zaatakować Ukrainę, choć wcześniej rosyjska dyplomacja sama zasugerowała możliwość podjęcia takich kroków. Wycieki z korespondencji niemieckiej ambasador w Waszyngtonie Emily Haber pokazały natomiast, że taka a nie inna postawa kanclerza Olafa Scholza i prezydenta Emmanuela Macrona okazała się wielkim zawodem dla amerykańskich kongresmanów. Tym bardziej, że Waszyngton wiele zainwestował w dobre stosunki z Berlinem. Prezydent Biden wycofał się z decyzji Trumpa o przeniesieniu amerykańskich wojsk stacjonujących w Niemczech, pozwolił też pomimo sprzeciwu kongresu na dokończenie Nord Strem 2.

Podobnym przykładom sygnałów bezobjawowej transatlantyckości Berlinia i Paryża oraz skrywanej porosyjskości można byłoby poświęcić sporych rozmiarów książkę, i to biorąc pod uwagę tylko okres 2000-2022. Pisząc o tym w polemice z poważnym i szanowanym przeze mnie publicystą czuję wręcz pewne znużenie. Ludzie zajmujący się polityką nie mogą bowiem tych sygnałów nie widzieć i nie słyszeć. Z jakichś psychologicznych powodów (szerzej piszę o tym w innym tekście) bronią się jednak często przed trzema bardzo prostymi wnioskami. Po pierwsze, największym zagrożeniem dla naszego bezpieczeństwa międzynarodowego jest obecnie Rosja. Po drugie, w konfrontacji z tym zagrożeniem nie możemy liczyć na tak aktywną pomoc Niemiec i Francji jakbyśmy sobie tego życzyli. Po trzecie, musimy szukać alternatyw.

Oczywiście nie oznacza to, że nasza współpraca z Berlinem i Paryżem na wielu innych polach jest niemożliwa. Nie możemy się na europejskie mocarstwa w żadnym razie obrażać, musimy sobie jednak zdawać sprawę z tego, czego możemy od nich oczekiwać, a czego dla nas nie zrobią nawet jeśli rosyjskie czołgi pojawią się nagle w krajach bałtyckich.  Należy jednak jeszcze raz wyraźnie powtórzyć: to nie są lata trzydzieste. Niechętnym zwiększaniu wydatków na obronność i drażnieniu Rosji Niemcom możemy np. zaproponować stworzenie w ramach NATO specjalnego funduszu przeznaczonego na wzmacnianie wschodniej flanki bez konieczności czynnego udziału w zbrojeniach. W ten sposób Berlin mógłby w większym stopniu wypełniać sojusznicze zobowiązania, jednocześnie nie rezygnując z postawy pacyfistycznej, w pełni otwartej na dialog z Kremlem. Niemcy nie są wrogiem, są tylko bierne, trochę cyniczne, a zdaniem niektórych same nieco zaplątane w swoich geopolitycznych machinacjach. Francja to z kolei nieoceniony sojusznik, jeśli chodzi o naszą politykę energetyczną w ramach UE.

Po co nam ten wschód?

Pisząc krytycznie o projektach takich jak Trójmorze, Trójkąt Lubelski, powstający alians brytyjsko-polsko-francuski  czy Bukaresztańska Dziewiątka, można do znudzenia podnosić argumenty o historycznych różnicach oraz o gospodarczej niekompatybilności i silniejszym powiazaniu z tradycyjnymi partnerami ze starej Europy etc. Ważne jest jednak, aby zrozumieć, że w polityce zagranicznej sojusze budują często raczej wspólni wrogowie niż kulturowe i historyczne sympatie a nawet gospodarcze powiązania. Adolf Hitler umiał na przykład pojednać na jakiś czas nawet Winstona Churchilla i Józefa Stalina. Na podobnej zasadzie Putin godzi dziś Polskę i Ukrainę, już dawno zaś poprawił stosunki między Polską i Bałtami. Porozumienie z Czechami w sprawie kopalni Turów też podpisane zostało właśnie teraz raczej nie przez przypadek.

Co do gospodarczej mocy i komplementarności regionu, to należy mieć na uwadze nie tylko stan obecny, ale i perspektywy na przyszłość.

Wciągnięcie w zachodnie struktury Ukrainy, a w jakiejś perspektywie również Białorusi i krajów tzw. Partnerstwa Wschodniego, nie jest jakimś szalonym polskim prometeizmem, ale właśnie próbą zbudowania silnego gospodarczo regionu, który ze swoją populacją i potencjałem byłby w stanie wspólnie zawalczyć o wyjście z pułapki średniego rozwoju i  związanego z nią permanentnego uzależnienia od starej Europy.

