Hurrapatrioci bez zastanowienia opowiadają się za jak największym zaangażowaniem Polski w konflikt, z ustanowieniem strefy zakazu lotów włącznie. Lekceważą oni całkowicie gospodarcze skutki wojny. Tymczasem eksperci zaczynają już wspominać o najgroźniejszym ekonomicznie zjawisku: stagflacji, czyli połączeniu wysokiej inflacji ze stagnacją gospodarczą.
W niektórych przypadkach zlekceważono zasadę, że goście w Polsce nie mogą mieć praw większych niż właśni obywatele, a korzyści, jakie otrzymują, nie mogą być przyznawane kosztem Polaków. To nieuchronnie musi rodzić coraz większe napięcia, w miarę jak będzie się kończył entuzjazm.
Być może najbardziej rzucającą się w oczy cechą polskiej dyskusji o strategii w czasie wojny jest takiej dyskusji brak. Na palcach jednej ręki można policzyć ludzi i miejsca, gdzie trwa sensowny spór o zasadnicze przecież kwestie: jak bardzo Polska powinna się angażować dyplomatycznie, a być może na inne sposoby; jak pomagać ukraińskim uchodźcom, żeby pomagać mądrze; jakie szanse i jakie zagrożenia stwarza obecność dobrze ponad miliona uchodźców w Polsce; jakie szanse i jakie zagrożenia wynikają z tego, co się dzieje, dla naszego kraju w kategoriach geopolitycznych; wreszcie w jakim stanie wyjdziemy z tej sytuacji gospodarczo.
W większości przypadków mamy do czynienia z awanturą i przerzucaniem się obelgami. W najlepszym zaś przypadku z używaniem języka nacechowanego skrajnymi emocjami, za pomocą którego dokonanie analizy zdarzeń nie jest możliwe. Ponieważ zaś dominuje narracja hurrapatriotyczna, pod ostrzałem są przede wszystkim ci, którzy pokazują jej wady. W jakimś stopniu przypomina to sytuację z 1939 r. w Polsce, gdy nieliczni przestrzegający przed fatalnym rozwojem wypadków, co stało w sprzeczności z oficjalnym tonem opowieści o polskiej potędze, byli w najlepszym wypadku ofiarą anatemy, a w najgorszym – lądowali w Berezie Kartuskiej. Taki los spotkał m.in. Stanisława Cata-Mackiewicza, który w liście do redakcji londyńskich „Wiadomości”, napisanym w 1951 r., tak wyjaśniał przyczynę swojego kilkunastodniowego uwięzienia (24 marca do 8 kwietnia 1939 r.):
W artykule byłego premiera, gen. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, jak zawsze jędrnym i doskonale napisanym, spotykam wiadomość że „redaktor wileński” został osadzony w Berezie za „wychwalanie ustroju hitlerowskiego”, a potem wypuszczony z tym, że ma nadal pisać, lecz bez wychwalania ustroju hitlerowskiego.
Muszę na to odpowiedzieć, iż powodem osadzenia mnie w Berezie było nie wychwalanie ustroju hitlerowskiego (którego nigdy w żadnym artykule nie chwaliłem, będąc zasadniczym przeciwnikiem wszelkiej monopartii), ale moje artykuły o konieczności trzech dywizji motorowych, które wtedy ogłaszałem, zaopatrując je ilustracją, przedstawiającą ogromny czołg sowiecki, ogromny samolot niemiecki, a po środku małego ułana polskiego.
Władysław Studnicki z kolei, wybitny znawca Niemiec uznawany za germanofila, wydał w 1939 r. książkę „Wobec nadchodzącej II-ej wojny światowej”, której cały nakład został z polecenia władz sanacyjnych skonfiskowany, jako że miała ona szerzyć „defetyzm”. Studnicki dość dokładnie przewidział w niej, co następnie wydarzyło się we wrześniu tego samego roku.
Jan Sadkiewicz we wstępie do nowego polskiego wydania książki Studnickiego (Universitas, Warszawa 2018) pisze:
Wiosną 1939 roku, gdy Mackiewicz złamany został Berezą, gdy ideę sojuszu polsko-niemieckiego porzucili bracia Bocheńscy, Studnicki został sam. Ostatnią próbę odwrócenia katastrofy podjął, wydając własnym sumptem broszurę „Wobec nadchodzącej II-ej wojny światowej”.
