W momencie, gdy car Putin na serio zabiera się za odbudowę imperium, tu i tam, niestety często po prawej stronie spektrum, odzywają się głosy, że Rosja nie taka zła. Skąd się biorą takie sentymenty – trudno pojąć, wziąwszy pod uwagę polskie doświadczenie historyczne.
Piotra Wielkiego niechaj pamięć żyje,
Pierwszy on odkrył tę Caropedyję.
Piotr wskazał carom do wielkości drogę;
Widział on mądre Europy narody
I rzekł: „Rosyję zeuropejczyć mogę,
Obetnę suknie i ogolę brody”.
[…]
I zadziwiona krzyknęła Europa:
„Car Piotr Rosyją ucywilizował”.
Zostało tylko dla następnych carów
Przylewać kłamstwa w brudne gabinety,
Przysyłać w pomoc despotom bagnety,
Wyprawić kilka rzezi i pożarów;
Zagrabiać cudze dokoła dzierżawy,
Skradać poddanych, płacić cudzoziemców,
By zyskać oklask Francuzów i Niemców,
Ujść za rząd silny, mądry i łaskawy.
Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco!
Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazów,
Gdy knutów grady na karki wam zlecą,
Gdy was pożary waszych miast oświecą,
A wam natenczas zabraknie wyrazów;
Gdy car rozkaże ubóstwiać i sławić
Sybir, kibitki, ukazy i knuty —
Chyba będziecie cara pieśnią bawić
Waryjowaną na dzisiejsze nuty.
[…]
Wojsko tak stało, jak je car porzucił,
I długo z miejsca nie ruszyło kroku.
Aż trąby, bębny dały znak nareszcie:
Jazda, piechota, długich kolumn dwieście
Płyną i toną w głębi ulic miejskich —
Jakże zmienione, niepodobne wcale
Do owych bystrych potoków alpejskich,
Co rycząc mętne walą się po skale,
Aż w jezior jasnym spotkają się łonie
I tam odpoczną, i oczyszczą wody,
A potem z lekka nowymi wychody
Błyskają, toczą szmaragdowe tonie. —
Tu pułki weszły czerstwe, czyste, białe;
Wyszły zziajane i oblane potem;
Roztopionymi śniegi poczerniałe,
Brudne spod lodu wydeptanym błotem.
Wszyscy odeszli: widzę i aktory.
Na placu pustym, samotnym zostało
Dwadzieście trupów: ten ubrany biało,
Żołnierz od jazdy; tamtego ubiory
Nie zgadniesz jakie, tak do śniegu wbity
I stratowany końskimi kopyty.
Ci zmarzli, stojąc przed frontem jak słupy,
Wskazując pułkom drogę i cel biegu;
Ten się zmyliwszy w piechoty szeregu,
Dostał w łeb kolbą i padł między trupy.
Biorą ich z ziemi policejskie sługi
I niosą chować; martwych, rannych społem:
Jeden miał żebra złamane, a drugi
Był wpół harmatnym przejechany kołem;
Wnętrzności ze krwią wypadły mu z brzucha,
Trzykroć okropnie spod harmaty krzyknął,
Lecz major woła: „Milcz! bo car nas słucha”.
Żołnierz tak słuchać majora przywyknął,
Że zęby zaciął; — nakryto co żywo
Rannego płaszczem, bo gdy car przypadkiem
Z rana jest takiej nagłej śmierci świadkiem
I widzi na czczo skrwawione mięsiwo —
Dworzanie czują w nim zmianę humoru,
Zły, opryskliwy powraca do dworu,
Tam go czekają z śniadaniem nakrytem,
A jeść nie może mięsa z apetytem.
Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwił:
Grożono, bito, próżna groźba, kara,
Jenerałowi nawet się sprzeciwił,
I jęczał głośno — klął samego cara.