Owa Europa ma do tego, nawiasem mówiąc, w skali globalnej coraz większe problemu z konkurencyjnością, zwłaszcza w obszarze elektroniki i rozwiniętych rozwiązań informatycznych. Polska jest tymczasem coraz bardziej prężną gospodarką eksportową, która chce się wzmocnić współpracą z Ukrainą, a zawłaszcza ukraińskimi pracownikami i konsumentami. To już się przecież dzieje. Gdyby nie ukraińscy pracownicy w sklepach, zakładach, ale coraz częściej też np. na kolei, w firmach ubezpieczeniowych, szpitalach i w bankach, bylibyśmy często w kropce. Gdyby nie opłacający swoje czesne ukraińscy studenci również autor tego tekstu miałby się znacząco gorzej. Warszawa, Poznań i Wrocław ze swoim położeniem i perspektywami oraz kulturową swojskością mają dla wielu Ukraińców niezaprzeczalny appeal. Niedawno Niemcy sądziły, że przyciągną więcej pracowników znad Dniepru łagodząc dla nich prawo migracyjne. Nic jednak z tego nie wyszło, Warszawa nadal wygrywa. Nie mam cienia wątpliwości co do tego, że gdyby kiedyś Ukraina i Białoruś były członkami strefy Schengen, ten proces by przyspieszył, nabrał rozmachu i wzmocnił o wymianę większej ilości usług i towarów. Warszawa mogłaby stać się gospodarczym, finansowym i naukowym centrum całego regionu.

Cele Paryża i Berlina są jednak inne. Ich gospodarki rozwijają się już wolniej, a politykom zależy raczej na głębokiej integracji niż poszerzaniu wspólnoty europejskiej. Z ich punktu widzenia nawet ewentualne zwiększenie politycznych wpływów Rosji w Europie Środkowo-Wschodniej nie byłoby tragedią. W sposób oczywisty ograniczyłoby wybujałe ambicje regionalnych graczy politycznych i gospodarczych, zapewniłoby niezakłócone dostawy energii, a jedocześnie wcale nie wykluczałoby współpracy gospodarczej i to nie tylko z Europą Środkowo-Wschodnią, ale i z samą Rosją. Kreml nie ma potencjału gospodarczego, by zdominować to, co może militarnie podbić. Niemiecki kapitał będzie więc (do czasu) bezpieczny, a francuscy związkowcy nie będą musieli się przy tym bać polskich i ukraińskich hydraulików.

Jednak dominacja gospodarcza w oczach samych zdominowanych pociąga za sobą pewną odpowiedzialność polityczną; tak było od wieków. Tymczasem niemiecka polityka wschodnia w wydaniu Scholza podważa tę prawidłowość. Niemcy chcą mieć gospodarczy wpływ na losy ludzi, których równocześnie nie chcą bronić przed ambicjami imperialnymi mocarstwa, którego polityki ci ludzie nie akceptują. Taki cynizm wydaje się być już zbyt daleko posunięty i z czasem może zacząć również psuć atmosferę wokół interesów, na czym niewątpliwie nie omieszka skorzystać zwłaszcza kapitał amerykański.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

Boimy się tylko własnego strachu

Andrzej Talaga spoglądając na potencjał militarny regionu żongluje liczbami. Jest to jednak typowe zagadnienie szklanki w połowie pustej i w połowie pełnej. W przypadku Grupy Bukaresztańskiej osiągnięcie prawie połowy wydatków militarnych Rosji (około 30 mld USD w stosunku do 61,7 mld) to przecież doskonały wynik! Mówimy tylko o 9 małych i średnich krajach pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym, z drugiej strony mamy zaś największe terytorialnie państwo na świecie, które musi jakoś kontrolować obszar rozpostarty pomiędzy Królewcem a Wyspami Kurylskimi oraz pomiędzy kołem polarnym a stepami Mongolii. Kraje Grupy Bukaresztańskiej znajdują się w dwóch strefach czasowych, w Rosji mamy ich 11!  Tymczasem nie jest dla nikogo tajemnicą, że ofensywne strategie militarne, siłą rzeczy preferowane przez mocarstwa rewizjonistyczne, wymagają bardzo wyraźnej przewagi sił po stronie nacierającego.