Sformułowana przez niego diagnoza sytuacji międzynarodowej odbiegała całkowicie od panującego w kraju nastroju. Gdy obok upajano się świeżej daty braterstwem broni z Anglikami i szykowano Niemcom nowy Grunwald, Studnicki kwestionował hipotezę o agresywnych planach Hitlera wobec Polski, przestrzegał przed niebezpieczeństwem sowieckim i sojuszem z występującym rzekomo w obronie zagrożonej Polski Zachodem, przewidywał przebieg i finał wojny.
Studnicki ostrzegał przed osamotnieniem Polski w razie konfliktu z Niemcami. Jego przeciwnicy twierdzili, że chronią nas przecież sojusze z Francją i Wielką Brytanią, zaś polska armia sama w sobie Niemców w zasadzie nakryje czapkami. Poziom ówczesnego zaczadzenia, gdy przegląda się dzisiaj prasę z tamtego okresu, wprost poraża. Niestety, atmosfera coraz bardziej wygląda jak powtórka tamtego czasu. Dzisiaj hurrapatrioci bez zastanowienia opowiadają się za jak największym zaangażowaniem Polski w konflikt, z ustanowieniem strefy zakazu lotów włącznie, a przynajmniej lekceważą całkowicie gospodarcze skutki wojny. Tymczasem eksperci zaczynają już wspominać o najgroźniejszym ekonomicznie zjawisku: stagflacji, czyli połączeniu wysokiej inflacji ze stagnacją gospodarczą.
Wicepremier Jarosław Kaczyński podczas brawurowej, narażającej faktycznie Polskę na niebezpieczeństwo wyprawy do Kijowa postulował sformowanie jakiejś „misji pokojowej NATO”, i to nie bezbronnej. Nic takiego nie jest oczywiście możliwe.
Geopolityczna nowa układanka
Najpierw trzeba wspomnieć o tym, o czym powiedzieć się da niewiele: o geopolitycznym aspekcie sytuacji, bo to tutaj wielu zwolenników jastrzębiego podejścia szuka uzasadnienia swoich zapatrywań. Lecz w tym wątku skazani jesteśmy na poruszanie się pomiędzy skrajnymi, a bardzo mglistymi na razie wariantami zdarzeń, których realizacja zależy od rozstrzygnięcia konfliktu. Jakiś obraz powoli z mgły się wyłania, ale na razie jest bardzo niewyraźny. Rysują go takie fakty jak stopniowe odcinanie przez Zachód i przez samą Rosję związków ze światem zachodnim. Znaczące są takie decyzje Putina jak rezygnacja z ochrony patentowej czy nacjonalizacja wyczarterowanych samolotów, należących do zachodnich właścicieli. Nie mniejsze znaczenie ma odcięcie globalnych sieci społecznościowych. Można założyć, że o ile Putin pozostanie przy władzy i rosyjska elita nie postanowi zastąpić go w końcu bardziej cywilizowanym przywódcą (co nie znaczy, że całkowicie wolnym od rosyjskiej idei imperialnej), Rosja stworzy, zapewne wspólnie z Chinami, odrębne uniwersum, a na świecie w całym rozkwicie odtworzony zostanie porządek dwubiegunowy, tyle że zmienią się jego główni aktorzy. Rosja będzie już tylko pachołkiem Pekinu.
Nawiasem mówiąc, wariant wymiany Putina niesie ze sobą potencjalnie dobre skutki – przede wszystkim nadzieję na zaprzestanie walk – ale też potencjalnie złe. Warto przypomnieć casus Clausa von Stauffenberga. Spisek generałów i pułkowników przeciwko Hitlerowi, którego częścią były tak ważne osoby jak adm. Wilhelm Canaris czy gen. Hans Oster, ciągnął się od przedwojny, ale jego kulminacją był zamach w Wilczym Szańcu, dokonany 20 lipca 1944 r. właśnie przez płk. Stauffenberga. Stauffenberg, podobnie jak oficerska elita stojąca za sprzysiężeniem antyhitlerowskim, nie chcieli usunąć Hitlera, bo brzydziły ich jego zbrodnie, ale dlatego, że chcieli ratować Niemcy przed konsekwencjami jego szaleństwa. Stauffenberg w swoich listach wyrażał poglądy niechętne wobec Polaków i gdyby zamach się powiódł, los naszego kraju wcale nie musiał być wiele lepszy niż ostatecznie był.