Ludzie niezwykłym przerażeni krzykiem
Zbiegli się nad tym parad męczennikiem. —
Mówią, że jechał z dowódcy rozkazem,
Wtem koń mu stanął jak gdyby zaklęty,
A z tyłu wleciał cały szwadron razem;
Złamano konia, i żołnierz zepchnięty
Leżał pod jazdą płynącą korytem;
Ale od ludzi litościwsze konie:
Skakał przez niego szwadron po szwadronie,
Jeden koń tylko trafił weń kopytem
I złamał ramię; — kość na wpół rozpadła
Przedarła mundur i ostrzem sterczała
Z zielonej sukni, strasznie, trupio biała,
I twarz żołnierza równie jak kość zbladła;
Lecz sił nie stracił: wznosił drugą rękę
To ku niebiosom, to widzów gromady
Zdawał się wzywać i mimo swą mękę
Dawał im głośno, długo jakieś rady.
Jakie? Nikt nie wie, nie mówią przed nikim.
[…]
Nazajutrz, z dala za placem słyszano
Psa głuche wycie — czerni się coś w śniegu;
Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;
On po paradzie został na noclegu.
Trup na pół chłopski, na poły wojskowy,
Z głową strzyżoną, ale z brodą długą,
Miał czapkę z futrem i płaszcz mundurowy,
I był zapewne oficerskim sługą.
Siedział na wielkim futrze swego pana,
Tu zostawiony, tu rozkazu czekał,
I zmarzł, i śniegu już miał za kolana.
Tu go pies wierny znalazł i oszczekał. —
Zmarznął, a w futro nie okrył się ciepłe;
Jedna źrenica śniegiem zasypana,
Lecz drugie oko otwarte, choć skrzepłe,
Na plac obrócił: czekał stamtąd pana!
Pan kazał siedzieć i sługa usiądzie;
Kazał nie ruszać z miejsca, on nie ruszy,
I nie powstanie — aż na strasznym sądzie;
I dotąd wierny panu, choć bez duszy,
Bo dotąd ręką trzyma pańską szubę
Pilnując, żeby jej nie ukradziono;
Drugą chciał rękę ogrzać, ukryć w łono,
Lecz już nie weszły pod płaszcz palce grube
I pan go dotąd nie szukał, nie pytał!
[…]
Jak cię nagrodzą? Pan powie z uśmiechem,
Żeś był do zgonu wierny — jak sobaka.
O biedny chłopie! za cóż mi łza płynie
I serce bije, myśląc o twym czynie:
Ach, żal mi ciebie, biedny Słowianinie! —
Biedny narodzie! Żal mi twojej doli,
Jeden znasz tylko heroizm — niewoli.
Proszę wybaczyć ten długi, ale ważny cytat. To oczywiście nie ja, to Mickiewicz w „Dziadów części III Ustępie”, w „Przeglądzie wojska”. Gdy czytałem ten stosunkowo mało znany fragment dzieła naszego wieszcza po raz pierwszy, zrobił na mnie mocne wrażenie. Przy czym czytać go trzeba w pakiecie z innymi wierszami „Ustępu”: „Droga do Rosji”, „Przedmieścia stolicy”, „Petersburg”, „Pomnik Piotra Wielkiego”, „Oleszkiewicz” oraz dodatkowo „Do przyjaciół Moskali”. Dopiero wówczas obraz jest pełny.
Wrażenie, o którym piszę, brało się nawet nie z powodu werystycznych opisów całkowicie bezsensownej ludzkiej śmierci, ale dlatego, że Mickiewicz arcytrafnie uchwycił w tym poemacie istotę rosyjskości. Wyłapał to, co zawsze w Polakach, wychowanych niegdyś w upodobaniu do wolności i w niektórych przypadkach wciąż ją ceniących, budziło instynktowną odrazę. Ba, nawet przerażenie. Nie chodziło tylko, nawet nie przede wszystkim o to, że Rosja właściwie od swoich początków, a przynajmniej od Iwana Groźnego, to zawsze tyrania, tak skrajnie różna od naszej szlacheckiej demokracji. Istotą było, że nieludzkie metody tej tyranii nie tylko wydawały się prawie nikogo tam nie mierzić, nie oburzać, nie być impulsem do protestu, ale przeciwnie: były uznawane za naturalne, normalne, a jej ofiary – cóż, ofiary muszą zawsze być. Jakiegoś żołnierza stratują konie, innego przejedzie armatnia laweta, a nic niewarty chłop sługa zamarznie zapomniany przez swojego pana, siedząc wiernie na miejscu, pilnując jego szuby, całkowicie pozbawiony instynktu samozachowawczego. Wszystko to nie na polu bitwy, ale podczas przeglądu wojska, urządzonego dla przyjemności i zabawy cara. Kościuszkowców trochę ponad sto lat później Sowieci posłali do całkowicie pozbawionej nawet taktycznego znaczenia bitwy pod Lenino też tylko po to, żeby ich „przetestować”. Ot, takie carskie manewry dla zabawy.
