Wychodząc z Muzeum PRL, uświadomiłem sobie, że wizyta w takim miejscu raz na jakiś czas jest potrzebna, żeby przypomnieć sobie, z jak antyludzkim systemem mieliśmy do czynienia. Nawet w jego późniejszej, bardziej już autorytarnej niż totalitarnej postaci. To był system, odwracający do góry nogami naturalną hierarchię. Nagradzający bierność, a karzący przemyślność, oryginalność i pomysłowość. Odbierający wolność w najperfidniejszy sposób. Promujący za tępotę, posłuszeństwo i prostackie kombinatorstwo.
Prywatne Muzeum PRL w Rudzie Śląskiej leży nieco na odludziu, w dawnym folwarku ogromnie bogatej rodziny von Ballestrem, zbudowanym w końcówce XIX w. Zanim jeszcze zacząłem je zwiedzać, moją uwagę zwrócił jegomość w wieku może około 60 lat, który wraz z żoną najwyraźniej muzeum już opuszczał. Nie omieszkał jednak wyłożyć swoich poglądów na to, co zobaczył, pani sprzedającej bilety. Usłyszałem zatem, stojąc obok, że „gdyby nie ludzie tacy jak Waryński, to Polski by nie było”. Nie byłoby jej też, gdyby nie PRL, a Kaczyński „widłami by gnój przerzucał”, bo to PRL dał mu i jemu podobnym wykształcenie.
Wysłuchałem kilkunastu sekund tej tyrady i poczułem, że jeszcze chwila, a nie wytrzymam i poinformuję energicznego starszego pana, co byłoby, „gdyby nie PRL”. Nie byłoby mianowicie gnojenia polskiej inteligencji po ubeckich więzieniach, nie byłoby sztucznego awansu społecznego ludzi bez zdolności i wykształcenia, nie byłoby niszczenia prywatnego biznesu i usankcjonowanej zbójeckim prawem kradzieży prywatnej własności, nie byłoby eksodusu żydowskiej inteligencji w 1968 r. i „marcowych docentów”. Nie byłoby Czarnego Czwartku i zabitych wówczas robotników, nie byłoby śmierci górników z „Wujka”, żyliby ksiądz Popiełuszko i Grzegorz Przemyk. Nie byłoby gierkowskiego zadłużenia państwa i wszystkich patologii wynikających z alogicznego, odbierającego wolność socjalistycznego systemu. No dobrze, nie byłoby też może genialnych filmów Stanisława Barei, ale to byłbym już ostatecznie gotów przeboleć.
Niestety – a może na swoje szczęście – jegomość się oddalił, zanim postanowiłem z nim wejść w polemikę.
Muzeum samo w sobie jest neutralne. To nie jest opowieść o strasznych czasach – to po prostu zbiór obiektów, które wtedy tworzyły nasze życie. Rozpoznałem tam pralkę, którą pamiętam z dzieciństwa, takąż sokowirówkę czy magnetofon, jakiego używałem pod koniec lat 80. Ktoś oglądający to wszystko bez odpowiedniego systemu odniesień może właściwie nie zdawać sobie sprawy z tego, że widzi obraz ówczesnej biedy: rzeczy na niskim poziomie technicznym, często przestarzałe już w momencie wejścia do produkcji, mające zaspokajać podstawowe potrzeby czy aspiracje, a i tak dramatycznie trudne do kupienia.
Umieszczona na zewnątrz jednego z budynków planszowa wystawa o Stalinogrodzie przypomina, o czym mówimy. Przepraszam za powtórzenie rzeczy oczywistych, ale może trzeba to jednak przypomnieć: po śmierci Stalina w 1953 r. stalinizm w Polsce trwał jeszcze przez trzy lata, do przełomu 1956 r. i dojścia do władzy Władysława Gomułki. Dlatego gdy Wielki Językoznawca wreszcie zakończył swój podły żywot, polski Sejm postanowił go upamiętnić, zmieniając nazwę „Katowice” na „Stalinogród”. Przy okazji niezmywalnej plamy na swoim życiorysie dorobił się śląski pisarz Gustaw Morcinek, w czasie II wojny światowej więzień Sachsenhausen i Dachau, propagator polskości Śląska, a wówczas poseł, bo to on przedstawiał projekt ustawy – według relacji „blady jak ściana”. Podobno wielu Ślązaków nigdy tego Morcinkowi nie wybaczyło, niezależnie od jego niewątpliwych zasług.
Katowice przetrwały jako Stalinogród raptem trzy lata – i sama ta historia nie jest może najbardziej porażająca. W stalinizmie działy się gorsze rzeczy niż zmiana nazwy miasta na cześć największego ludobójcy w historii. Mnie jednak poraziła pozornie drobna sprawa, z tym wydarzeniem związana. Wcześniej, zwiedzając Muzeum Śląskie w Katowicach (również polecam), natknąłem się na informację, że pierwsze dziecko – chłopiec – urodzone po zmianie nazwy otrzymało imię „Józef” na cześć wielkiego wąsatego wodza. Pomyślałem, że rodzice musieli byś nielicho zindoktrynowani, ale przecież nie byłoby w tym nic dziwnego. Dopiero w Muzeum PRL dowiedziałem się, że było inaczej: rodzice chłopca, państwo Kędziorowie, wybrali dla niego imiona Andrzej Zbigniew i takie też figurowały w oryginalnym akcie urodzenia. Jednak wmieszała się w to katowicka rada narodowa i na mocy specjalnej uchwały dodała jako pierwsze imię „Józef”. Bez akceptacji rodziców, których nikt o zgodę nie pytał. W 1956 r. państwu Kędziorom łaskawie pozwolono powrócić do pierwotnych imion syna.