Podobnie może być z wymianą Putina. Nie tylko gdyby miał go zastąpić ktoś taki jak Dmitrij Miedwiediew, ale nawet ktoś taki jak Aleksiej Nawalny.
Nadal bardzo wiele czynników determinujących przyszły układ pozostaje niejasnych. Czy i w jakim stopniu Chiny wesprą Rosję? Jakie spotkają je z tego powodu konsekwencje ze strony USA? Jak zmienią się sojusze energetyczne wobec odcięcia rosyjskich źródeł? To tylko niektóre z zasadniczych pytań.
Na obecnym etapie, po trzech tygodniach zmagań, nie sposób stwierdzić nawet, jak trwała jest zmiana postępowania Zachodu wobec Rosji. Wydaje się dość prawdopodobne, że gdyby rosyjska elita władzy, którą całkiem na serio dotknęły nakładane przez Zachód sankcje, znacząco zmniejszając jej komfort życia, dokonała wymiany głównego lokatora Kremla, Zachód postarałby się wykorzystać tę okazję do odtworzenia choćby w części relacji dzisiaj zawieszonych lub zerwanych. Musimy mieć świadomość, że ogromna większość firm, które wycofały się z Rosji, nie uczyniły tego, bo ich szefostwo jest szczególnie wrażliwe na krzywdę Ukraińców, ale wyłącznie na podstawie zimnej kalkulacji wizerunkowej opłacalności, przekładalnej na pieniądze. Jeśli straty dla wizerunku okażą się małe w razie powrotu tych podmiotów do Rosji rządzonej już przez kogoś innego – wrócą.
Realiści kontra idealiści
To wszystko prowadzi do pytania, jak ma się zachować Polska. Ścierają się dwa spojrzenia, koncepcje, języki, nawet można by rzec – paradygmaty. Pierwszy, w dyskusji określany umownie (bo cała nomenklatura jest tutaj dość umowna) jako romantyczny bądź idealistyczny, zakłada, że jesteśmy właśnie w dziejowym momencie (a może nawet „Dziejowym Momencie”), gdy możemy ukręcić łeb rosyjskiej hydrze. Ponieważ ma to być szansa jedna na sto lat albo nawet więcej – głosi ten paradygmat – nie należy przejmować się kosztami, jako że jakie by one nie były, i tak nasza korzyść z wyeliminowania Rosji z międzynarodowego geopolitycznego równania będzie nieporównanie większa. Wystarczy tylko, mówią zwolennicy tego podejścia, wytrzymać „dwa tygodnie” – by sparafrazować pamiętne wyzwanie z początków pandemii covid.
Dość groteskowym przejawem takiego sposobu myślenia jest swoista licytacja przedstawicieli zamożnej na ogół elity w deklaracjach, ile jej członkowie są gotowi płacić za benzynę. Rafał Ziemkiewicz deklarował 10 zł, w podobny ton uderzał Robert Gwiazdowski, ale już Marek Sawicki mówił nawet o 20 zł.
Drugi paradygmat odrzuca przede wszystkim założenie o istnieniu prostego ciągu przyczynowo-skutkowego: gorsza sytuacja gospodarcza (i nie tylko, bo najdalej idący uwzględniają wprost udział w wojnie z ewentualnymi stratami) Polski to osłabienie Rosji, a więc tym samym jednak wzmocnienie naszego kraju. Takie rozumowanie jest błędne z kilku powodów.
