WARZECHA: Komandor Mitchell i premier Morawiecki

fot. youtube.com

Nie jesteśmy w rubryce filmowej, skąd więc „Top Gun. Maverick”? Mniej więcej miesiąc temu o tym filmie mówił w swoim podcaście premier Mateusz Morawiecki – i mówił w sposób kuriozalny.

Kilka dni temu obejrzałem jeden z większych kinowych hitów ostatniego czasu, kontynuację „Top Gun” Tony’ego Scotta z 1986 r. Czy dane mi było zobaczyć część pierwszą – nie pamiętam. Gdy film wchodził do polskich kin (tak, to już był czas, gdy zachodnie filmy, nawet niesłuszne politycznie, się w nich pojawiały; a kin było wówczas w Polsce zresztą o wiele więcej niż dziś) miałem 11 lat. Tom Cruise miał wtedy 24 lata. Dziś ma 60, a wygląda na 35 i to jest jednak niesamowite.

Nie o samym filmie będę tu pisał, ale skoro już od niego zacząłem, to przez chwilę zabawię się w recenzenta. Gdyby z tego obrazu Josepha Kosinskiego wyłączyć wspaniałe sceny powietrznych walk i treningów, dałbym mu w skali od 1 do 10 – 3. No, może maksymalnie 4. Bo w warstwie fabularnej jest to sztampa tak zgrana, jak tylko można sobie wyobrazić. Ten schemat – niepokorny, niesztampowy nauczyciel, początkowo niezgrana grupa uczniów, niechętni przełożeni, a przed nimi arcytrudne zadanie – znamy z kina do znudzenia. W wersji wojskowej być może pierwszym i niedościgłym wzorem była „Parszywa dwunastka” Roberta Aldricha z 1967 r. ze wspaniałymi rolami Lee Marvina, Charlesa Bronsona, Telly’ego Savalasa czy Donalda Sutherlanda (scena, gdy ten ostatni zostaje zmuszony, aby udawać generała i w końcu zaczyna mu się to podobać, jest jedną z moich ulubionych w kinie w ogóle).

W „Top Gun. Maverick” nie ma pod tym względem nic nowego. Jakąś atrakcją może być najwyżej epizodyczny występ zmagającego się prywatnie ze skutkami operacji raka gardła Vala Kilmera. Ze scenami lotniczymi daję natomiast mocne 7, a może nawet 8. I dla tych scen na film warto pójść, zwłaszcza jeśli ktoś w miarę dobrze pamięta albo dopiero co obejrzał ponownie pierwszą część. A dodać trzeba – sprawdzałem z ciekawości – że Tom Cruise, który jest współproducentem filmu, nalegał na kręcenie scen lotniczych faktycznie w powietrzu. Nie było więc pójścia na łatwiznę, choć przy dzisiejszej technice można by bez trudu wszystko obrobić komputerowo. Zamiast tego zrobiono aktorom solidny trening powietrzny, a poszczególne sceny kręcono faktycznie w kokpitach F-18 podczas lotu. Choć wątpię, żeby przeciążenia sięgnęły 10 G. Jakieś jednak były, bo widać to na twarzach aktorów. Tę autentyczność sobie cenię, bo w dzisiejszym kinie coraz o nią trudniej.

No dobrze, nie jesteśmy w rubryce filmowej. Skąd więc „Top Gun. Maverick”? Mniej więcej miesiąc temu o tym filmie mówił w swoim podcaście premier Mateusz Morawiecki – i mówił w sposób kuriozalny. Pisałem o tym już wówczas, wtedy jednak nie widziałem jeszcze filmu.

Oto, co wtedy powiedział szef polskiego rządu:

Jest taka scena, w której bohater, grany przez Toma Cruise’a, spotyka się ze starym admirałem. Ten drugi mówi do Toma Cruise’a, że czas odwagi i honoru w armii już się kończy. Że za chwilę nie będzie potrzeba pilotów, bo ludzi zastąpią drony. Drony się nie mylą, drony nie myślą. […] Kiedy myślałem o tej scenie, to nie mogłem zapomnieć o Ukrainie. […] Gdyby sprawę wolności Ukrainy oddać w ręce sztucznej inteligencji, która potrafi tylko kalkulować zyski i straty, to pewnie, tak jak proponuje Kissinger, ta inteligencja już siedziałaby przy stole z Putinem i negocjowała, jaką część Ukrainy oddać Rosji. Na szczęście Ukraińcy nie kalkulowali, bo dla nich wolność nie ma ceny i jest wartością, która nie podlega negocjacjom. Na szczęście, wbrew wszelkim prognozom, masowo chwycili za broń i odparli ten pierwszy atak rosyjskich barbarzyńców. Ktoś taki jak Kissinger powiedziałby pewnie, że zachowali się zbyt brawurowo i nierozsądnie, a ja mówię, że zachowali się tak jak trzeba. W »Top Gun« też jest to napięcie między tymi, którzy są wierni procedurom a tymi, którzy ufają swojej intuicji. I to właśnie intuicja prowadzi do największych aktów odwagi, bo intuicja nie kalkuluje. Głos intuicji to głos dobra, zdolność do działania poza schematami. Kiedy starzy generałowie mówią, że pewne rzeczy są niemożliwe, a jedyne, co można zrobić, to stosować się do utartych zasad i liczyć na cud, kapitan [powinno być: komandor[1]] Maverick mówi: ja się nie poddam. Ja znajdę taką drogę, która doprowadzi do sukcesu. Ja nie liczę na cuda. Ja po prostu cudów dokonuję. Powiecie państwo, że to bajka. To ja znów odsyłam na Ukrainę. […] Cudów dokonują ludzie. Myślę tu o bitwie warszawskiej 1920 r., myślę tu o »Solidarności«, ale myślę też o kilku innych wspaniałych wydarzeniach z naszych dziejów.