Na razie symulacje wojskowe nie napawają optymizmem. Jednak wydatki wojskowe tego rzędu pozwalają teoretycznie, przy odpowiedniej synergii samej tylko Bukaresztańskiej Dziewiątce stworzyć bariery trudne do pokonania przez Federację Rosyjską i Białoruś nawet przy koncentracji całego potencjału konwencjonalnego, co w przypadku tak wielkiego terytorium jest trudne do wyobrażenia. Współpraca z Ukrainą może zaś ten potencjał tylko wzmocnić. Cytując słynne powiedzenie jednego z wielkich zwycięzców drugiej wojny światowej: możemy bać się tylko „samego strachu” i połączonych z nim rosyjskich działań destabilizacyjnych poniżej progu wojny kinetycznej.

30 mld dolarów rocznie to zaś tylko kapitał własny wschodniej flaki NATO, który dodatkowo można lewarować współpracą z USA, Anglią i Turcją. Ta ostatnia jest do tego fascynującym przykładem tego, jak w dziedzinie obronności można zrobić coś naprawdę dużego mając stosunkowo małe zasoby. Polska lwią część swojego najlepszego uzbrojenia kupuje na zewnątrz lub wytwarza na licencji. W efekcie nasz budżet rozmienia się na drogie i nie zawsze kompatybilne systemy. Turcja w opinii wielu ma tymczasem jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą, armię lądową w NATO, od 2023 będzie zaś seryjnie produkować własny czołg, który ma zastąpić modele niemieckie i amerykańskie. Ma też już własny prężny program bezzałogowców. Naprawdę uderzające jest jednak to, że budżety zbrojeniowe Polski i Turcji są porównywalne (13 mld USD do 17,7 mld.). Dodać można jeszcze, że Polska wydaje na zbrojenia więcej niż Pakistan (10,4 mld) i tylko ciut mniej niż Iran (15,8 mld). Tymczasem w zestawieniu ogólnego potencjału militarnego według Global Firepower Index, Polska znajduje się na 24 miejscu na świecie, Turcja na 13, Iran na 14 zaś Pakistan na 9 (częściowo ze względu na własny program jądrowy).    

Albo – albo

Klasyczna teoria stosunków międzynarodowych mówi, że kraje broniące status quo w starciu z polityką potężnego rewizjonisty mają zasadniczo do wyboru dwie strategie, tzw. ballancing lub bandwagoning. Mogą więc albo starać się siłę agresora równoważyć (ballancing) swoim potencjałem oraz sojuszami, albo starać się z nim jakoś ułożyć, wskoczyć niejako na jego geopolityczny wóz (bandwagoning).

Ulubionym argumentem wielu krytyków, pokazującym rzekomą niespójność Bukaresztańskiej Dziewiątki, czy szerzej Trójmorza lub Intermarium, jest casus Węgier. Tymczasem stosunkowo prorosyjska polityka Orbána, z niedawną wizytą na Kremlu włącznie, nie jest niczym innym niż sygnalizowaniem gotowości do bandwagoningu w obliczu braku wyraźnych alternatyw. Innymi słowy, Orbán obrazuje, do czego prowadzić może bierna postawa Scholza i Macrona połączona z brakiem odpowiedniej dynamiki w ramach wschodniej flanki. Porównywanie jego działań do działań Berlina, tak jak czyni to Andrzej Talaga, jest zaś nieporozumieniem. Węgry to mały kraj o ograniczonym potencjale i dość pragmatycznym podejściu do stosunków międzynarodowych. Od Węgier nikt nigdy w Europie nie wymagał obejmowania przywództwa lub obrony jakiegoś geopolitycznego regionu przed zakusami Putina. Tymczasem, w związku ze zwrotem ku Azji takie właśnie wymagania mniej lub bardziej otwarcie USA stawiały Berlinowi i srogo się na tym zawiodły. Niemiecka polityka ma swoją wagę. To Scholz jest więc bardziej winien strategii Orbána niż Orbán  Scholza, choćby nie wiem na ilu konferencjach prasowych Donald Tusk udowadniał, że jest inaczej. Ponownie sama konieczność przelewania na papier tak oczywistych argumentów jest nieco kuriozalna.