Po pierwsze – Rosja ma znacznie większy potencjał przetrwania w trudnych warunkach gospodarczych niż Polska. Jest niedemokratyczna, co powoduje, że zarządzanie nastrojami społecznymi sprowadza się po prostu do wysłania OMON-u na demonstrantów i wydania poleceń prokuraturze oraz wsadzenia kolejnych kilku tysięcy osób do łagrów. W Polsce natomiast nastroje wynikające z pogarszającej się sytuacji gospodarczej będą mieć ogromny wpływ na politykę, w tym na możliwość wyciśnięcia z obywateli pieniędzy na zbrojenia. Różnica jest i taka, że dla Polaków nagłe tąpnięcie poziomu życia będzie znacznie bardziej bolesne niż dla Rosjan, których większość i tak żyła na niskim poziomie.
Rosyjska gospodarka miała w 2020 r. 11. PKB na świecie w wysokości 1,57 bln dol. Nie był to wynik imponujący, wziąwszy pod uwagę skalę kraju i jego potencjał, ale jednak bardzo wysoki. Oczywiście w ogromnej mierze znaczenie miała sprzedaż surowców. W wyniku sankcji miałaby spaść na 22. miejsce. Polska była dotąd na 23. miejscu. Wskutek tąpnięcia gospodarczego możemy spaść o kilka miejsc.
Rosja ma gigantyczne zasoby surowców naturalnych, w tym i takich, które zostały wkalkulowane w modne ekologiczne plany UE, np. metale ziem rzadkich niezbędne przy produkcji akumulatorów do samochodów na baterię. Wreszcie Rosja może wytworzyć w swojej części świata wspólnie z Chinami ekonomiczny ekosystem, który nie zapewni jej wprawdzie dostatku – ale tego większość Rosjan i tak nie zna – ale przetrwanie już tak. Zresztą – pisali o tym m.in. analitycy Ośrodka Studiów Wschodnich – od wielu już lat Moskwa realizowała program stopniowego uniezależniania się od zachodniego systemu gospodarczego. Ten program nie był być może przygotowywany na nagłe i tak całkowite odcięcie, jakie następuje teraz, ale też nieprawdą jest, że Rosja została w ten sposób postawiona całkowicie pod ścianą.
Polska jest w systemie gospodarczym Zachodu, a przede wszystkim UE, ale – to bardzo istotne – pogorszenie sytuacji gospodarczej u nas będzie relatywnie głębsze niż w bogatych krajach, mających znacznie większe zasoby, jak Niemcy, Holandia, Francja. To zaś oznacza, że nasza pozycja w unijnym układzie gospodarczym ulegnie dużemu osłabieniu. Istnieje duża szansa, że wrócilibyśmy do roli taniego rezerwuaru rąk do pracy, z której przez lata staraliśmy się z niejakim sukcesem wyrwać.
Po drugie – Rosja jako kraj niedemokratyczny nawet w niesprzyjających warunkach i przy obłożeniu sankcjami obejmującymi technologie jest w stanie w dłuższym okresie wzmocnić swoją armię po ukraińskim blamażu. Ale też pamiętać trzeba, że ta armia, mimo porażek na ukraińskim froncie – głównie zresztą na tym północnym, bo na południu sytuacja wygląda dla Ukrainy gorzej – wciąż jest bez porównania potężniejsza od polskiej. Rosja ma także broń jądrową, czego nie można lekceważyć.
Owszem, operacja na Ukrainie może budzić poważne wątpliwości co do stanu rosyjskiej armii. Jej powolność, problemy logistyczne, ze strukturą dowodzenia, czasami wręcz kabaretowe wpadki wzbudziły niedowierzanie nawet wśród doświadczonych ekspertów. Jest to jednak wciąż armia potężna samymi liczbami, a także – co pokazuje przebieg operacji – nielicząca się tradycyjnie z życiem własnych ludzi. To w wielu przypadkach daje jej przewagę.
Polska armia jest natomiast niedoposażona i słaba, wyraźnie słabsza od ukraińskiej. I choć, jak pokrzykują romantycy, za nami stoi NATO, to trzeba pamiętać, że nawet plany ewentualnościowe Sojuszu przewidują konieczność prowadzenia obrony przez dłuższy czas, tak aby siły sprzymierzone miały czas na przyjście z pomocą.