Zaczynając od sprawy zasadniczej: jest przykładem skrajnej demagogii przekonywanie przez premiera swoich słuchaczy, że hollywoodzka bajka filmowa może być w jakimkolwiek stopniu ilustracją rzeczywistej polityki państw i sposobu podejmowania decyzji na poziomie centralnym, skoro nie jest ona nawet odwzorowaniem prawdy w tym fragmencie, jaki pokazuje. Nawet jednak, gdyby tak było, to przenoszenie tych zasad na poziom państw byłoby absurdalne.

Pan premier manipuluje nawet treścią filmu. We wspomnianej scenie konfrontacji bohatera z kontradmirałem Cainem (w tej roli znakomity jak zawsze Ed Harris) nie pada nic takiego, o czym wspomina Mateusz Morawiecki. Cain nie mówi, że „kończy się czas odwagi i honoru”. Mówi natomiast, że kończy się czas pilotów, którzy mogą nie usłuchać rozkazów, a zapewne czas pilotów w ogóle. To konsekwencja niesubordynacji głównego bohatera, który bez żadnego wyraźnego powodu doprowadza do wypadku, kosztującego amerykański budżet zapewne kilkaset milionów dolarów. Pan premier w takie detale się nie wdaje, bo zburzyłoby mu to tezę. Można by go jednak zapytać, czy pochwala sytuację, w której żołnierz z powodu jakiejś zachcianki naraża swoje państwo na gigantyczne straty. Gdyby nie było to kino, ale rzeczywistość, komandor Mitchell za swój wyczyn bez żadnych wątpliwości zostałby objęty dochodzeniem biura JAG[2] dla marynarki wojennej i w najlepszym wypadku, ze względu na zasługi, zaproponowano by mu zapewne odejście z armii z zachowaniem części przywilejów (w takich sprawach na ogół w grze jest kwestia emerytury[3]).

Kontradmirał Cain miał też oczywiście rację, mówiąc o rozpowszechnieniu dronów – uwagi pana premiera są tutaj znów oderwane od realiów. Wiemy, że dziś drony są już w stanie zastąpić pilotowane przez człowieka samoloty w wielu sytuacjach, choć nie we wszystkich. Mają natomiast dwie niewątpliwe zalety: są o wiele tańsze i w razie strącenia nie ryzykuje się życia operatora, którego wyszkolenie także kosztuje i trwa. Coraz powszechniejsze stosowanie dronów to nie żadna walka z odwagą i honorem w wojsku, ale dążenie do najefektywniejszego wykorzystania technologii i środków – czego skutki mogliśmy oglądać na Ukrainie w pierwszej fazie wojny, gdy sprawdzały się tureckie bayraktary.

Jednak słowa filmowej postaci o tym, że drony eliminują możliwość niesubordynacji, nie są trafne. Drony są dzisiaj w dużej mierze autonomiczne, ale mają operatorów, którzy także mogą być zdekoncentrowani, mogą mieć wątpliwości czy ulegać presji. Jedyna wyższość z punktu widzenia łańcucha dowodzenia jest taka, że operatorzy siedzą na miejscu.

Jest jeszcze bardzo ciekawy etyczny aspekt wykorzystywania dronów – kwestia nienarażania życia przez człowieka, który nimi kieruje, w odróżnieniu od pilota samolotu. W USA przez kilka lat ciągnęła się kontrowersja wokół pomysłu specjalnego medalu dla operatorów dronów, złośliwie określanym jako „medal Nintendo”, który to pomysł został ostatecznie odrzucony przez Departament Obrony w 2016 r. Ale to odrębny temat.

Podziw Mateusza Morawieckiego dla postawy żołnierza niesłuchającego rozkazów jest najczystszą demagogią. Jeśli wyjdziemy ze sfery bajki i propagandowych podcastów szefa rządu, zobaczymy, że na świecie są różne modele dowodzenia. Ten amerykański z zasady pozostawia relatywnie dużą swobodę i samodzielność dowódcom oddziałów, którzy mają wykonać zadanie, natomiast niekoniecznie muszą dostawać drobiazgowe instrukcje co do tego, jak to zrobić. Zdolność do działania poza schematami, którą tak zachwyca się pan premier, nie wynika w amerykańskiej armii ze wstrętu do kalkulowania czy z faktu, że akceptuje się nieposłuszeństwo. Ona jest po prostu wpisana – w pewnych okolicznościach – w system dowodzenia i sposób działania.