Żeby zobaczyć, na czym polega różnica z naszym historycznym, cywilizacyjnym DNA, trzeba sięgnąć do jednego z mitów założycielskich, by tak rzec, Rzeczypospolitej: śmierci biskupa Stanisława ze Szczepanowa w roku 1079, za rządów Bolesława Śmiałego. To dla historii Polski wydarzenie formacyjne. Na różne sposoby, ale dość enigmatycznie, opisywali je trzej wielcy polscy kronikarze: Gall Anonim, Wincenty Kadłubek i Jan Długosz. O co chodziło tak naprawdę – oczywiście nie mamy pewności. Opowieść mistrza Wincentego (XIII w.) jest pełniejsza niż opowieść wcześniejszego o sto lat Galla i mówi o tym, że króla podczas wyprawy wojennej na wschód opuścili jego rycerze, ponieważ dotarła do nich wieść o zdradzie ich żon, pozostawionych na bardzo długo w kraju. Według kronikarza po powrocie z wyprawy władca kazał ściąć rycerzy, którzy zdezerterowali, a ich żonom – odebrać niemowlęta i zamiast nich przystawiać do piersi szczenięta. Dzieci (bękarty) w ten sposób skazano zapewne na śmierć głodową. Biskup Stanisław miał potępić te nieludzkie metody wymierzania sprawiedliwości.
Najwybitniejszy zapewne żyjący dziś historyk losów naszego państwa, prof. Andrzej Nowak, w swoich monumentalnych „Dziejach Polski” zestawia i analizuje różne wersje tamtych wydarzeń, by ostatecznie stwierdzić, co następuje:
Różne zatem mogły być powody dramatu roku 1079. Stanisław nie musiał być rzecznikiem „ciemnych sił oligarchii”, ani tym mniej „agentem” Wratysława czy Watykanu, ale głosem sprzeciwu społeczeństwa wobec monarchy, który z tym społeczeństwem nie umiał zawrzeć kompromisu. […] Wielu naszym historykom ta wszechwładza się podobała, a bunt przeciw niej uznają za straszny błąd. […] Już widzimy w tym buncie widmo „magnaterii”, „oligarchii”, szarpiącej fatalnie postaw królewskiego sukna Rzeczypospolitej i wykorzystywanej (lub nawet wręcz inspirowanej) przez dybiących na polską niepodległość sąsiadów. Ale przecież nie było żadnej Rzeczypospolitej – państwo było własnością Piastów. Czy chcielibyśmy być własnością Bolesława Szczodrego, Śmiałego, a zwłaszcza Dzikiego? Czyjąkolwiek własnością? Czy zgadzalibyśmy się chętnie na rolę strzyżonych do gołej skóry przez wyzysk ekonomiczny państwa owieczek? Droga do Rzeczypospolitej zaczynała się być może wtedy właśnie, kiedy biskup powiedział królowi: nie! A może nawet mocniej: nie pozwalam, veto! I powiedział nie w swoim tylko imieniu. Nawet, jeśli mówił w imieniu grupy możnych tylko, to ten sprzeciw, za którym poniósł biskup tak okrutną karę, zacznie torować szlak dla kolejnych ambicji współuczestniczenia w polskiej historii w innej roli niż tylko biernych poddanych, dumnych ze swego despoty. Na tych ambicjach zbudowana jest właśnie rzeczpospolita, zbudowana jest wolność obywatelska. [podkr. Ł.W.]
