KITA: Ameryka odsuwa się od lewicy?

Photo by Kelly Sikkema on Unsplash

Po porażce Donalda Trumpa w 2020 r. powszechne było przekonanie, że Ameryka wróciła na stare tory. Nieuchronny walec postępu wraz z nieodwracalnymi przemianami demograficznymi miały oddać USA w ręce lewicy na kolejne dekady. Rzeczywistość, jak to zwykle bywa, okazała się bardziej skomplikowana.

Czym jest Ameryka?

Pytanie o tożsamość Ameryki jest przy tym pytaniem, które dotyka cały świat, a Polskę szczególnie – ostatecznie to USA i NATO mają być gwarantem naszego bezpieczeństwa. Burzliwa prezydentura Trumpa przyniosła szczególnie gorące spory o USA i ich rolę w świecie na polskiej (i nie tylko) prawicy. Najbardziej entuzjastyczni widzieli w 45. prezydencie USA męża opatrznościowego, który pomoże Polsce obronić się przed Rosją i Niemcami, a Zachodowi przebudzić się. Zwłaszcza po dostosowanym do „polskiej duszy” wystąpieniu z lipca 2017 r. Trumpa zaczęto porównywać do Reagana. 45. prezydent USA stał się zatem kolejnym wcieleniem zachodniego przywódcy kochanego przez Polaków, wchodząc w buty Napoleona I, Napoleona III, Wilsona i Reagana właśnie. Kiedyś Rzecki i podobni mu wzdychali do Bonapartych, czekając na nowego Napoleona i wybawienie od zaborców. Po wejściu w rolę światowego mocarstwa przez USA kosztem m.in. Francji przyszedł czas Ameryki. Po widowiskowej końcówce zimnej wojny, obaleniu komunizmu a później zawodzie rzeczywistością po 1989 r. współcześni Rzeccy tęsknili do nowego Reagana. I oto go otrzymali.

Z drugiej strony ten sam Trump witany był z nadzieją również w tych środowiskach prawicowych, które amerykańską dominację polityczną i kulturową uważały za szkodliwe. Za źródło promocji destrukcyjnego liberalizmu i permisywizmu. Trump doszedł do władzy m. in. dzięki ostrej krytyce wojny w Iraku i amerykańskiego zaangażowania ideologicznego w świecie. Jego prezydentura była jednak w Polsce często krytykowana właśnie z takich pozycji. Wyjątkowo wiele dla rozbudzenia antyamerykańskich resentymentów zrobiła ambasador Georgette Mosbacher – koleżanka Trumpa i jego osobista nominatka, o której wielu bardzo chciało wierzyć, że jest pozostałością po Obamie (tak jak można czasem znaleźć w polskim prawicowym Internecie np. informacje, że „nasz przyjaciel” de Gaulle był wiernym sojusznikiem rządu na uchodźstwie, gdy w rzeczywistości wycofał mu uznanie w porozumienie ze Stalinem tydzień przed Trumanem i Churchillem). Mosbacher uznała za swoje zadanie pouczanie Polaków na temat „praw osób LGBT” etc. czy obronę TVN. Do tego doszła sprawa roszczeń majątkowych środowisk żydowskich i naciski na zaangażowanie przeciwko Iranowi po stronie Izraela.

Wszystkie te sprawy złożyły się na to, że w 2019 r. na polskiej prawicy po raz pierwszy po 1989 r. pojawił się znaczący sentyment antyamerykański. Politycznie pomogło to Konfederacji, która jako nowa siła polityczna dostała się do Sejmu po 12 latach parlamentarnego monopolu PiS. To, co było pewną nowością w naszym kraju, funkcjonowało od dawna na prawicy francuskiej, włoskiej czy niemieckiej – współczesna Ameryka często postrzegana jest jako rozsadnik liberalizmu i ideologii destrukcyjnych dla narodu, rodziny i religii. Na tych nutach od dawna chętnie grają chcący wciągać zachodnią prawicę w swoją orbitę Rosjanie.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Przebudowa amerykańskiej prawicy

Te same dylematy pojawiły się jednak w tym samym czasie w samym USA. Bardzo wielu publicystów i działaczy tworzących intelektualne zaplecze nowej prawicy amerykańskiej, rosnącej w siłę wraz z Trumpem, ale nierzadko krytycznej wobec jego prezydentury, zaczęło traktować liberalno-lewicowy establishment jak wrogie siły, które narzucają swoją ideologię zwykłym Amerykanom i ludziom na całym świecie. Jak pisał jeden z liderów ruchu, profesor prawa z Harvardu Adrian Vermuele: „Elity są coraz bardziej oderwane od poglądów i interesów ludzi, którymi rządzą – ekonomicznie, kulturowo, nawet geograficznie. Lud widzą nie jako współobywateli, ale jako obce masy zagrażające «demokracji» – czyli liberalizmowi”.

