Lewica uwielbia tworzyć wielkie projekty inżynierii społecznej i wcielać je w życie. Te projekty cechuje zawsze to samo: ludzie nie chcą ich dobrowolnie realizować, tak jak nie chcieli realizować kolektywizacji rolnictwa czy upaństwawiania prywatnej własności. Nie chcą, ponieważ owe projekty są nienaturalne. Idą wbrew tradycji, nawykom, zwyczajom, upodobaniom. Temu, co naturalne. Trzeba zatem było ludzi do nich zmusić.
Mógłbym napisać, że leitmotivem lewicy jest fobia antysamochodowa. Albo hoplofobia (irracjonalny lęk przed bronią). Albo klimatyzm. Ale nie o to chodzi – to są różne emanacje tego samego generalnego lewicowego upodobania do uprawiania inżynierii społecznej. Największym lewicowym projektem inżynierii społecznej było wprowadzenie drogą rewolucji komunizmu w Rosji i zamienienie jej w Związek Sowiecki, choć już wcześniej zdarzyła się złowroga próba generalna w postaci rewolucji francuskiej. Ale to jeszcze przed Marksem pasożytującym na Engelsie i jego pieniądzach. Nawiasem, Engels wspierający rodzinnymi pieniędzmi, zarabianymi na „wyzysku” robotników, pasożyta Marksa to motyw poniekąd powtarzający się do dzisiaj. Wystarczy sprawdzić, na jakim poziomie i z czego żyją przedstawiciele radykalnej parlamentarnej lewicy. Bez trudu znajdziemy też odpowiedników Marksa, żądających, żeby ich utrzymywano z powodu tego, że są i mają słuszne pomysły na naprawianie ludzkości.
Lewica uwielbia tworzyć wielkie projekty inżynierii społecznej i wcielać je w życie. Te projekty cechuje zawsze to samo: ludzie nie chcą ich dobrowolnie realizować, tak jak nie chcieli realizować kolektywizacji rolnictwa czy upaństwawiania prywatnej własności. Nie chcą, ponieważ owe projekty są nienaturalne. Idą wbrew tradycji, nawykom, zwyczajom, upodobaniom. Temu, co naturalne. Trzeba zatem było ludzi do nich zmusić.
Można by jeszcze zapytać, dlaczego właściwie lewica to robi, ale odpowiedź na to pytanie wykracza dalece poza ramy tego tekstu. Dość wspomnieć, że zasadnicza różnica pomiędzy konserwatyzmem a prądami postępowymi, tak jak ją zresztą opisywali Burke czy de Tocqueville, tkwi w tym, że przedstawiciele prądów postępowych nie mają zaufania do ludzi i do tego, co naturalnie się między nimi tworzy – do naturalnych mechanizmów, nawyków, samoregulacji. Uważają, że to oni sami posiedli objawioną mądrość i muszą maluczkich o niej pouczyć, a jeśli maluczcy nie zechcą słuchać – zwykle nie chcą – to trzeba ich przymusić. Dla ich własnego dobra, rzecz jasna. By nie odwoływać się do zgranych już cytatów z Orwella, sięgnę dla odmiany po „Kingsajz” Machulskiego, w którym nadszyszkownik Kilkujadek powiada do Ola: „Ja wiem, polokoktowcy nas nie kochają. Ale my ich będziemy tak długo kochać, aż oni nas wreszcie pokochają!”.
Lecz Edmunda Burke’a z jego „Rozważań o rewolucji we Francji” trzeba zacytować mimo wszystko, gdy zwraca się z pozycji Anglika zanurzonego w wiekowej tradycji do Francuzów:
Wasi ludzie pióra i politycy, a także cały klan oświeconych ludzi u nas, zajmują w tych sprawach zupełnie odmienne stanowisko. Wcale nie szanują mądrości innych, lecz równoważą to całkowitym zaufaniem do mądrości własnej. Dla nich wystarczającym motywem burzenia starego porządku rzeczy jest to, że jest stary. Gdy zaś idzie o nowy, to nie żywią obaw co do trwałości wznoszonej w pośpiechu budowli, bo trwanie nie jest wartością dla ludzi, którzy sądzą, że w przeszłości dokonano niewiele lub nic zgoła, a wszystkie swe nadzieje pokładają w odkryciach.