Polska posiada ponad 800 czołgów, z których jednak ogromna większość to posowieckie T-72, praktycznie niezmodernizowane, a wiele z nich jest jedynie zasobnikami części zamiennych. Mamy wyłącznie posowieckie, leciwe technologicznie helikoptery szturmowe Mi-24.Posiadamy jeden niesprawny okręt podwodny. Wciąż w Wojsku Polskim służą dramatycznie już przestarzałe rozpoznawcze wozy piechoty BRDM-2. Wyliczać by można długo.
Zwolennicy romantycznego paradygmatu powiadają: trzeba podjąć ryzyko. Tak można mówić, gdy gra się w strategiczną grę komputerową, w której w razie porażki można od nowa zacząć etap. Tymczasem my mówimy o potencjalnym ataku, być może nawet niekonwencjonalnym, na polskie miasta. Na naszych obywateli, którzy umieraliby naprawdę, nie na niby, jak w komputerze. Mówienie w lekki sposób o podejmowaniu ryzyka w sytuacji, gdy wystarczy rzut oka na mapę, żeby przekonać się, że Polska jest w razie zaangażowania NATO pierwsza do zaatakowania, jest co najmniej nieodpowiedzialne. Rosyjskie rakiety spadłyby na Lublin, Białystok, Suwałki, nawet Warszawę, a nie na Londyn, Paryż czy Sztokholm.
Po trzecie – wyjątkowo niebezpieczny jest powtarzany bezmyślnie frazes „Polska jest następna”, który miałby uzasadniać coś w rodzaju wojny prewencyjnej. Co ciekawe, bardzo często płynie on ze strony ukraińskiej, której zależy na jak najgłębszym zaangażowaniu Zachodu w wojnę. A przecież czas ma w tych sprawach zasadnicze znaczenie. Czas jest potrzebny, żeby zbudować silną armię. Czas określa też kolejność działań Moskwy. Wszystkie właściwie wypowiedzi Władimira Putina dość czytelnie zarysowują obszar bezpośredniego zainteresowania. Trzonem planu jest zintegrowanie pod jednym sztandarem „bratnich narodów”, czyli Białorusinów, Ukraińców i Rosjan. Temu służy obecna wojna z Ukrainą nastawioną prozachodnio. Niewykonanie tego planu hamuje następne kroki. Ewentualnie, gdyby plan został wykonany jedynie w części, kolejny cel będzie niemal na pewno wybrany tak, żeby nie powtórzył się ukraiński blamaż. Dlatego nie będzie nim żaden kraj NATO, ale któraś z dawnych azjatyckich republik Związku Sowieckiego lub wymieniana przez wielu ekspertów w tym kontekście Mołdawia, a przynajmniej jej separatystyczna część – Naddniestrze, i tak będące w zasadzie pod rosyjską kontrolą (Mołdawia była republiką w składzie Związku Sowieckiego).
Uderzenie na kraje NATO byłoby tak dużym obciążeniem i wiązałoby się z tak dużym ryzykiem, że Rosja potrzebowałaby na przygotowanie go wielu lat. A pamiętać też trzeba, że Putin ma prawie siedemdziesiątkę i wieczny nie jest.
Powyższe rachuby wskazują, że podejście idealistyczne, abstrahujące od kalkulacji, a nawet uznające je za „kremlowską propagandę”, tworzy ryzyko ogromnych kosztów przy relatywnie nieprzewidywalnym rezultacie. Jeśli teraz – zakładając, że nie wydarzy się nic nieoczekiwanego (ten tekst powstaje w dniu, gdy odbywa się niezwykle ryzykowna, niespodziewana wizyta premierów Polski, Czech i Słowenii oraz wicepremiera Kaczyńskiego w Kijowie) – dostajemy prezent w postaci czasu, to musimy ten czas wykorzystać jak najlepiej.
Jak wykorzystać czas
Po pierwsze – powinno to oznaczać jak najszybsze podjęcie działań przygotowujących Polskę na okres kryzysu ekonomicznego. Nic takiego jednak się do tej pory nie wydarzyło.
Kryzys, który niewątpliwie nadchodzi, a nawet już się zaczął, będzie mieć elementy niezależne od Polski, które jednak nakładać się będą na te, na które możemy mieć wpływ. Nie obniżymy samodzielnie cen surowców, ale też nie powinniśmy godzić się na ich podwyższenie. Dlatego sankcje UE na rosyjskie ropę i gaz nie powinny z punktu widzenia naszego interesu wchodzić w życie dopóki nie będą zapewnione alternatywy. Takie możliwości są, ale ich uruchomienie musi jeszcze potrwać. W przypadku gazu to kwestia kilku miesięcy, powinno to być możliwe na początku przyszłego roku.