Po porażce Trumpa w 2020 r. środowiska te nie załamały się, ale przeszły do kontrofensywy. Ich politycznym reprezentantem wydaje się gubernator Florydy Ron DeSantis. Ten młodszy o pokolenie od Trumpa 43-latek wprowadza w 3. największym stanie USA porządki kojarzące się z Węgrami Viktora Orbana. Konstatacja jest tu prosta – media, wielki biznes, uniwersytety, władza kulturowa i władza pieniądza są zaangażowane po stronie antycywilizacyjnej lewicy. Państwo, reprezentujące obywateli przeciwko zideologizowanej mniejszości, musi więc jasno angażować się w przestrzeni publicznej przeciwko tejże mniejszości. Stan Floryda – mający dwukrotnie więcej mieszkańców niż Węgry, ponad 21 milionów – skutecznie zakazał w szkołach, uczelniach i firmach „szkoleń antydyskryminacyjnych” czy „edukacji seksualnej” służących do zaburzania tożsamości młodzieży oraz indoktrynacji obywateli w każdym wieku.

Analogia z Orbanem nie jest przypadkowa – ludzie tacy jak prof. Vermuele, prof. Patrick Deneen czy Rod Dreher nie ukrywają, że to właśnie Węgry (a w dalszej kolejności Polska) są dla nich punktem odniesienia. Również liberalno-lewicowi komentatorzy zauważają, że DeSantisa precyzyjniej jest określić mianem „amerykańskiego Orbana” niż „bardziej profesjonalnego Trumpa”. To właśnie Orban odwiedził kilka dni temu USA i spotkał się z Donaldem Trumpem, a następnie był honorowym gościem CPAC – najważniejszej corocznej konferencji amerykańskiej prawicy. Przemówienie węgierskiego premiera 4 sierpnia było najważniejszym wydarzeniem konferencji, którą zakończyło z kolei 7 sierpnia wystąpienie samego Donalda Trumpa. Orban wystąpił z jednoznacznie „tożsamościowym” przekazem, mówiąc m. in. o obronie małżeństwa jako związku jednej kobiety i jednego mężczyzny i o tym, że priorytetem polityki musi być dobro narodu.

Większy profesjonalizm DeSantisa nie ulega przy tym wątpliwości – w przeciwieństwie do wybitnie chaotycznego i impulsywnego byłego prezydenta gubernator Florydy jest katolikiem, mężem jednej żony i ojcem trojga dzieci, doktorem prawa po Yale i Harvardzie, a na dokładkę jeszcze weteranem mającym za sobą służbę w Iraku. DeSantis jest też zawodowym politykiem, który był 6 lat posłem, a teraz od 4 lat zbiera doświadczenie we władzy wykonawczej jako gubernator. W listopadzie powinien bez problemu uzyskać reelekcję – o ile w 2018 r. Florydę zdobył minimalnie, wygrywając z Demokratą o 0,4 pkt proc., o tyle teraz sondaże dają mu bezpieczne 7-10 pkt proc. przewagi.

Dziś, po nieco ponad siedmiu latach od ogłoszenia startu przez Donalda Trumpa, Partia Republikańska została w znacznej mierze ideologicznie przejęta przez siły nieliberalne. Jest jasne, że w 2024 r. kandydatem Republikanów na prezydenta będzie albo Trump, albo właśnie DeSantis. Politycy i komentatorzy otwarcie odwołujący się do demoliberalnej prawicy à la Bushowie są na marginesie albo przeszli już do Demokratów. Politycy niegdyś zwalczający Trumpa, tacy jak senatorowie Marco Rubio i Ted Cruz, również odwołują się znacznie bardziej niż kiedyś do wspólnoty, narodu i tożsamości. Najpopularniejszym dziennikarzem w USA stał się Tucker Carlson, otwarcie atakujący wielki biznes, banki i liberalny establishment oraz powtarzający, że zadaniem państwa jest obrona amerykańskiego narodu i amerykańskich rodzin, a nie interesów kosmopolitycznej finansjery. Carlson powtarza, że rozwój gospodarczy ma służyć zwykłym ludziom, a nie jest celem samym w sobie. DeSantis nie jest tak radykalny, ale regularnie atakuje woke capitalism, czyli zaangażowany ideologicznie po stronie antycywilizacyjnej lewicy wielki kapitał. Jasno głosi konieczność przeciwstawiania wielkiemu biznesowi siły państwa.