Jeśli wschodnia flanka się nie ożywi, Orbánów będzie oczywiście więcej. W tym konkretnym przypadku nie pomaga naturalnie sprawa mniejszości węgierskiej na Ukrainie i sam styl rządów węgierskiego przywódcy, ale to tylko spory, jakich w tej części świata wiele. Coś, co można łatwo załatwić przy odpowiedniej woli politycznej. Wola ta może się zresztą w większym stopniu zamanifestować już po nadchodzących na Węgrzech wyborach. Przy jej braku nastąpić może jednak faktyczna defragmentacja wschodniej flanki. Proces ten zacznie się od małych krajów, dla nich bowiem lawirowanie pomiędzy globalnymi potęgami jest zawsze łatwiejsze. Rosja odbudowując swoje wpływy w regionie nie będzie marnować zbyt wiele czasu i energii na to, co się dzieje na Węgrzech czy Słowacji. Polska, Rumunia i Ukraina będą natomiast w znacznie bardziej oczywisty sposób na kremlowskim celowniku. Tylko kraje bałtyckie stanowią osobny kazus. Litwa, Łotwa i Estonia są bowiem obecnie silnie zintegrowanymi z Zachodem dawnymi republikami radzieckimi, z pokaźną zwłaszcza w przypadku Łotwy mniejszością rosyjską. Dla Bałtów zwiększenie wpływów Rosji w Europie stanowi więc z powodów historycznych śmiertelne zagrożenie dla ich suwerenności.  Dlatego zbroją się na potęgę i coraz bliżej współpracują z Polską.

Ciągnąc dalej logiczny argument dochodzimy jednak do najtrudniejszej bodajże konkluzji na temat polskiej polityki zagranicznej na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Jeśli nie uda nam się zbudować silnej regionalnej współpracy na wschodniej flance, stworzyć swoiste NATO pierwszej prędkości i towarzyszący mu gospodarczo-społeczny program Trójmorza, to przy obecnym politycznym klimacie faktycznie pozostanie nam tylko strategia, którą zasygnalizował Viktor Orbán. W przypadku krajów takich jak Polska i Rumunia oznacza to proces zwany finlandyzacją. A więc drastyczne ograniczenie ambicji w polityce zagranicznej i polityce bezpieczeństwa, zero infrastruktury NATO i świadome branie pod uwagę zdania Rosji przy podejmowaniu wszystkich posunięć strategicznych.

Rosja jednak najprawdopodobniej na tym by nie poprzestała, nie w przypadku krajów tak silnych i rozwiniętych jak Polska. Chciałaby zabezpieczyć swoje interesy, umocnić wspierające ją siły polityczne. Jakie mogłyby być konsekwencje? Cóż, czy ktoś z dzisiejszych adwersarzy PiS wolałby na przykład premiera z Konfederacji w koalicji z jakąś nową patriotyczną lewicą i przy cichym wsparciu ludowców? Niemożliwe? Nie od razu, ale przecież dokładnie do takich rozwiązań Rosja dąży od jakiegoś czasu w Mołdawii. Początkowo w 2019 Kreml uznał tam wpływy polityczne UE i USA, i w bardzo niejasnych okolicznościach dogadał się międzynarodowo w sprawie powstania nowego mołdawskiego rządu. W praktyce jednak Władimir Putin chciał mieć w Kiszyniowie swojego premiera i wiele obiecywał sobie po przyspieszonych wyborach.  W 2021 porażkę poniósł wszak właśnie prorosyjski blok socjalistów, komunistów i nacjonalistów z Partii Șor. Kreml w odpowiedzi bez większego zastanowienia zakręcił kurek z płynącym do Kiszyniowa gazem.  Przypominam, że Mołdawia jest w 90% zależna od rosyjskiego błękitnego paliwa, niedawno brak energii doprowadził zaś do konieczności wprowadzenia stanu wyjątkowego w branży energetycznej. Moskwa czeka więc, aż Mołdawianie wybiorą te siły, które trzeba. Polska od jesieni dostarcza natomiast Mołdawii gaz ze Świnoujścia.

Chicha, spokojna finlandyzacja nie jest wyraźnie realną opcją dla wszystkich. Nie ma jednak jeszcze powodów by w ogóle o niej myśleć w Warszawie, chyba że zakładamy, że projekty takie jak Trójmorze czy współpraca w ramach Bukaresztańskiej Dziewiątki są z góry skazane na niepowodzenie. Polityka w naszym regionie właśnie przyspieszyła. Jesteśmy w sytuacji albo – albo. Nie można jednak z tego powodu wpadać w panikę. Racjonalność polityczna wymaga, aby uczyć się na błędach z przeszłości, ale na pewno nie tego, aby być kurczakiem, który sam kładzie się na czyimś talerzu. Niektóre działania polityczne są obarczone dużym ryzykiem, nie oznacza to jednak, że nie wolno ich podejmować z pełną tego ryzyka świadomością, jeśli nie widać bezpieczniejszej alternatywy. Doskonale tę sytuację streścił swego czasu Benjamin Franklin, który do sygnatariuszy Deklaracji Niepodległości w obliczu starcia z największa potęgą ówczesnego świata zwrócił się słowami: „we must all hang together, or … we shall all hang separately”  („trzymajmy się razem lub… zawiśniemy osobno”).

 


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!