Powojenna polityka niemiecka skrywa głęboki podział, który idzie nieco w poprzek różnic partyjnych. W obecnym historycznym momencie jest on jednak ważniejszy od tradycyjnych barw plemiennych. To podział na atlantycystów i euroazjatów.
Umówmy się najpierw, że Polacy w Berlinie nie spotkają dobrych wróżek. Wśród kluczowych polityków niemieckich panuje konsensus co do tego, że ich kraj ma być dominującą siłą w Europie, a Polska wraz z resztą większych krajów UE ich satelitami. Różnice dotyczą środków prowadzących do osiągnięcia tego celu. Historycznie wpływowy obóz euroazjatycki stawiający na wypychanie Anglosasów i łączenie niemieckiej technologii z zasobami i rynkami z głębi superkontynentu zyskał w powojennych Niemczech poważnego adwersarza w postaci atlantycystów. Stawiają oni na słynną, dopracowaną ostatecznie przez Kohla i Busha, formułę partnerstwa w przywództwie. Atlantycyzm niemiecki oczywiście nie odżegnywał się przy tym zupełnie od własnej polityki wschodniej, stawiał wszak na koordynowanie jej z Waszyngtonem, a nie na powolne odseparowywanie się od niego.
Z czasem jednak więzy transatlantyckie ulegały naturalnemu osłabieniu, w miarę jak USA zwracały się ku Azji, a Niemcy coraz bardziej wzmacniały swoją pozycję gospodarczej lokomotywy UE i równocześnie uzależniały się od rosyjskich surowców energetycznych. Dodajmy, że choć ani atlantycyzm ani euroazjatyzm nie był nigdy zarezerwowany tylko dla jednej niemieckiej partii, to zasadniczo wpływy euroazjatów stały się nieco silniejsze u socjaldemokratów, zaś atlantycystów – w chadecji. Z tą formułą zerwała wyraźnie dopiero Merkel, choć oczywiście dobry kanclerz i przedtem musiał balansować pomiędzy obiema orientacjami. Kohl, na przykład, z jednej strony jest architektem szczytowego osiągnięcia atlantycyzmu, czyli uprzywilejowanego partnerstwa z USA. Z drugiej zaś, nie byłoby zjednoczenia Niemiec gdyby nie częściowa kontynuacja polityki wschodniej Willy’ego Brandta. Niedawno ujawnione akta pokazują w tym kontekście, że Kohl uważał rozpad Związku Radzieckiego za katastrofę i po cichu opowiadał się przeciwko powstaniu m. in. republik bałtyckich.
Polityka Kohla miała potem dwoje kontynuatorów, którzy kładli nacisk na jej dwa główne i jakże odmienne wątki. Friedrich Merz poszedł wyraźnie dalej w kierunku transatlantyckim, a Angela Merkel w kierunku euroazjatycko -europejskim. Jak wiadomo, w 2009 Merkel wygrała, a Merz odszedł z polityki. Teraz jednak wrócił w glorii i chwale jako nowy szef CDU, ostro krytykujący kanclerza Scholza, m.in. za brak odpowiedniego wsparcia dla Ukrainy, skrywaną prorosyjskość i niedotrzymywanie umów o wymianie sprzętu wojskowego z Polską.
Potrzebne jest tutaj małe słowo wyjaśnienia. Merkel, która przez większość swojego urzędowania rządziła w tzw. wielkiej koalicji z SPD, zbudowała ponadpartyjny polityczno-ideowy konsensus, który od jej nazwiska bywa nazwany merkelizmem. W polityce zagranicznej merkelizm oznaczał trzymanie USA na dystans, budowanie coraz lepszych relacji z Moskwą i Chinami oraz wasalizowanie południa i wschodu UE. Pomimo chadeckiego rodowodu samej Merkel jednymi z najgorliwszych wyznawców i realizatorów merkelizmu byli więc politycy SPD właśnie – chodzi tu głównie o byłego ministra spraw zagranicznych Heiko Maasa i byłego ministra finansów, a obecnie kanclerza – Olafa Scholza. W polityce europejskiej pomazańcami „cesarzowej” byli zaś przede wszystkim Ursula von der Leyen i pewien rzutki Polak – Donald Tusk.
To tłumaczy, dlaczego dziś stosunki z Merza z Tuskiem i von der Leyen oraz Scholzem są tak chłodne, chociaż nominalnie szefowa KE jest przecież członkiem partii chadeckiej, a Tusk szefem siostrzanej wobec CDU partii. Kiedy w zeszłym tygodniu Merz odwiedził Warszawę, demonstracyjnie spotkał się jednak najpierw z Jarosławem Kaczyńskim, a zaraz potem z Rafałem Trzaskowskim, następnego dnia z premierem Morawieckim, a dopiero na samym końcu z Donaldem Tuskiem. Sygnał był wyraźny. Merz chciałby normalizacji w relacjach z Polską. Podobnie jak większość polityków niemieckich, zakłada przy tym, że po najbliższych wyborach w Polsce może zmienić się rząd. Wolałby jednak, aby liderem opozycji, a potem być może premierem został młody i stosunkowo proatlantycki Trzaskowski, a nie stary merkelista – Tusk.
