W tej chwili w Polsce działają niemal same negatywne czynniki, w błyskawicznym tempie wymazując dorobek ostatnich 10, może nawet 20 lat. Tak się bowiem jakoś składa, że nadal działają podstawowe prawa ekonomii i za towary czy usługi trzeba jednak płacić – choć może dla niektórych jest to zaskoczenie.
Pojechałem wczoraj na stację. Zatankowałem po 6,80. Podszedłem do kasy.
– Dzień dobry – powiedziałem do miłej pani. – Na dystrybutorze wyszło 340 zł, ale – tu uśmiechnąłem się łagodnie – jest wojna, a w czasie wojny nie liczą się przecież pieniądze, tylko człowieczeństwo.
Pani zamrugała dziwnie.
– Proszę pani – rzekłem – nie można być materialistą, kiedy giną ludzie. Rozumiem, że nic nie płacę?
Mój wywód nie spotkał się ze zrozumieniem. Pani zagroziła policją i musiałem niestety kartę do czytnika przyłożyć.
Pomyślałem, że może trafiłem na jakąś zwolenniczkę Putina, bo przecież tylko ktoś taki mógłby pozostać nieczuły na mój wywód o człowieczeństwie, więc później tej samej metody spróbowałem w spożywczym, a potem kupując na Allegro, gdzie stosowny list przesłałem sprzedawcy. Wszędzie to samo. Kompletnie nie trafiało, że jest wojna i że człowieczeństwo, humanitaryzm, precz z obrzydliwym podliczaniem pieniędzy, że musimy sobie pomagać. Sami cholerni materialiści.
To jednak trochę niepokojące, nie sądzą państwo? Może się przecież ostatecznie okazać, że tak samo – obrzydliwie i materialistycznie – zachowają się na przykład banki, które będą żądały od kredytobiorców spłaty rat ich kredytów z coraz wyższym oprocentowaniem. A przecież wojna jest. Może się także zdarzyć, że firmy transportowe, które zapewniają dowóz towarów do polskich sklepów, stwierdzą, że nie są w stanie kontynuować działalności wobec wystrzeliwujących w niebo cen paliwa. A sklepy, jak to było w moim przypadku, nadal będą się bezczelnie domagać, żeby płacić im za te nieliczne towary, które w nich jeszcze będą.
***
Pojawiły się w obliczu konfliktu na Ukrainie dwie szczególne grupy. Pierwsza to ci, którzy gromko pokrzykują, że benzyna może być i po 10 zł za litr, byle nie była ruska. Być może powinni granicę ustawić jednak wyżej, bo gdyby nie tarcza antyinflacyjna, cena brutto sięgałaby już powyżej 8 zł za litr, a to przecież nie koniec. Można tylko mieć nadzieję, że za sprawą sprzeciwu Niemiec, Węgier i Bułgarii nie uda się uchwalić unijnych sankcji na ropę z Rosji, dopóki nie będziemy mieć alternatywy z Iranu i Wenezueli (oby negocjacje się powiodły). W przeciwnym wypadku nawet 10 zł okaże się dobrą ceną.
Druga grupa to ci, którzy oburzają się na „przeliczanie życia na pieniądze” i powtarzają, że przecież Ukraińcy tracą wszystko, więc nie powinniśmy się przejmować ceną ropy, stali, drewna, poziomem stóp procentowych czy deprecjacją złotówki.
Obie te grupy łączy całkowita ignorancja w kwestii mechanizmów gospodarczych, których tutaj tłumaczył nie będę, a które tworzą siatkę powiązań. W tej chwili w Polsce działają niemal same negatywne czynniki, w błyskawicznym tempie wymazując dorobek ostatnich 10, może nawet 20 lat. Tak się bowiem jakoś składa, że nadal działają podstawowe prawa ekonomii i za towary czy usługi trzeba jednak płacić – choć może dla niektórych jest to zaskoczenie.
Pierwsza grupa roi sny o potędze, zapominając, że zwłaszcza w dzisiejszych czasach, w kraju demokratycznym, potęgi państwa nie da się zbudować na zgliszczach gospodarki. Państwo buduje swoją siłę na dwóch filarach: armii i gospodarce. W warunkach braku demokracji i despotyzmu, tak jak w Rosji, możliwe jest zbudowanie tylko tego pierwszego filaru kosztem drugiego. Nie jest to możliwe w demokracji, za to w demokracji możliwe jest oparcie potęgi państwa tylko na drugim filarze – jak to jest w przypadku Niemiec. Najlepiej jednak mieć oba filary.
W demokracji sytuacja, gdy gospodarka państwa jest w rozsypce, a obywatele myślą jedynie o tym, żeby nie stracić dorobku życia, nie ma mowy o budowie potęgi wojskowej. Plan rozbudowania i dofinansowania armii jest w takich warunkach nierealny, ponieważ z czasem dominować zaczną siły kwestionujące takie wydatki wobec coraz powszechniejszej pauperyzacji. A będzie to szczególnie dotkliwe w państwie takim jak Polska, w którym obywatele przez wiele lat starali się zbudować własną pomyślność, a za chwilę będą patrzeć, jak wszystko to idzie z dymem. Łatwiej jest być biednym cały czas, a znacznie trudniej patrzeć, jak pociąg w postaci poziomu życia Zachodu odjeżdża nam znów z prędkością światła.
Druga grupa wykazuje się nie tylko porażającą naiwnością, ale przede wszystkim nie rozumie, że punktem odniesienia dla polityków w danym państwie nie może być czyjaś gorsza sytuacja w innym kraju. Rozumując na tej zasadzie, moglibyśmy uznać, że nawet ubogi polski emeryt ma dobrze, bo przecież i tak ma lepiej niż emeryt w zbombardowanym Aleppo czy Kijowie – więc niech nie narzeka.
Etyką polityka jest nie dbałość o wszystkich na całym świecie, a nawet nie przede wszystkim o sąsiadów za miedzą, ale na pierwszym miejscu o własnych obywateli. Nie wolno udzielać pomocy innym, jeśli właśni obywatele z tego powodu poniosą zbyt duże koszty. To jest nie tylko nierozsądne – to jest skrajnie nieetyczne.
Etyka polityki, zwłaszcza międzynarodowej, nie jest tą samą etyką, która obowiązuje między ludźmi. Ale nawet na poziomie tej ostatniej niemal każdy wybierze na pierwszym miejscu ochronę i dobro swoich bliskich, potem swoich przyjaciół, znajomych, a dopiero potem kogoś obcego. Tak jest zbudowana ludzka psychika i ma to sens.
Widać już, że pokłady prywatnego zapału są na wyczerpaniu. Dowody są na razie anegdotyczne, rozrzucone po mediach społecznościowych, ale coraz liczniejsze. Gospodarcze trzęsienie ziemi na razie jest w fazie wstępnej, ale to również idzie bardzo szybko. Ci, którzy ostrzegali od początku przed szabelkizmem (piękny neologizm!), będą mieli w końcu, a pewnie nawet już niedługo, swoją Schadenfreude. Tylko co mi po Schadenfreude, skoro tu idzie o mój kraj?
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.