Ta pozornie drobna anegdota jest w istocie wstrząsająca i pokazuje, z jakim systemem mieliśmy do czynienia: oto elita zbrodniczego reżimu podejmuje decyzję o tym, jak ma się nazywać czyjeś dziecko – w dodatku dając mu imię na cześć postaci najzwyczajniej odrażającej. To bardzo symboliczne.
Wychodząc z Muzeum PRL, uświadomiłem sobie, że wizyta w takim miejscu raz na jakiś czas jest potrzebna, żeby przypomnieć sobie, z jak antyludzkim systemem mieliśmy do czynienia. Nawet w jego późniejszej, bardziej już autorytarnej niż totalitarnej postaci. To był system, odwracający do góry nogami naturalną hierarchię. Nagradzający bierność, a karzący przemyślność, oryginalność i pomysłowość. Odbierający wolność w najperfidniejszy sposób. Promujący za tępotę, posłuszeństwo i prostackie kombinatorstwo. I nawet jeśli w dzisiejszym kontekście brzmi to znajomo, to porównania po prostu nie ma. To nie znaczy, że mamy sytuację dobrą – nie, polskie państwo jest psute na potęgę, ale nijak nie da się tego porównać z peerelowską sklerozą. Tamten system również zabijał – i to do samego swojego końca, by przypomnieć księży Suchowolca i Zycha.
Moje refleksje na ten temat wywołały na Twitterze zawziętą polemikę, w której to polemice nieuchronnie musiały się pojawić standardowe argumenty o tym, że PRL taki zły przecież nie był, bo był przemysł, elektryfikacja i małe fiaty. To wyjątkowo obłudny argument. Wszystko to, co udało się zrobić w PRL, nie zostało zrobione dzięki komunie, ale wbrew niej. Komuna z samej swojej konstrukcji była systemem anty, czymś w rodzaju społecznej antymaterii, próbującej unicestwić wszystko co wartościowe i sensowne. Jako fan motoryzacji, mogę podać choćby tę jedną dziedzinę jako przykład. Pierwszy polski samochód osobowy po wojnie, czyli warszawa, został przymusowo oparty na archaicznej konstrukcji sowieckiej pobiedy, bo tak chcieli Sowieci, a miejsca na autonomiczną decyzję firmy nie było. O zakupie licencji na fiata 125 z Włoch zdecydowały względy polityczne, nie ekonomiczne czy technologiczne. Po krótkim pierwszym okresie duże fiaty szybko zyskały cechy wszystkich produktów tworzonych w warunkach komuny: były robione byle jak, na odwal, źle spasowane, wybrakowane. O tym, że z nowym peerelowskim autem – w tym wypadku syreną – należy od razu po odebraniu z salonu (o ile ktoś w ogóle miał to szczęście, że samochód w końcu do niego trafiał) udać się do „prywaciarza”, który poprawi błędy fabryki, w jednym ze swoich felietonowych reportaży pisał nawet Krzysztof Teodor Toeplitz. Inżynierowie, którzy mieli jakieś nowe, lepsze pomysły i projekty, nie mieli szans w tym skretyniałym systemie ich zrealizować.
Jeżeli ktoś zachwyca się tym, że sprzęty peerelowskiej produkcji działały dłużej niż obecne, przypisując to komunie, to nie wie, o czym mówi. Ta żywotność – zresztą też względna i bynajmniej nie powszechna – nie wynikała nijak z faktu, że w Polsce panował socjalizm. To generalna cecha produktów minionych czasów, również zachodnich – by wskazać tylko niesamowitą długotrwałość amerykańskich aut z lat 50., wciąż jeżdżących na Kubie. Jedną z przyczyn było między innymi to, że produkty nie musiały spełniać żadnych ekologicznych norm, które znacząco wpłynęły na zmniejszenie długotrwałości sprzętów.
PRL-u nie da się bronić, a już szczególnie kuriozalnymi argumentami typu: „odbudowano kraj” albo „zelektryfikowano wieś”, bo zakładają one, że gdyby nie komuna, to Polski by odbudowano ani nie doprowadzono prądu na wieś. Co jest jawnym absurdem.
Czasami sentyment do PRL tłumaczy się tym, że wspominający te czasy miło byli przecież wtedy młodzi i stąd skłonność do idealizowania tamtego czasu. Ja zdążyłem w PRL przeżyć 14 lat. Nie wiem, czy z czegokolwiek cieszyłem się kiedykolwiek bardziej niż z jego upadku. Moi rodzice, których większość życia wciąż przypada na PRL, nigdy nie mieli do tamtego systemu śladu sentymentu. Wręcz przeciwnie.
W Muzeum PRL możemy obejrzeć – w kawałkach – słynny „ubelisk”, czyli oficjalnie pomnik Poległym w Służbie i Obronie Polski Ludowej, który oszpecał przez zaledwie sześć lat (1985-1991) Plac Żelaznej Bramy, przysłaniając Pałac Lubomirskich. Z bliska widać wstrętną, odrzucającą, socrealistyczną szpetotę postaci z pomnika projektu Bohdana Chmielewskiego. Surrealistyczne wrażenie robi leżąca na ziemi, całkowicie osobno, wyciągnięta ręka. Chciałoby się rzec – łapa socjalizmu. Oby nigdy nas już nie ścisnęła.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.