Nikt chyba lepiej już nigdy nie opisał lewicowego upodobania do kształtowania porządku społecznego na nowo.
Współczesna lewica, rozsmakowana w społecznej inżynierii, rozciąga się bardzo szeroko. To nie tylko przedstawiciele ugrupowań z nazwy lewicowych. Nie tylko ugrupowania faktycznie lewicowe z ducha i kursu, choć przypisujące się samemu do prawicy (jak PiS). To również niektóre środowiska i osoby opisujące się jako konserwatyści, a w rzeczywistości wyznający skrajną wersję kolektywizmu, w której jednostka ma się podporządkować absurdalnie szeroko rozumianemu dobru wspólnemu.
Oczywiście dzisiaj wszystko wygląda znacznie kulturalniej niż kiedyś. Nie ma już jakichś czerezwyczajek czy patroli ORMO. Teraz jest – uwaga – bodźcowanie obywateli. Ta modna idea oznacza wykorzystywanie narzędzi głównie finansowych do osiągania rezultatów pożądanych przez przemądrą elitę. Kiedy więc będziesz, dajmy na to, narzekać na postępującą dyskryminację kierowców w miastach, gdzie zwężane są obsesyjnie ulice, likwidowane są miejsca parkingowe, wprowadzane są opłaty za wjazd do centrum i różne inne utrudnienia, mające zniechęcać właścicieli prywatnych aut do wjazdu, usłyszysz, że przecież nikt tego nie zakazuje. Że to tylko bodźce, które mają głupią tłuszczę, niechcącą porzucić swoich pojazdów, skierować na właściwy tor. Podobnie rzecz się ma z podatkami nakładanymi na różnego rodzaju produkty spożywcze – pomijając fakt, że rzeczywista motywacja jest ordynarnie fiskalna.
Pojęcie bodźcowania jest tu akurat o tyle celne, że przywodzi na myśl narzędzie w postaci drąga rażącego zwierzęta prądem i umożliwiającego skierowanie ich w oborze czy rzeźni we właściwe miejsce. Tak właśnie państwo paternalistyczne traktuje obywateli: jak hodowlane bydło, którego jest właścicielem, a które trzeba bodźcować. W gruncie rzeczy jest to postawa podszyta głęboką pogardą wobec ludzi.
Najnowszy wykwit takiego myślenia to wypuszczone przed majówką tłity posłanki Razem Pauliny Matysiak: „Majówka – okres, kiedy piwo kupisz taniej niż chleb. Idealny czas na promocje typu »kup 12 piw, 12 dostaniesz gratis«. Czas skończyć z prawem, które pozwala sprzedawcom na takie oferty!”. Jest to o tyle ciekawe, że pod postulatami Razemków podpisał się jeden z najbardziej znanych analityków Klubu Jagiellońskiego, dr Marcin Kędzierski. Co nawiasem mówiąc wzbudziło u publiczności po raz kolejny pytania dotyczące kursu KJ (w którego radzie jestem, co nie oznacza, że nie mam podobnych wątpliwości już od dawna).
Mało tego, Marcin (którego po koleżeńsku pozdrawiam, bo nawet ostra polemika nie oznacza, że nie można się lubić) napisał felieton w „Dzienniku Polskim” o „wódzie”. Tekst to zaiste kuriozalny. Autor najpierw stwierdza bowiem, że sam alkoholu nie kupuje (czyli, jak rozumiem, po prostu go nie pije – jego prywatna sprawa), po czym w sześciu akapitach wylewa pomyje na „wódę”. Jak sam wyjaśnia, przez „wódę” rozumie właściwie każdy alkohol. W jego oczach nie ma picia umiarkowanego, nie ma kieliszka wina do obiadu, nie ma przyjemności z wychylenia szklaneczki whisky przy kominku i dobrej książce – jest tylko „wóda” i jakieś straszliwe zło, które sprowadza.
