Nie wyobrażajmy sobie, że w przypadku stworzenia federacji za 20 lat Ukraina stałaby się taka jak dzisiaj Polska. Raczej Polska stałaby się jak dzisiejsza Ukraina.
Na fali entuzjazmu w sprawie relacji polsko-ukraińskich zaczynają się pojawiać coraz bardziej fantastyczne pomysły. Odrębną sprawą jest, na ile ten entuzjazm jest ograniczony do elit oraz na ile jest obustronny – to zostawmy na razie na boku. Dość, że spore zamieszanie zrobiła niedawna informacja, iż podczas europejskiego kongresu samorządów w Mikołajkach kilku polskich polityków – w tym Władysław Kosiniak-Kamysz, Maciej Gdula i Jarosław Gowin – miało podpisać się pod pomysłem stworzenia polsko-ukraińskiej federacji. Niektórzy – według przekazujących tę wiadomość – mieli deklarować, że federacja to może zbyt wiele, ale konfederacja to już całkiem realne. Według napływających z kongresu wiadomości, połączenie obu krajów miałoby oznaczać natychmiastowe przyjęcie Ukrainy do UE i NATO.
Ktoś na te rozpalone głowy powinien jednak wylać wiadro zimnej wody. Sprawa ma trzy wymiary: prawnomiędzynarodowy, analogii historycznej i realny, polityczny.
Federacja i konfederacja to nie są jakieś abstrakty. To konkretne formy istnienia państw. Federacja oznacza związek ściślejszy niż konfederacja – federacją są na przykład Stany Zjednoczone, Niemcy czy Szwajcaria, choć ta ostatnia ma w nazwie słowo „konfederacja”. Mimo to jest klasycznym państwem federacyjnym z władzą centralną. Szermujący koncepcją federacji polsko-ukraińskiej wydają się nie brać pod uwagę, że oznaczałaby ona konieczność wyłaniania wspólnych władz federalnych, wspólnego parlamentu, ujednolicenia systemów prawnych i wielu innych jednoczących działań, pod względem trudności przypominających, a może nawet przekraczających problemy związane z połączeniem ziem trzech zaborów po 1918 r.
Próżno natomiast szukać dzisiaj w świecie przykładów konfederacji, czyli w prawie międzynarodowym związków suwerennych państw ściśle ze sobą współpracujących i mających elementy wspólnej polityki zewnętrznej. Niektórzy naukowcy uznają, że rodzajem konfederacji jest Unia Europejska.
Z tych uwag wynika realny, polityczny wymiar pomysłów, które łatwo rzucają politycy. Najbardziej absurdalne jest stwierdzenie, że sfederowanie się Polski i Ukrainy doprowadziłoby do natychmiastowego przyjęcia tej drugiej do UE i NATO. Sojusz Północnoatlantycki ma żelazną i rozsądną zasadę, że nie przyjmuje krajów, które mają choćby nie rozstrzygnięte problemy graniczne. Cóż dopiero mówić o krajach, które w danym momencie są w stanie gorącej lub nawet zawieszonej wojny z innym państwem. Polska jest krajem NATO, który ma wobec swoich sojuszników zobowiązania. Artykuł 10. Traktatu Północnoatlantyckiego powiada: „Strony mogą, za jednomyślną zgodą, zaprosić do przystąpienia do niniejszego traktatu każde inne państwo europejskie, które jest w stanie realizować zasady niniejszego traktatu i wnosić wkład do bezpieczeństwa obszaru północnoatlantyckiego”. Jasne jest, że w takiej sytuacji jednomyślnej zgody by nie było, a Polska nie mogłaby, zachowując się odpowiedzialnie, postawić swoich partnerów przed faktem dokonanym: zawieramy federację z Ukrainą i tym samym wprowadzamy ją do NATO kuchennymi drzwiami.
