Słuchając wystąpień pana prezydenta i innych polityków obozu władzy, mam poczucie, że z jakichś powodów uparli się ukrywać przed Polakami ciemne karty II RP – tak jakby poprzez ich zamilczenie dało się je wymazać.
Przygotowując swój najnowszy wideoblog, rozważałem omówienie w nim wystąpienia pana prezydenta z 15 sierpnia. Przeczytałem je jednak i stwierdziłem, że nie ma w nim nic, co byłoby takiego omówienia warte. Ot, standardowe, niespecjalnie wciągające wystąpienie rocznicowe.
Śledzę uważnie publiczne wystąpienia Andrzeja Dudy od momentu objęcia przez niego urzędu, szczególnie te wygłaszane przy okazji najważniejszych polskich świąt rocznicowych: 3 maja, 15 sierpnia i 11 listopada. Dostrzegam zmianę. Przez kilka pierwszych lat pan prezydent nie unikał odnoszenia się do nie zawsze przyjemnego kontekstu tych wydarzeń, a także do późniejszych losów ich bohaterów. Te odwołania służyły mu jako punkt odniesienia do oceny współczesnej polityki i sytuacji, a więc wskazania, że w kluczowych momentach elita potrafiła się zjednoczyć, choćby skrajnie niechętnie i żywiąc do siebie wzajemne animozje. Natomiast później często wracała do sporów czasami przybierających dramatyczny kształt. Wskazywał pan prezydent, że powinniśmy z tego wyciągać wnioski. Od jakiegoś czasu tych odniesień w wystąpieniach Andrzeja Dudy brak, a całkowicie nowy i nienawiązujący do tych doświadczeń ton pojawił się po rosyjskim ataku na Ukrainę. Szkoda.
Nie mam pojęcia, jaka może być przyczyna tej zmiany. Być może zresztą nie jest ona w pełni świadoma. Może po prostu jest tak, że trudno jest przygotować kolejne oryginalne wystąpienie, gdy przemawia się z okazji 3 maja czy 11 listopada po raz szósty. Faktem jest jednak, że te wcześniejsze wystąpienia pana prezydenta były o tyle cenne, że przypominały – nawet jeśli trochę zdawkowo i niejako przy okazji – o mało chwalebnych wątkach I i II RP, o których szczególnie obóz obecnie rządzący, odwołujący się wprost do tradycji sanacyjnej, nie bardzo ma ochotę pamiętać.
Żeby nie szukać daleko, spójrzmy na 15 sierpnia, rocznicę Bitwy Warszawskiej, przewrotnie nazywanej cudem, choć jako żywo żadnym cudem nie była. Pan prezydent odniósł się w swoim przemówieni tylko raz do Józefa Piłsudskiego, mówiąc:
Dzisiaj stoimy tutaj, na placu Marszałka Józefa Piłsudskiego, wielkiego zwycięzcy odpowiedzialnego za tamte dni i za ten moment, który był wiktorią, choć mógł być klęską, za którą też by ponosił odpowiedzialność – wielkiego Marszałka Rzeczypospolitej, wielkiego ojca polskiej niepodległości, który nie tylko był jednym z tych, którzy ją politycznymi i militarnymi działaniami pozwolili odzyskać, ale jednym z tych, którzy pozwolili także ją utrzymać.
Dla pozostałych architektów tego zwycięstwa – między innymi gen. Tadeusza Rozwadowskiego, gen. Józefa Hallera, gen. Władysława Sikorskiego, premiera Wincentego Witosa – zabrakło już miejsca. Podobnie zresztą jak zabrakło podziękowań dla tych, którzy nam w tamtym arcytrudnym czasie bardzo wydatnie pomogli: Francuzów i Węgrów. Jedynie żołnierze atamana Petlury doczekali się wieńca, złożonego pod ich pomnikiem dzień wcześniej przez głowę polskiego państwa.
Stwierdzenie, że to fałszowanie historii, byłoby oczywiście zbyt mocne. Jest to jednak na pewno pominięcie jej aspektów niewygodnych z bieżących powodów politycznych. Dziękować dzisiaj Francuzom (premier Alexandre Millerand, gen. Maxime Weygand) czy Węgrom (premier Pál Teleki) to przecież bardzo nie po linii. A cóż dopiero przypomnieć o losach współtwórców zwycięstwa nad bolszewikami!
II RP po 1926 r. odpłaciła im zaiste pięknie. Gen. Rozwadowski przez legalne władze Rzeczypospolitej został mianowany dowódcą obrony stolicy przed majowymi zamachowcami pod przywództwem Piłsudskiego. Marszałek zapowiadał po przewrocie, że nie będzie się mścił na przeciwnikach politycznych, ale najwyraźniej nie dotyczyło to wszystkich. Gen. Rozwadowski został aresztowany, trafił na wileński Antokol, przesiedział w fatalnych warunkach wiele miesięcy – siedział nawet po tym, gdy sąd wojskowy uwolnił go od wszelkich zarzutów. Został przeniesiony tuż przed swoim zwolnieniem w 1927 r. w stan spoczynku, po czym zmarł mniej więcej rok po swoim zwolnieniu, w 1928 r. Najpewniej wskutek uszczerbku na zdrowiu, jakiego doznał podczas aresztowania.
Wincenty Witos został w 1930 r. zamknięty w twierdzy brzeskiej, a potem stał się jednym z bohaterów niesławnego procesu. Jak na ironię, o przygotowywanie zamachu stanu oskarżał jego i innych podsądnych reżim, który sam zainstalował się w wyniku właśnie takiego zamachu. Witos uniknął kary tylko dlatego, że wyjechał do Czechosłowacji.
Również do wyjazdu do Czechosłowacji zmuszony został prześladowany przez sanację animator III powstania śląskiego Wojciech Korfanty, któremu nie pozwolono przyjechać do Polski nawet na pogrzeb syna. Zatłuczenie w 1927 r. niemal na śmierć Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, porzuconego następnie w gliniance pod Warszawą, zaginięcie, a najpewniej zamordowanie w 1927 r. gen. Włodzimierza Zagórskiego, bestialskie pobicie w 1926 r. we własnym mieszkaniu posła Jerzego Zdziechowskiego, wcześniej ministra skarbu – to tylko najbardziej znane przypadki politycznego, brutalnego prześladowania przeciwników Piłsudskiego. Pod wszystkimi widniał domniemany podpis Marszałka.
Słuchając wystąpień nie tylko pana prezydenta, ale również innych polityków obozu władzy, mam poczucie, że z jakichś powodów uparli się te ciemne karty II RP przed Polakami ukrywać – tak jakby poprzez ich zamilczenie dało się je wymazać. Robi to przykre wrażenie, lecz przede wszystkim trzeba stawiać sobie pytanie o intencje i cel takich manipulacji historią.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.