„Dlaczego na to pozwalamy?” – pyta dramatycznie Kędzierski, po czym przywołuje szacunki Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, mówiące o trzech milionach osób uzależnionych od alkoholu. Tak się składa, że działalności PARPA przyglądałem się kiedyś uważnie, jeszcze za jej poprzedniego szefa, neofity niepicia Krzysztofa Brzózki, i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że agencja to klasyczny przewalacz publicznej kasy na bzdury (moje teksty na ten temat można bez większego problemu znaleźć w sieci). PARPA zajmowała się działaniami, które doskonale można by zlecić samorządom, ale skoro już istnieje – na podstawie zresztą Ustawy o wychowaniu w trzeźwości, uchwalonej w najgłębszym Peerelu, w roku 1982 (co mówi dużo o duchu instytucji) – to musi jakoś uzasadniać swoje istnienie. Nic zatem dziwnego, że PARPA będzie zawsze twierdziła, że nie ma w Polsce poważniejszego problemu społecznego niż alkoholizm. Zaś w imię walki z nim będzie chciała – tak jak dr Kędzierski – utrudnić dostęp do alkoholu wszystkim.
Kiedy analizowałem wydatki PARPA za 2016 r., były tam tak ciekawe pozycje jak np. prawie 200 tys. zł na „rozwijanie profilaktyki szkolnej, rodzinnej i środowiskowej w zakresie problemów alkoholowych” czy 790 tys. zł na „rozwijanie form i metod przeciwdziałania przemocy w rodzinach alkoholowych” (w tym dwie umowy dotacyjne na 380 tys. złotych). Jak nietrudno się zorientować, jest to typowa działalność, z której nie da się nikogo rozliczyć. Rozwinęliśmy „formy i metody przeciwdziałania przemocy w rodzinach alkoholowych” za 800 patyków, ale przemoc nadal w rodzinach alkoholowych istnieje, a nawet rośnie? Cóż, widocznie rozwinęliśmy za mało. Dej, panie, wincyj kasy z budżetu, to rozwiniemy bardziej.
Kędzierski lamentuje, że „statystyczny Polak albo Polka spożywają rocznie 11,7 litra czystego alkoholu, co daje prawie 60 butelek wódki albo 240 butelek piwa”. Zapomina ustawić to w perspektywie. Wówczas okaże się, że w 2018 r. byliśmy dopiero na 18. miejscu w światowej statystyce, a z europejskich krajów wyprzedzały nas m.in. Czechy, Litwa, Luksemburg czy Niemcy.
Pozwolę sobie tutaj zacytować fragment jednego z moich tekstów o PARPA, gdzie przywołałem fragmenty wywiadu z prezesem Brzózką, ponieważ lamenty Kędzierskiego bardzo mi przypominają tamte wypowiedzi. Pisałem:
„Dlaczego kwestia trzeźwości narodu jest tak ważna?
[…] straty ekonomiczne gospodarki narodowej, bo pijaństwo więcej kosztuje niż daje zarobić. […] Przecież to właśnie alkohol spowodował degenerację, czy nawet wyniszczenie autochtonów zamieszkujących przestrzenie od Ziemi Ognistej poprzez Amerykę Północną, aż po Czukotkę”.
Krzysztof Brzózka przypomina nauczycielkę z „Bruneta wieczorową porą” – jednego z arcydzieł Stanisława Barei – która oprowadzając dzieci po peerelowskim muzeum, tłumaczyła przy kolejnych eksponatach: „To jest butelka, do której dziedzic nalewał wódkę i rozpijał tą wódką pańszczyźnianych chłopów”. PARPA próbuje nam wmówić, że tacy dziedzice są wszędzie, a Polacy to ci biedni pańszczyźniani chłopi, którzy nie umieją o siebie zadbać.
Kędzierski podpisuje się pod postulatami Razem, aby ograniczyć promocje na alkohol i możliwości jego reklamowania, a także zgadza się z uzasadnieniem, przedstawianym przez „oficjalną” lewicę: trzeba to zrobić, bo leczenie alkoholizmu i naprawianie krzywd, jakie wyrządza alkohol, kosztują. Tyle że to skrajnie groźne rozumowanie. Jego podstawą jest przekonanie, że państwo ma prawo odbierać nam wolność wszędzie tam, gdzie korzystanie z niej – w tym w sposób niewłaściwy – generuje jakieś koszty. W szczególności dotyczy to spraw, które – zdaniem lewicowych mędrców – nie należą do „niezbędnych”, a więc zwłaszcza różnego rodzaju przyjemności czy hobby.