W skali całego kraju największym sukcesem nowej prawicy amerykańskiej było niewątpliwie anulowanie w czerwcu Roe v. Wade – konstytucyjnego „prawa do aborcji” – przez Sąd Najwyższy. SN przez lata służył do narzucania obywatelom wymyślanych arbitralnie przez liberalną elitę kolejnych „generacji praw człowieka”, traktowanych jako dane z Góry niepodważalne Prawdy. Parareligijna „władza z Góry” została w sprawie życia nienarodzonego zastąpiona demokratyczną „władzą z dołu” – pochodzącą od ludu, od obywateli. W kolejnych miesiącach i latach można spodziewać się następnych wyroków SN w podobnym duchu, zwracających władzę w ręce stanów. Wiemy przy tym, że jeśli po 49 latach można było obalić „prawo do aborcji”, to żadna lewicowa regulacja prawna nie jest dana raz na zawsze. Żaden „postęp” nie jest nie do odwrócenia.

Czy skrajna lewica dotarła do ściany?

Wiele wskazuje na to, że postulaty stale radykalizującej się lewicy stały się po prostu zbyt oderwane od rzeczywistości. Dobrą ilustracją tego zjawiska jest postawa Elona Muska – kontrowersyjnego miliardera, obecnie najbogatszego człowieka świata (a więc, siłą rzeczy, również najbogatszego Amerykanina). W maju Musk napisał na Twitterze: „W przeszłości głosowałem na Demokratów, ponieważ byli oni (w większości) partią życzliwości. Ale stali się partią podziału i nienawiści, więc nie mogę ich dłużej popierać i będę głosował na Republikanów”. Później dopisał: „patrząc na strumień nienawiści ze strony skrajnej lewicy, ten wpis trafiał w sedno”. Obserwowany przez ponad 100 milionów osób miliarder otrzymał aż 842 tysiące polubień swojego wpisu, który komentowały wszystkie czołowe media.

Innym razem Musk opublikował komiks pokazujący radykalizację lewicy – ludzik na nim w 2008 r. jest uśmiechniętym centrolewicowcem, tuż na lewo wobec centrum. W międzyczasie ludzik reprezentujący prawicę pozostaje na swoim miejscu, a ludzik reprezentujący lewicę ucieka w radykalizm. I tak w 2021 r. wyjściowo centrolewicowy ludzik budzi się jako prawicowiec, choć w ogóle nie zmienił poglądów, a ludzik reprezentujący skrajną lewicę nazywa go „uprzedzonym fanatykiem”. Musk zadeklarował nawet gotowość zagłosowania w 2024 r. na DeSantisa jako na prezydenta. Miliarder pisał też: „Błędem Bidena jest to, że myśli, że został wybrany dla zmiany kraju, ale w rzeczywistości wszyscy chcieli mniej awantur”.

I rzeczywiście – Joe Biden w 2020 r. został wybrany jako personifikacja starego establishmentu. Miał dać Ameryce spokój i stabilizację po burzliwych rządach Trumpa. Ideologiczna radykalizacja lewicy wymusiła jednak obecność w przestrzeni publicznej kolejnych kwestii związanych z agendą „transseksualną” i kolejnych literek LGBTQIA+ czy ruchem Black Lives Matter. Wielu Amerykanów identyfikujących się ze środkiem czy po prostu mało zaangażowanych ideowo zapragnęło alternance – zdrowej zmiany, równoważącej dominację lewicy. Kilka tygodni temu Associated Press podało, że w ciągu ostatniego roku ponad milion Amerykanów wyrejestrowało się jako Demokraci i zarejestrowało jako Republikanie.

Z punktu widzenia całego świata zachodniego dotykamy tu kluczowej dla wojny kulturowej zmiany paradygmatu. Jeśli obrońcy dorobku historycznej cywilizacji, rodziny, narodu i chrześcijańsko-klasycznej moralności chcą zwyciężać, konieczne jest właśnie przestawienie społecznych lęków. Uznawanie przez kolejnych ludzi i grupy społeczne, że to „skrajna lewica”, a nie „skrajna prawica”, jest dziś zagrożeniem dla wolności i normalności w przestrzeni publicznej.

Ciosem we władzę kulturową antycywilizacyjnej lewicy był też niezwykle głośny proces między aktorem Johnny’m Deppem a jego byłą żoną Amber Heard, relacjonowany przez wszystkie czołowe media i śledzony przez miliony ludzi na całym świecie. Kilka lat temu Heard po ledwie roku małżeństwa oskarżyła Deppa o przemoc i gwałt, a media przedstawiły ją jako feministyczną bohaterkę walczącą w ramach ruchu #MeToo z patriarchatem. Odtwórca roli Jacka Sparrowa oskarżony o bycie toksycznym, przemocowym białym mężczyzną został poddany ostracyzmowi i przestano zapraszać go do udziału w kolejnych filmach.

