Histerycy na ogół nie wiedzą ani ile jest w tej chwili w Polsce sztuk broni w prywatnych rękach i jaki jest tego skutek w statystykach przestępczości, ani jakie uprawnienia daje obywatelom obecna ustawa. Ich sprzeciw nie jest oparty na faktach, ale na emocjach: broń jest zła, bo tak. Bo zabija i huczy.
Schemat jest zawsze ten sam: strzelanina w USA – w Polsce histeria hoplofobów (hoplofobia to irracjonalny lęk przed bronią), w szczególności wywodzących się z lewicy, i wrzask, żeby ani trochę, absolutnie, nie ułatwiać Polakom dostępu do broni. Co zresztą doskonale współgra z linią miłościwie panującej partii, której prezes wielokrotnie wypowiadał się z pogardą o zdolnościach swoich rodaków do racjonalnego posługiwania się bronią.
Nie będę tutaj drobiazgowo wskazywał manipulacji, do jakich uciekają się przeciwnicy szerszego i prostszego dostępu do broni ani w szczegółach analizował amerykańskich statystyk. Kto jest ich ciekawy, tego odsyłam do znakomitej strony hopolofobia.info, której autor od lat przeczesuje szczególnie amerykańskie statystyki, pokazując, gdzie przeciwnicy dostępu do broni manipulują, gdzie wybiórczo traktują liczby albo gdzie współistnienie zjawisk lub ich korelację uznają za związek przyczynowo-skutkowy (kauzację). Warto jednak wskazać kilka podstawowych fałszywych schematów, które zawsze ujawniają się w podobnych sytuacjach.
Pierwszy to traktowanie USA jako uniwersalnego dowodu na tezę, że szerszy dostęp do broni równa się masakry na ulicach. Jest to konkluzja tak ogólna, że głęboko nieprawdziwa, co musi być oczywiste dla każdego, kto ma świadomość choćby tego, że USA to 50 stanów, z których każdy ma własne reguły dostępu do broni.
Po drugie – statystykę trzeba umieć czytać, a z tym jest kiepsko. Najczęściej spotykaną manipulacją jest proste odnoszenie liczby zarejestrowanych sztuk broni do liczby przestępstw z użyciem broni. Tymczasem w amerykańskich statystykach rzucają się w oczy takie rzeczy jak skoncentrowanie przestępczości z użyciem broni na określonych obszarach, w części tam, gdzie reguły dostępu są najbardziej restrykcyjne. Większość masowych strzelanin dzieje się tam, gdzie z bronią wchodzić nie wolno, a więc tam, gdzie nikt napastnika nie powstrzyma. Podobnie było w przypadku masowego zabójcy Andersa Breivika w Norwegii. Breivik przypływając na wyspę Utoya wiedział, że będzie miał do czynienia z członkami socjaldemokratycznej młodzieżówki, z zasady przeciwnej posiadaniu broni – a więc nikt tam do niego strzelać nie będzie. Mimo że Norwegia jest jednym z najbardziej nasyconych bronią krajów w Europie – ponad 28 sztuk broni na 100 mieszkańców.
Inny przykład manipulacji to tekst, do którego ktoś odesłał mnie na Twitterze. Artykuł z „Washington Post” z 2012 r. atakował prawo do broni i stwierdzał, że na jedno zabicie napastnika w samoobronie przypadały aż 34 zabójstwa z użyciem broni, 78 samobójstw i 2 śmiertelne przypadkowe postrzelenia. To zestawienie jest fałszywe na wielu poziomach. Po pierwsze – jeśli traktujemy broń jako narzędzie samoobrony, to branie pod uwagę jedynie zabitych napastników jest absurdem. Posiadacze broni w USA są na ogół wystarczająco wyszkoleni, żeby w samoobronie postrzelić, a nie zabić. Często natomiast w ogóle nie trzeba oddawać strzału – wystarczy samo pokazanie broni (jeśli jest noszona w ukryciu), co w ogóle nie jest zgłaszane policji i co ujawnia się tylko w badaniach wiktymizacyjnych. Wszystkie te przypadki należałoby liczyć łącznie.
Po drugie – kompletnym nieporozumieniem jest włączanie do tej statystyki samobójstw. Gdyby miał to być argument na rzecz ograniczenia prawa do posiadania broni, należałoby zlikwidować pociągi, wysokie budynki, mosty i środki nasenne.
Po trzecie – przypadkowe postrzelenia także nie są argumentem. Na tej samej zasadzie można by argumentować przeciwko powszechnemu dostępowi do samochodów przytaczając liczbę wypadków. Jeśli jakiś potencjalnie groźny sprzęt jest powszechny, to oczywiste jest, że będą się zdarzały wypadki, także śmiertelne. Takie jest życie.