Z ropą sprawa jest trudniejsza. W zakupach PKN Orlen ropa rosyjska to wciąż aż około połowy. Trwają niezależne od nas negocjacje dotyczące odblokowania importu z Iranu, gdzie toczy się gra i z Izraelem, i z Chinami, a także rozmowy z Wenezuelą, gdzie jednak dla zwiększenia wydobycia potrzebne są inwestycje. Polska ma też rozmawiać z Arabią Saudyjską, która nie zamierza reagować na apele Waszyngtonu o zwiększenie wydobycia. Dopóki nie uda się załatwić zamiennika dla rosyjskich zasobów, Polska nie powinna podejmować żadnych działań na rzecz wykluczenia rosyjskiej ropy, ponieważ oznaczałoby to dla nas skokowe pogorszenie sytuacji gospodarczej i napędzenie inflacji (w lutym oficjalnie wyniosła ona 8,5 proc. rok do roku, wskaźnik za marzec z całą pewnością będzie znacznie gorszy).
Możemy zrobić wiele, żeby odblokować naszą gospodarkę – ale tu rząd milczy. Tymczasem pierwszą i stosunkową łatwą kwestią byłoby skasowanie Polskiego Ładu. Nie wystarczy rewizja wysokości składki zdrowotnej, której nie można już odliczyć od podatku, ponieważ ogromnym problemem dla przedsiębiorców jest samo skomplikowanie zasad wprowadzonych przez nową ustawę podatkową.
Inna sprawa to zmniejszenie wydatków państwa, przede wszystkim socjalnych, a więc choćby rezygnacja z 13. i 14. emerytury. Szerokie rozdawnictwo – które w dodatku objąć ma teraz ukraińskich uchodźców – w postaci 300 Plus (na wyprawkę szkolną) czy sztandarowego programu PiS 500 Plus powinno zostać zastąpione lepiej wycelowanymi zapomogami dla naprawdę potrzebujących.
Trzeba również starać się za wszelką cenę postawić tamę sygnalizowanej już w Brukseli tendencji do przyspieszania wejścia w życie fatalnego w skutkach dla Polski pakietu Fit For 55. Niestety, jak można było się spodziewać, wojna została wykorzystana przez firmujących go polityków, w tym Fransa Timmermansa, do przekonywania, że właśnie z jej powodu zmiany trzeba wprowadzić tym bardziej. Tymczasem dla Polski oznaczałoby to gigantyczne dodatkowe obciążenia, skutkujące zmniejszeniem zdolności do sfinansowania reformy naszych sił zbrojnych.
Po drugie – trzeba poważnie podejść do zmian w polskiej armii. Ustawa o obronie ojczyzny budzi odczucia ambiwalentne. Na pewno natomiast powinna przypomnieć entuzjastom fałszywego równania „biedniej znaczy bezpieczniej”, że jest dokładnie odwrotnie. Zapisane w niej wydatki na wojsko (po zmianie) mają już w przyszłym roku wynieść aż 3 proc. PKB. Nie jest to więc zapis kwotowy, ale wysokość naszych wydatków na armię ma być zależna od poziomu naszego PKB (tak zresztą jest już od lat, tyle że na poziomie 2 proc.). Czyli od stanu gospodarki. Jeśli wzrost PKB spadnie znacząco lub wręcz produkt krajowy zacznie się kurczyć, to samo stanie się z wydatkami na wojsko.
Ustawa budzi niestety liczne wątpliwości. Pierwsza z nich to sam jej rozmiar w powiązaniu z tempem prac. 521 stron (wraz z uzasadnieniem), 805 artykułów, zmiany w 81 ustawach, uchylenie 14 ustaw. Aktu prawnego tych rozmiarów po prostu nie wolno procedować w błyskawicznym tempie, ponieważ oznacza to nieuchronnie mnóstwo błędów – w tym przypadku dotyczących dziedziny kluczowej, czyli obronności.
