Wojna na Ukrainie osłabi raczej pozycję Niemiec. Znikną ich sny o eurazjatyckiej potędze. Z takich snów trzeba jednak umieć rezygnować z klasą, inaczej narażamy się na śmieszność. Lub straszność.
Olaf Scholz to Neville Chamberlain naszych czasów. Chce konserwować silną pozycję swego kraju w ładzie globalnym za cenę cichego układu z rewizjonistycznym mocarstwem, które z kolei ten ład ostatecznie i tak chce wywrócić do góry nogami. W przeszłości dla wszystkich łącznie z samym Hitlerem jasne było bowiem, że w razie wojny światowej Wielka Brytania utraci swoje imperium. Stąd Chamberlainowski appeasement był czymś, czego Berlin się spodziewał i na co liczył. Adolf Hitler już w Mein Kampf zarysował analizę mówiącą o potrzebie sojuszu z Londynem. Oparty byłby on przede wszystkim na obietnicy tego, że Niemcy w zamian za nieingerowanie w ich interesy w sercu Eurazji nie będą zagrażać Brytyjczykom w utrzymaniu ich zamorskiego stanu posiadania. Na ostatecznym pokonaniu Niemiec hitlerowskich zyskały przecież głównie Stany, które uczulone są od wieków na staroświecki kolonializm. Natomiast Wielka Brytania, której już przed wojną brakowało ludzi do zarządzania imperium, wykrwawiła się i nie była w stanie zatrzymać sił odśrodkowych.
Republika Federalna względem Rosji Putina jest dziś w bardzo podobnym położeniu, co kiedyś Wielka Brytania względem samych Niemiec Hitlera. Nominalnie dzisiejsze Niemcy są częścią broniącego status quo Zachodu, w praktyce jednak by zachować swój stan posiadania musiałaby grać do bramki rewizjonistycznego monstrum. Kluczenie Scholza w sprawie dostaw broni na Ukrainę i jego stosunku do Rosji oraz sankcji wydaje się może i śmieszne, tak jak śmieszna wydawała się „stanowczość” Chamberlaina podczas konferencji w Monachium, w obu przypadkach chodzi jednak o konkretne interesy. O politykę, która zasadniczo pozwoliłaby Niemcom jak najdłużej zachować możliwość powrotu do status quo w relacjach z Moskwą, o niepalenie mostów. Ich imperium to bowiem Unia Europejska, w ramach której ich przewagi gospodarcze opierają się raczej na taniej energii z Rosji niż na wysokiej innowacyjności. Z kolei nadzieja na uniezależnienie się od USA w ramach niemiecko-francuskiej wizji strategicznej autonomii jest możliwa tylko w partnerstwie z Federacją Rosyjską i względnej współpracy z Chinami. UE sama z siebie nie ma po prostu dość siły, by być w pełni samodzielnym graczem.
Z punktu widzenia ekspertów od geopolityki i realizmu, których ostatnio wielu się namnożyło, historycznie Wielka Brytania powinna była skorzystać z oferty, którą hitlerowskie Niemcy całkiem otwarcie podsuwały jej w latach trzydziestych. Otwartym pozostają jednak pytania, na ile imperium udałoby się uratować nawet w przymierzu z państwami osi. Czy jego losy i tak nie byłyby przesądzone? Winston Churchill jest dziś przecież dla Brytyjczyków tak ważną postacią wcale nie dlatego, że uratował ich kolonie. Wprost przeciwnie, on je na mocy Karty Atlantyckiej pogrzebał. Uratował jednak tożsamość swoich rodaków jako ludzi wolnych i niezależnych od kontynentalnych gierek, czego zresztą Niemcy nie mogą Brytyjczykom do dziś darować.
Nie bez przyczyny Herfried Münkler, wybitny niemiecki politolog z Uniwersytetu Humboldtów jakby mimochodem w wywiadzie na temat Rosji i Ukrainy napomyka o Brexicie. Münkler złośliwie twierdzi, że był to objaw bólów fantomowych po utracie imperium, podobnie jak wojna Putina. Czym jednak wobec tego jest uparte stawianie przez Berlin na współpracę gospodarczą z Moskwą? I to pomimo 2008 i ataku na Gruzję oraz 2014 i zajęcia Krymu? Czy nie ma racji Jakub Biernat pisząc o „widmie traktatu z Locarno” które krąży nad Europą?