To się już oczywiście dzieje, w różnym natężeniu w różnych dziedzinach. I posuwa się zdecydowanie za daleko. Dokładnie tak samo tłumaczone są kolejne próby ograniczania swobody kierowców – bo leczenie ofiar wypadków kosztuje – czy bodźcowania w sprawie jedzenia – bo kosztuje leczenie skutków otyłości.
Można się zgodzić, że ustalenie granic ludzkiej działalności jest uzasadnione tam, gdzie mamy do czynienia z bardzo dużym prawdopodobieństwem wystąpienia negatywnych skutków, będących bezpośrednim rezultatem jakiegoś działania. To dotyczy choćby zasad ruchu drogowego. Ale też jedynie w pewnych granicach. Społeczni inżynierowie uznają bowiem, że zagrożenia można wyeliminować całkowicie, a przynajmniej należy do tego dążyć. Jest to groźna utopia. Dążenie do pełnego bezpieczeństwa w konsekwencji musi prowadzić do coraz ściślejszych ograniczeń, zakazów, nakazów, by ostatecznie skończyć się w pokoju bez klamek, gdzie obywatel będzie wprawdzie pozbawiony jakiejkolwiek wolności, ale za to będzie stuprocentowo bezpieczny. Życie jest i będzie w swojej istocie niebezpieczne – zagrożenia to również jego część. Kto ceni sobie osobistą wolność, dostrzega, że próby ich eliminacji weszły już bardzo mocno w jej sferę.
Jak nietrudno zauważyć, jeżeli poprowadzić to rozumowanie konsekwentnie, skończyć się to musi uprawnieniami państwa do najgłębszej interwencji w nasze swobody, przeprowadzanej pod pretekstem dobrostanu hodowlanego bydła. W tym rozumowaniu fałszywe są podstawy. Przede wszystkim państwo nie jest właścicielem obywateli. Państwo wykonuje wobec obywateli funkcję służebną, za co obywatele już płacą w podatkach – i nie ma żadnego powodu, żeby płacili jeszcze dodatkowo za jakieś swoje konkretne działania. Ochronę przed ich skutkami mają już „w pakiecie”. Jeśli robi się zbyt drogo, oznacza to, że należy po prostu zrezygnować z realizacji przez państwo części zadań. Gdybyśmy mieli rozwinięty system prywatnych ubezpieczeń medycznych, dodatkowa składka związana na przykład z nałogiem czy uprawianie sportu byłaby oczywistością. Polskie państwo jednak nie przewiduje zróżnicowania składek w zależności od trybu życia. A skoro tak, to od nikogo nie ma prawa żądać dodatkowej opłaty, bo pali, pije czy uprawia motolotniarstwo. Podobnie jak nie ma prawa odwodzić ludzi od takich działań za pomocą nieszczęsnego bodźcowania, bo wkracza w ten sposób w sferę ich wolności i nakłada wspomniane dodatkowe opłaty. Zaś zachowanie zakresu wolności ma walor wyższy niż oszczędności, zresztą niepewne i trudne do wykazania, jakie z owego bodźcowania by wynikały.
Jest wreszcie aspekt ludzki. Piszę tu o państwie, ale przecież państwo to nie jest jakiś byt idealny. Państwo to ludzie, którzy je tworzą i którzy nim zarządzają. Państwo to urzędnicy, którzy są oportunistyczni, aroganccy, oderwani od rzeczywistości, skorumpowani albo przemądrzali. A już jakość państwa polskiego w tym względzie pozostawia szczególnie wiele do życzenia. Dlatego właśnie powinniśmy dbać, by jak najbardziej ograniczyć możliwości paternalistycznej interwencji w nasze życie.
Jasne, nie ma w realnym życiu sytuacji idealnych czy zero-jedynkowych. Mamy nieustannie do czynienia ze zmaganiem się sił wolności z siłami zniewolenia, występującymi pod najszczytniejszymi hasłami. W tym sporze warto stanąć po stronie wciąż atakowanej wolności, bo lada chwila obudzimy się w rzeczywistości jak z „Limes inferior” Janusza A. Zajdla.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.