Duże wątpliwości budzi zasadnicze założenie, jakim jest wzrost liczebności polskiej armii do 300 tys. osób (w tym 50 tys. WOT). Nie bardzo bowiem wiadomo, kto miałby ten personel szkolić, jakie miałyby być jego kompetencje i wyposażenie. Sama rozbudowa armii pod względem wielkości nie musi zwiększać bezpieczeństwa, podobnie jak nie zwiększy go sam wzrost wydatków na wojsko. Tymczasem jest z tym trochę jak z pieniędzmi na składkę zdrowotną w ramach Polskiego Ładu: mają być znacznie większe, ale nikt nie wie, dlaczego miałyby być lepiej wydane.
Przede wszystkim jednak martwi, że program, który jest zakrojony na – zdaniem rządzących – pięć lat, a tak naprawdę na przynajmniej dwa razy dłużej, nie jest procedowany jako zadanie ponadpartyjne. Tylko to dawałoby szansę, że jego ciągłość po zmianie władzy nie zostanie zerwana, co ma znaczenie kluczowe, ponieważ programy zbrojeniowe są obliczone na wiele lat. Ta ustawa powinna mieć podobny status jak jeden z niewielu projektów, które taką ciągłość zachowały, a który dziś okazuje się bardzo ważny: budowa Gazoportu.
Na razie ustawa jest w trakcie prac parlamentarnych, zobaczymy zatem, w jakim ostatecznie kształcie i czyimi głosami zostanie zatwierdzona, a także jak zostaną potraktowane poprawki zgłaszane przez opozycję.
Uchodźcy
Jest wreszcie problem już nawet nie uchodźców, ale raczej tego, co z kryzysu uchodźczego pozostanie, gdy – oby stało się to jak najszybciej – walki się zakończą. Bieżące problemy z opanowaniem sytuacji zapewne jeszcze potrwają, a nawet się powiększą przy nieuchronnie topniejących zasobach obywatelskiego zapału. Pozostaje liczyć, że uda się relokować wystarczająco wiele osób, aby nie doprowadzić do utraty zdolności absorpcji uchodźców przez Polskę – choć dziś jesteśmy tego bardzo bliscy. Relokacja się jednak rozpoczęła, aczkolwiek jest to relokacja dobrowolna. I tu pojawia się pytanie, czy tak powinno być i czy w ekstremalnych okolicznościach, w jakich jesteśmy, uchodźcom należy pozostawiać wybór co do miejsca pobytu.
Specustawa mająca uregulować status Ukraińskich uchodźców w Polsce budzi wiele wątpliwości. Wspomnę tu tylko o najważniejszych z nich.
Pierwsza i zasadnicza dotyczy zakresu świadczeń, jakie mają przysługiwać uchodźcom. W większości (poza specjalnym świadczeniem „na start” w wysokości 300 zł) zawarte są w artykule 26. ustawy. Lecz trzeba do nich również zaliczyć dostęp do publicznej służby zdrowia na zasadach identycznych jak polscy płatnicy składek albo dostęp do szkół. Koszty tego dla polskiego i tak maksymalnie napiętego budżetu są trudne w tej chwili do przeliczenia. Jedynie pobieżna kalkulacja pokazuje, że idą w miliardy złotych. Nikt nie liczy, czy Polskę na to stać, aczkolwiek po początkowym okresie obowiązywania narracji, że poradzimy sobie sami, członkowie rządu zaczynają sygnalizować, że tak jednak nie jest. Choćby minister Adam Niedzielski stwierdził, że oczekujemy, iż Unia Europejska weźmie na siebie część kosztów zapewnienia opieki medycznej uchodźcom. Wciąż jednak nie wygląda na to, żeby ktokolwiek wykonał choćby szacunkowe obliczenia dotyczące kosztów tego przedsięwzięcia w dłuższym, przynajmniej rocznym okresie.
W ustawie pojawia się sprzeczność dotycząca zapewnienia lokali uchodźcom. Z jednej strony zostali oni wyłączeni spod ochrony lokatorów, wynikającej z Ustawy o ochronie lokatorów oraz specustawy covidowej, z drugiej jednak podniesiono opisane w kodeksie karnym kary, dotyczące między innymi utrudniania korzystania z lokalu mieszkalnego (art. 191, par. 1a k.k.) w przypadku uchodźców z Ukrainy.