Niemcy wyraźnie chciały bowiem nowego strategicznego partnerstwa z Moskwą i mało kto się tego wypiera. Dlaczego pragnęły go jednak za wszelką cenę? Dlaczego tak długo karmiono publikę kłamstwami o demokratyzmie Putina? Dlaczego ignorowano setki ekspertyz i agresywnych działań Rosji? Być może dlatego, że tylko tak można było leczyć niemieckie z kolei bóle fantomowe, bóle kraju, którego mocarstwowe ambicje roztrzaskano. Kraju, który zmienia metody, ale, jeśli wierzyć Biernatowi, od ponad wieku, z małymi przerwami, prowadzi zasadniczo politykę zagraniczną o tych samych wektorach.
Tymczasem, jak zauważa sam wspomniany Mückler, dla Niemiec skończyły się już tłuste lata związane z sukcesami (tak właśnie to widzi) polityki wschodniej. Nie ma już bowiem, dopowiedzmy, dla Berlina wielu dobrych rozwiązań. Zwycięstwo Putina to ostre amerykańskie sankcje, rosnące (jakby się nie wypierać) zagrożenie dla Polski oraz Bałtów i duża moralna odpowiedzialność w obliczu tysięcy ofiar i rodzącego się rosyjskiego neototalitaryzmu. Zwycięstwo Ukrainy lub szybki pokój na jej warunkach to wzmocnienie się bloku państw, które już do Berlina zdążyły stracić zaufanie, a zatem kolejny amerykański koń trojański w dobrze niegdyś poukładanej niemieckiej Europie. Jedyny scenariusz w którym Berlin wygrywa, to taki, w którym obie strony ponoszą porażkę. Ukraina zostaje wyniszczona, traci sporą cześć terytorium i pogrąża się w chaosie, z którego Niemcy łaskawie częściowo ją potem wyciągają, a z kolei Rosja również nie triumfuje, bo po bezprecedensowych stratach ludzkich wybucha bunt w aparacie władzy, który zamienia Putina na lidera w typie Nawalnego. Jest to jednak scenariusz dziś raczej mało prawdopodobny. Ale możliwy, zważywszy, że Aleksiej Nawalny, człowiek, na którym Niemcom od dawna zależało, jakoś dziwnym trafem wciąż żyje. Sugerowałoby to wręcz, że również w Moskwie występować może zjawisko partii proniemieckiej.
Osobiście wolałbym jednak, aby niemieccy politycy wybrali angielskie wyjście. Chciałbym, mówiąc wprost, zobaczyć niemieckiego Churchilla. Kogoś, kto obieca pot, krew i łzy. Kogoś, kto powie naszym zachodnim sąsiadom, że nie są i nie będą już taką potęgą jaką chcieliby być, mogą za to starać się jeszcze zachować twarz w obliczu rozpadu ich wielkich marzeń. Kogoś, kto nie będzie już budował żadnych kolejnych „mocarstw”, czy to moralnych, czy to innych. Nie chciałbym też słuchać o kolejnych partnerstwach w przywództwie z USA. Chcę Niemiec jako jednego z zachodnich krajów. Obawiam się jednak, że siła inercji raz pchniętego na te a nie inne tory niemieckiego państwa jest zbyt duża, a opór materii urzędniczej i partyjnej zbyt wyraźny, by coś zmienić, nawet jeśli zmieni się kanclerz. Nawet, jeśli następnym będzie Friedrich Merz, strojący się dziś momentami churchillowski w kostium.
Tylko co ci ludzie, nawet gdyby udało im się ostatecznie powrócić do współpracy z Moskwą, zrobią z resztą Europy Środkowo-Wschodniej? Co zrobią z krajami, w których coraz więcej osób patrzy już na nich nieomal jak na Rosję w wersji light? Przy braku zaufania hegemonię można przecież podeprzeć tylko siłą, ekonomiczną i nie tylko, a od tego Niemcy podobno chciały uciec.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.