Podobnie zresztą rzecz ma się z Unią Europejską. Wniosek Ukrainy został wprawdzie przyjęty, ale dla wszystkich jest chyba jasne, że był to wizerunkowy gest, mający pokazać polityczny kierunek i dodać otuchy Ukraińcom w ciężkich momentach. Trudno natomiast wyobrazić sobie, żeby ukraińskie państwo w przewidywalnym czasie było zdolne do sprostania wymogom akcesyjnym – prawnym, ekonomicznym, politycznym, szczególnie po wyniszczającym konflikcie z Rosją. I znów – Polska, zachowując się odpowiedzialnie wobec partnerów w UE oraz własnych obywateli nie mogłaby wprowadzić kuchennymi drzwiami Ukrainy do UE, zawierając z nią federację. Co więcej – podobnie jak w przypadku NATO – także i tutaj z punktu widzenia prawa międzynarodowego mielibyśmy do czynienia z nowym podmiotem, bo państwo federacyjne jest bytem odrębnym od swoich ewentualnych wcześniejszych składowych. To by zaś oznaczało, że Polska jako podmiot prawa międzynarodowego znikałaby z mapy i przestawałaby być tym samym członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego oraz Unii Europejskiej. Nowe państwo federalne musiałoby starać się ponownie o przyjęcie do obu tych gremiów. Z marnym, jak sądzę, skutkiem.
Lecz zwolennicy zjednoczenia obu krajów zapominają i o tym, że federacje udawały się tam, gdzie jednoczone podmioty w różnych dziedzinach stały na mniej więcej podobnym poziomie. Tutaj tak nie jest. Ukraińców jest blisko 45 mln, Polaków – 38 mln. Jak wyobrazić sobie w tej sytuacji głosowania nad wyborem władz? Ukraińskie PKB per capita w 2020 r. wynosiło ok. 3700 dol., polskie – ponad 15 tys. dol. Gigantyczne różnice są w poziomie zamożności, szczególnie poza dużymi miastami, w infrastrukturze, w systemie prawnym i – powiedzmy sobie szczerze – wciąż w przejrzystości i uczciwości struktur państwa, jakkolwiek nie bylibyśmy krytyczni wobec współczesnej Polski pod tym względem. Tego po prostu nie da się pogodzić w takiej perspektywie czasowej, żeby uznać, że o tego typu projekcie w ogóle warto rozmawiać. Jak to lapidarnie ujął jeden z moich twitterowych korespondentów – nie wyobrażajmy sobie, że za 20 lat Ukraina stałaby się taka jak dzisiaj Polska. Raczej Polska stałaby się jak dzisiejsza Ukraina.
Tu przechodzimy do historycznej analogii. Zacząć ją trzeba od stwierdzenia, że w takim układzie to Polska byłaby motorem, który musiałby ciągnąć ogromny, nowy państwowy organizm. Nie trzeba chyba tłumaczyć nie tylko jakie niosłoby to ze sobą koszty, ale też jak potężne wywoływało napięcia. Ale pytanie brzmi, czy z polskiego punktu widzenia taki zwrot na wschód w ogóle byłby strategicznie korzystny.
Niedawno pisząc o tym na Twitterze w skrótowej z konieczności formie odwołałem się do wydźwięku „Polski Jagiellonów” Pawła Jasienicy. Genialny publicysta historyczny, przedstawiający przecież własną, autorską interpretację naszych dziejów, był wobec jagiellońskiej koncepcji mocno krytyczny. Uważał, że Jagiellonowie skoncentrowali się na wschodzie, zaprzepaszczając tym samym możliwości, jakie dla Rzeczypospolitej otwierały się na zachodzie, oraz topiąc we wschodniej części imperium pieniądze, krew i wysiłki.
Wokół mojej wzmianki rozpoczęła się bardzo interesująca dyskusja, która – jak sądzę – mogłaby być inspiracją do historycznej konferencji naukowej osadzonej we współczesnym kontekście, ale rozważającej właśnie, kto miał więcej racji: Jasienica czy Giedroyc (choć ten drugi, wspólnie z Juliuszem Mieroszewskim, zajmował się raczej wskazywaniem drogi na przyszłość, a nie ocenianiem decyzji z przeszłości).
Tak czy owak, trudno deklaracje o zawieraniu z Ukrainą federacji czy nawet zawiązywaniu konfederacji traktować poważnie. Może to być jedynie swego rodzaju symbol, gest poparcia, ale na pewno nie zaczątek realnego projektu politycznego. Ten jest po prostu niewykonalny. To nie oznacza, że po zakończeniu wojny – oby jak najkorzystniejszym dla Ukrainy, bo tym samym byłby on korzystny dla nas – oba kraje nie zawrą bliższego sojuszu politycznego niż dotąd, z obopólną korzyścią oraz, miejmy nadzieję, satysfakcjonującym rozwiązaniem historycznych zaszłości. To jednak całkiem inna kwestia niż mrzonki o polsko-ukraińskim państwie rozciągającym się od Odry do Dniepru albo i dalej.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.