U zarania swojego istnienia Polska ma opowieść o zasadnym buncie przeciwko legalnemu władcy, który jednak zaczyna się zachowywać jak tyran. Prawo do takiego buntu możemy wywodzić od Arystotelesa i św. Tomasza. Pokażcie mi podobną opowieść wkomponowaną w fundamenty rosyjskiej państwowości (co oczywiście nie znaczy, że rewolty się nie zdarzały, ale nie stały się częścią rdzenia narodowej tożsamości). Upraszczając sprawę, można powiedzieć, że tu właśnie leży różnica pomiędzy DNA polskim a rosyjskim, co tak genialnie i plastycznie uchwycił Mickiewicz.
Te rozważania mają, rzecz jasna, kontekst współczesny. W momencie, gdy car Putin na serio zabiera się za odbudowę imperium, tu i tam, niestety często po prawej stronie spektrum, odzywają się głosy, że Rosja nie taka zła, że trzeba się dogadać, że warto współpracować. Skąd się biorą takie sentymenty – trudno pojąć, wziąwszy pod uwagę polskie doświadczenie historyczne. Może to jakieś echa koncepcji Dmowskiego, powstałych przecież w bardzo konkretnych i już minionych okolicznościach. Może jakaś chęć sprzeciwienia się dominującej narracji z powodu przekonania, że jako „urzędowo zatwierdzona”, musi być fałszywa. Może podążanie za fałszywym schematem „skoro Zachód zły, to Wschód musi być dobry”. Trudno powiedzieć.
To nie jest tekst o detalach obecnej sytuacji międzynarodowej ani też o geopolityce – która w dużej mierze determinuje wieczne ambicje Księstwa Moskiewskiego i jego następców. Czasem po prostu warto pomyśleć również w kategoriach metapolitycznych.
Niezależnie od tego, że do korzystnej dla obu stron współpracy potrzeba woli obojga partnerów, a takiej woli wobec Polski od początku panowania cara Putina po prostu nie ma – i mogą tego na konkretnych przykładach dowieść polscy dyplomaci, którzy w Rosji pracowali z najlepszymi zamiarami przez lata – dziwne tęsknoty za pojednaniem z rosyjskim imperium są bardzo groźne. Nie mówię tutaj o rzeczowej argumentacji za ułożeniem sobie pragmatycznie przyzwoitych relacji, jeśli kiedyś nadarzy się taka sposobność, której na razie nie ma. To nakazuje po prostu polityczny realizm i ten postulat nie budzi żadnych wątpliwości. Tak, dobrze byłoby mieć z Rosją normalną relację. Lecz ja mówię o czymś głębszym i niebezpiecznym: o przekonaniu, że Rosja nie jest taka zła i tylko grupa amerykańskich agentów, którzy obsiedli Polskę, próbuje nas poróżnić z dobrym batiuszką Putinem.
W relacjach międzynarodowych faktycznie nie ma dobra i zła – jest tylko interes narodowy. Ale właśnie z punktu widzenia naszego interesu Rosja jest immanentnie zła, ponieważ całym swoim dziedzictwem dziejowym, swoją historią, swoimi wielokrotnie jasno wyrażanymi aspiracjami, a wreszcie swoim nieodmiennie despotycznym charakterem jest w żywotnym konflikcie ze wszystkim, co tworzy nasz państwowy i narodowy byt.
A także ze wszystkim, co tworzy fundament zachodniej tożsamości, tej prawdziwej, wywodzącej się z Grecji, Rzymu czy od Karola Wielkiego, która jest też naszą tożsamością. Dlatego wejście w jakiś wyimaginowany sojusz z Rosją, uwierzenie – a czytam dziś takie tezy w internetowych dyskusjach – że Moskwa broni tradycji, że jej oferta jest lepsza od oferty przegniłego faktycznie Zachodu, że stanowi jakąś realną, nawet ciekawą alternatywę – to uleganie śmiertelnie szkodliwym złudzeniom.
W piosence „Przejście Polaków przez Morze Czerwone” Jacek Kaczmarski śpiewał, opisując moment, gdy naród idzie już przez otwarte w topieli przejście:
Inny znów ściany czerwonej dotyka
I nim coś powie – bezszelestnie znika.
Tej „czerwonej ściany” dotykać nam nie wolno, bo tak się to właśnie skończy.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.