Można odnieść wrażenie, że w niektórych przypadkach zlekceważono zasadę, że goście w Polsce nie mogą mieć praw większych niż właśni obywatele, a korzyści, jakie otrzymują, nie mogą być przyznawane kosztem Polaków. To nieuchronnie musi rodzić coraz większe napięcia w miarę jak będzie się kończył entuzjazm.
Można również założyć, że działaniom polskiego rządu przyświeca nieujawniany publicznie cel, jakim jest skłonienie części uchodźców do pozostania w Polsce na stałe i tym samym ratowanie polskiej demografii oraz systemu emerytalnego. Pod pewnymi warunkami nie musi to być plan zły, ale jeśli faktycznie taki jest, powinien zostać wprost ogłoszony opinii publicznej.
Nie jesteśmy w stanie dzisiaj przewidzieć, jak duża część Ukraińców pozostanie w Polsce po zakończeniu konfliktu. Według specjalistów takich jak prof. Maciej Duszczyk z Uniwersytetu Warszawskiego, nasz kraj jest w stanie wchłonąć do 800 tys. uchodźców. Pod warunkiem oczywiście, że nie skoncentrują się oni w kilku miejscach, ale zamieszkają w całej Polsce.
To nie znaczy, że mówimy o takiej właśnie liczbie. Może być ona większa albo mniejsza. Nie zmienia to faktu, że będziemy mieli zapewne do czynienia również ze wzmożoną emigracją zarobkową z Ukrainy po zakończeniu wojny. Można założyć, że wróci większość spośród ukraińskich mężczyzn, którzy pojechali do swojego kraju walczyć.
Wszystko to razem postawi nas w sytuacji, jakiej nie znamy od 75 lat: staniemy się faktycznie państwem wieloetnicznym ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jeżeli Ukraińcy zaczną w normalnym trybie występować o polskie obywatelstwo, konsekwencje tego będą zależeć od poziomu ich integracji. Analogie do II RP i zapalnych województw wschodnich nie są raczej uzasadnione, ponieważ uchodźcy nie będą mieszkać na ziemiach, gdzie historycznie i etnicznie będą stanowić większość.
Możliwe są dwa scenariusze. Pierwszy – integracji niemal doskonałej, w którym kwestia narodowości nie będzie w praktyce odgrywała żadnej roli i np. ukraiński radny będzie w jednakowy sposób reprezentował interesy polskich i ukraińskich z pochodzenia mieszkańców danej miejscowości. Drugi – w którym Ukraińcy zaczną tworzyć polityczne enklawy, a nawet tworzyć odrębne ruchy polityczne, skupione na kwestii narodowościowej. Jak to zwykle bywa, realny jest zapewne scenariusz pośredni, ale i tak będzie to musiało wywoływać napięcia, a znana nam jednolita etnicznie Polska właśnie odchodzi w przeszłość. Skutki niezwykle trudno przewidzieć.
Podsumowanie
Najprawdopodobniej jesteśmy w przełomowym momencie historii Europy, może nawet świata. Jednak z bliska nigdy nie widać pełnej postaci takich zmian, nie można zatem wykluczyć, że przełom nie będzie tak głęboki, jak niektórzy dzisiaj sądzą, mówiąc o całkowitej zmianie strategicznego paradygmatu.
Dla Polski powstają w tym układzie pewne szanse, ale znacznie więcej jest ryzyk. Niestety, o tych ryzykach w przestrzeni publicznej się prawie nie dyskutuje, ponieważ w dyskursie dominuje „szabelkizm” (genialny neologizm, powstały właśnie w tych dniach). Mądre i poważne państwo nie przegapia okazji do wzmocnienia swojej pozycji, ale jednocześnie nie podejmuje nadmiernych ryzyk i w każdej sytuacji kalkuluje potencjalne korzyści i straty. Jednak w Polsce tym, którzy są zwolennikami takiego podejścia, pozostaje chyba tylko liczyć na szczęście i boską opiekę.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.