Nawiasem mówiąc, w Polsce istnieją ściśle opisane w rozporządzeniu ministra spraw wewnętrznych zasady przechowywania broni (szafa lub sejf klasy przynajmniej S1), a jeśli zdarzają się wypadki z bronią, to niemal wyłącznie wśród osób, które posługują się nią służbowo – co dość wydatnie świadczy o umiejętnościach żołnierzy, policjantów czy agentów służb.
Czwarta manipulacja to zrównanie legalnego posiadania broni z nielegalnym. „Washington Post” powinien był wskazać, jaka liczba wspomnianych zabójstw z użyciem broni została dokonana przez osoby posiadające broń nielegalnie. No, ale wówczas nie wyglądałoby to już tak efektownie.
Kolejny powielany bezmyślnie schemat to zrównywanie sytuacji w Polsce z sytuacją w USA przy braku wiedzy i o jednej, i o drugiej. Histerycy na ogół nie wiedzą ani, ile jest w tej chwili w Polsce sztuk broni w prywatnych rękach i jaki jest tego skutek w statystykach przestępczości, ani jakie uprawnienia daje obywatelom obecna ustawa, ani też, jakie są alternatywne propozycje (pisałem o nich w poprzednim numerze „Do Rzeczy”). Ich sprzeciw nie jest oparty na faktach, ale na emocjach: broń jest zła, bo tak. Bo zabija i huczy.
Jakkolwiek tymczasem sytuacja w USA jest wdzięcznym przedmiotem analiz, to jednak jest specyficzna i niepodobna pod względem dostępu do broni, ale także kultury posługiwania się nią, do sytuacji w jakimkolwiek europejskim kraju. Nikt też nie zamierza wprowadzać podobnych reguł w Polsce. Propozycje alternatywne wobec obecnych rozwiązań mają przede wszystkim na celu usunięcie uznaniowości w przyznawaniu pozwoleń, zobiektywizowanie tego procesu, stworzenie czytelnych i jasnych kryteriów oraz dostosowanie polskiego prawa – w przypadku projektu Kukiza – do unijnej dyrektywy. Nic tam nie jest puszczone na żywioł. W niektórych kwestiach mamy wręcz załatanie istniejących w obecnych rozwiązaniach luk, o których histerycy również nie wiedzą. Bo w ogóle mało wiedzą.
Na koniec napisać trzeba o absolutnie podstawowej kwestii. Polacy zostali odzwyczajeni od posiadania broni – co niegdyś było dla wolnego Polaka sprawą całkowicie naturalną – przez wrogie nam siły. Na masową skalę konfiskatę broni przeprowadzono po Powstaniu Styczniowym. Potem, co oczywiste, za jej posiadanie okupujący Polskę Niemcy grozili śmiercią. Następnie monopol władzy na broń utwardzili komuniści. Przeciwnicy prawa do posiadania broni kontynuują te właśnie tradycje.
Dlaczego posiadaniu broni przeciwna jest lewica? Nietrudno to zrozumieć: lewica przeciwna jest po prostu upodmiotowieniu obywateli, ponieważ obywatel upodmiotowiony jest mniej podatny na różnego rodzaju naciski, społeczne eksperymenty, prania mózgu. Broń zaś upodmiotawia – nie dlatego, że ktoś chciałby tu tworzyć milicje na wzór amerykański (takie prawo daje Amerykanom ich konstytucja), ale dlatego, że posiadanie broni to odpowiedzialność. Polscy posiadacze broni należą do najbardziej odpowiedzialnych i zdyscyplinowanych obywateli. Lewica tego nie lubi. Obywatel ma być bezwolny i w całości ma polegać na państwie. Broń daje mu poczucie, że jest w stanie zapewnić sobie bezpieczeństwo sam, gdy państwa akurat obok nie będzie. To szczególnie ważne w przypadku słabszych – bo tak naprawdę broń jest największym sojusznikiem właśnie najsłabszych obywateli.
Kluczowe zaś jest to, że nasi zaborcy i okupanci postarali się o odwrócenie porządku spraw: posiadanie broni stało się przywilejem wybranych, podczas gdy powinno być prawem każdego obywatela, ograniczanym jedynie w uzasadnianych, wyszczególnionych w ustawie przypadkach. Nie ma po prostu żadnego powodu, dla którego wolni Polacy tego prawa nie mieliby posiadać – poza nieznośnym, ideologicznym paternalizmem państwa oraz typową dla lewicy pogardą dla ludzi, którzy mają trzymać ruki po szwam i słuchać mądrzejszych.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.