To Amerykanie szkolili przez kilka lat ukraińską armię i Kijów zbiera dzisiaj wynikające z tego korzyści, podczas gdy rosyjskie wojsko, w którym obowiązuje całkiem inny standard – jak najmniej własnej inicjatywy – radzi sobie dużo gorzej, szczególnie w nietypowych i zaskakujących sytuacjach. To jednak nie oznacza, że jakakolwiek armia, także amerykańska, mogłaby tolerować, a cóż dopiero zachwycać się regularną niesubordynacją i całkiem jawnym łamaniem rozkazów.

Kolejna manipulacja pana premiera, to przekonywanie nas, że Ukraińcy „nie kalkulowali”. Ukraińcy nie tylko kalkulowali, ale wręcz bardzo skrzętnie i sensownie planowali swoje działania, głównie szkoleniowe, po 2014 r., przygotowując się na to, co niestety nastąpiło 24 lutego. W przeciwnym wypadku zamiast ciągnącej się wojny, w której Rosjanom idzie ciężko, zobaczylibyśmy już dawno rosyjskie zwycięstwo podobne do tego sprzed ośmiu lat. Jest zatem dokładnie odwrotnie niż powiada pan premier: to, co widzimy, jest skutkiem namysłu, planowania, szkolenia i systematyczności Ukraińców, a nie jakiejś intuicji i spontaniczności.

Tam, gdzie Mateusz Morawiecki rozpływa się nad przypadkami działania rzekomo intuicyjnego w polskiej historii, także nie mówi prawdy, a poza tym zestawia ze sobą sprawy nieporównywalne. Czymś całkiem innym jest powstanie spontanicznego ruchu obywatelskiego, jakim była „Solidarność”, a czym innym – prowadzenie wojny obronnej takiej jak w 1920 r. Ta ostatnia zresztą nie została wygrana z powodu jakiegoś cudu. Za polskim zwycięstwem stały między innymi charyzma Wincentego Witosa, który skutecznie zmobilizował chłopów do wsparcia armii młodego państwa, śmiały, ale przemyślany zarazem manewr taktyczny, opracowany przez faktycznego dowódcę operacji gen. Tadeusza Rozwadowskiego, czy wielki intelektualny wysiłek polskich kryptologów, którym udało się złamać sowieckie szyfry radiowe. Nawiasem mówiąc, sam Piłsudski nie wykluczał akurat podjęcia rozmów pokojowych z Sowietami.

Jasne, że przeciętny widz albo przeciętny słuchacz podcastu Morawieckiego w te subtelności nie wnikają. To nie zaskakuje. Lecz właśnie dopiero wnikając w nie, można się zorientować, jak potężną i szkodliwą demagogię próbuje sprzedawać szef polskiego rządu, usiłując przekonać swoich odbiorców (a zapewne i wyborców), że rząd ma prawo działać bezmyślnie, nie kalkulując, nie licząc, nie uwzględniając skutków swoich decyzji, praktycznie z zamkniętymi oczami. Otóż – nie. Rząd nie ma takiego prawa, takie działanie jest nieodpowiedzialne i szkodliwe, a usprawiedliwianie własnych wpadek i porażek odniesieniami do filmowej bajeczki jest po prostu żenujące.

[1] W US Navy stopień captain to odpowiednik polskiego komandora marynarki. Tłumaczenie na angielski (i odwrotnie) polskich stopni wojskowych reguluje decyzja ministra obrony narodowej z 27 czerwca 2017 r., którą można znaleźć tutaj.

[2] Judge Advocate General to z grubsza odpowiednik polskiej prokuratury wojskowej, choć z większym zakresem kompetencji, odrębny dla każdego rodzaju amerykańskich sił zbrojnych: wojsk lądowych, marynarki, piechoty morskiej, lotnictwa oraz Straży Wybrzeża

[3] W amerykańskiej armii jest kilka rodzajów zwolnienia związanego z nieodpowiednim zachowaniem lub popełnieniem przestępstwa, z czego dwa – Bad Conduct Discharge oraz Dishonorable Discharge – mogą być orzekane jedynie przez sąd wojskowy. W przypadku kom. Mitchella mogłyby wchodzić w grę lżejsze środki, np. Other Than Honorable Discharge.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Łukasz Warzecha
Łukasz Warzecha
(1975) publicysta tygodnika „Do Rzeczy”, oraz m.in. dziennika „Rzeczpospolita”, „Faktu”, „SuperExpressu” oraz portalu Onet.pl. Gospodarz programów internetowych „Polska na Serio” oraz „Podwójny Kontekst” (z prof. Antonim Dudkiem). Od 2020 r. prowadzi własny kanał z publicystyczny na YouTube. Na Twitterze obserwowany przez ponad 100 tys. osób.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!