Scholz ze swej strony dał odpór atlantyckiej narracji w swoim słynnym programowym artykule w „Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 18.07. Chciał w nim, w mojej ocenie, pokazać przede wszystkim, że nadal kontroluje sytuację. W tekście o jego wizji polityki zagranicznej w obliczu wojny na Ukrainie ani razu nie pada słowo USA, Niemcy i UE odmieniane są za to przez wszystkie przypadki. Mowa jest też o tym, że „UE musi stać się geopolitycznym aktorem”. Dodam tutaj, że w niemieckiej polityce te słowa, którym wcześniej wtórowała zresztą von der Leyen, to zerwanie z pewnym tabu. Słowo „geopolitisch” w tamtejszej tradycji nieodmiennie kojarzy się bowiem z postacią Karla Haushofera, teoretyka niemieckiego euroazjatyzmu, zwolennika wielkiego sojuszu z ZSRR i Chinami, a także nauczyciela i przyjaciela Rudolfa Hessa. Haushofer popełnił ostatecznie samobójstwo w 1946, kiedy w związku z jego powiązaniami polityczno-towarzyskimi pojawiały się wobec niego coraz poważniejsze oskarżenia. Jednak jego duch jest, moim zdaniem, wciąż żywy. Inspirację czerpie z niego np. Alexandr Dugin.
Nie posądzam oczywiście Scholza o w pełni świadomy haushoferyzm, idee, nawet jeśli zapośredniczone, mają jednak swoje konsekwencje. Scholz sygnalizuje tymczasem w tekście dla FAZ dwie rzeczy. Zaznacza, że choć nie chce pokoju za wszelką cenę, to nie ma jednak zamiaru „zamieniać NATO w partię wojny”. O wsparciu dla Ukrainy mówi zaś nader mgliście, za to bardzo szczegółowo o rozbudowie militarnego potencjału samych Niemiec. Sygnał płynący do kanclerza odczytać można więc w sposób następujący: „Wiem, co robię. W końcu pył bitewny opadnie, będziemy mieli pokój, a całą sytuację wykorzystam, by jeszcze bardziej uniezależnić Niemcy i niemiecką Europę od USA budując ich hard power, przy jednoczesnym braku realnego wsparcia dla Kijowa”.
Znamienna jest tutaj relacja znanej ukraińskiej dziennikarki piszącej dla najważniejszych międzynarodowych tytułów, Olgi Tokariuk. Niedawno pokazała ona na Twitterze prezenty, które jej koledzy otrzymali na evencie zorganizowanym w Berlinie. Miał on wzmacniać kontakty pomiędzy niemieckimi i ukraińskimi ludźmi mediów. Uczestnikom rozdano notesy z rosyjską matrioszką i napisem: „Dialog zamiast wojny”.
Istotnie, nic tak jak wojna na Ukrainie nie pokazuje, jak groźny jest niemiecki euroazjatyzm dla naszej części kontynentu. Mniejsze państwa w strefie buforowej są bowiem zwyczajnie składane w ofierze przez polityków opętanych wizją wielkiej transkontynentalnej osi. Dla Polski to egzystencjalne zagrożenie. Inaczej ma się kwestia w przypadku niemieckiego atlantycyzmu, on też ma raczej wzmacniać politycznie Berlina, daje jednak równocześnie jego wschodnim partnerom znacznie większe pole manewru.
Atlantyzym nie wróci jednak w pełni, dopóki merkeliści nie znikną z polityki niemieckiej, europejskiej i polskiej. Trzeba ich jak najszybciej przekonać, że ich czas się kończy. Merz już mówi to Scholzowi i pośrednio von der Leyen, w Polsce ktoś powinien wreszcie powiedzieć to Donaldowi Tuskowi. Najlepiej osoba z jego własnej partii, posiadająca poparcie kolegów, którzy odnajdą w sobie dość mądrości i odwagi.
Oczywiście nawet ewentualny sukces w starciu z polityczną progeniturą pani kanclerz będzie miał cierpki smak, zwłaszcza z punktu widzenia ludzi o konserwatywnych poglądach. Jeśli ktoś zastąpi Tuska, to raczej kulturowy progresywista Trzaskowski, jeśli ktoś zastąpi Scholza, to raczej w trudnej koalicji z Zielonymi i ich ideologią. Jeśli zaś ktoś zastąpi von der Leyen, to ktoś w rodzaju luzackiej socjaldemokratki, urzędującej premier Finlandii Sanny Marin. W czasach międzynarodowej zawieruchy poglądy dotyczące polityki zagranicznej są jednak, w moim odczuciu, ważniejsze od wszystkich innych.
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.