Depp nie poddał się jednak. Transmitowany przez telewizję, publiczny proces krok po kroku wykazał, że Heard kłamała, zmyślając oskarżenia. Była żona Deppa – również aktorka, ale mająca na koncie zdecydowanie mniej sukcesów – okazała się zwykłą cwaną oszustką, która chciała zyskać sławę i pieniądze. W ten sposób na oczach setek milionów widzów runął skrajnie lewicowy mit „wiary każdej kobiecie” i domniemania winy złych, białych mężczyzn. Ława przysięgłych błyskawicznie i jednomyślnie przyznała rację pomawianemu aktorowi. Zwycięstwo Deppa było tryumfem rozumu i normalności – oczywistego faktu, że czasem mężczyźni krzywdzą kobiety, a czasem kobiety mężczyzn, czasem biali czarnych, a czasem czarni białych etc. – nad patologicznym barbarzyństwem „woke” lewicy dzielącej z góry ludzi na ofiary i oprawców. Depp będzie znów grał w filmach, a to zakłamana Heard musi teraz zmierzyć się ze społeczną stygmatyzacją i tysiącami nieprzyjemnych komentarzy na swój temat. Choć oczywiście dalej próbuje przedstawiać się jako ofiara patriarchatu, skrzywdzona tym razem przez sąd, przysięgłych i miliony fanów Deppa.

Archipelagizacja Ameryki

Nie należy jednak popadać ze skrajności w skrajność – od przekonania, że Ameryka została trwale przejęta przez lewicę, do prawicowego tryumfalizmu.

 

W praktyce USA czeka raczej era wielkiej polaryzacji. Obie strony wojny kulturowej i politycznej są i będą w stanie okopywać się na poziomie stanowym. Będziemy mieli stany, w których życie nienarodzone jest chronione bezwzględnie, od poczęcia, w każdej sytuacji oprócz zagrożenia życia matki – jak 30-milionowy Teksas, który jako osobne państwo byłby 9. gospodarką świata.

Ale będziemy też mieli stany idące w przeciwnym kierunku, w których zabicie dziecka będzie możliwe do końca ciąży. Będziemy mieli stany, w których instytucje publiczne jasno odwołują się do chrześcijaństwa i chrześcijańskiej moralności, oraz stany, w których instytucje publiczne wywieszają tęczowe flagi LGBT.

 

Liczne badania pokazują radykalizację po obu stronach politycznego podziału. Amerykanie o odmiennych poglądach coraz częściej funkcjonują w równoległych społecznościach. Podziały polityczne możemy zobaczyć nie tylko na poziomie „czerwonych” lub „niebieskich” stanów, ale nawet pojedynczych osiedli, do których przenoszą się ludzie o danych poglądach i z których wyprowadzają się ludzie o sympatiach odmiennych. Do podziałów ideowych dochodzą działające analogicznie różnice rasowe, etniczne i religijne. Zaledwie niecałe 4% małżeństw łączy wyborców dwóch różnych partii, a odsetek takich związków stale spada.

 

Niechęć do akceptacji władzy drugiej strony prowadzi do postępującej utraty legitymizacji urzędującego prezydenta. W 2016 r. w odpowiedzi na minimalne zwycięstwo Trumpa powstał lewicowy mit kradzieży wyborów przez Putina. W 2020 r. w odpowiedzi na minimalne (choć większe) zwycięstwo Bidena powstał prawicowy mit sfałszowania wyborów.

 

Trzeba przy tym pamiętać, że amerykański system polityczny opiera się na jednomandatowych okręgach wyborczych i rywalizacji dwóch wielkich partii. W 1992 r. 123 na 435 okręgów poselskich było jednoznacznie zdominowanych przez jedną z partii – wynik w wyborach prezydenckich odbiegał tam o 20 pkt proc. lub więcej od wyniku w skali kraju (np. jeśli w skali kraju Republikanin dostał 45%, to w danym okręgu dostał tylko 25% lub mniej albo aż 65% lub więcej). W 2012 r. takich okręgów było już 242. W nadchodzących wyborach do Izby Reprezentantów wg szacunków Cook Political Report jedynie w 8% okręgów będzie toczyła się walka między Republikaninem a Demokratą. W 92% wynik jest de facto znany z góry. Kandydaci obu partii są przy tym zazwyczaj wyłaniani w partyjnych prawyborach – w których relatywnie łatwo wygrać jest kandydatowi twardej prawicy lub twardej lewicy, trafiającemu do najbardziej zaangażowanych ideowo sympatyków. I tak badanych 49% Amerykanów opisuje dziś Partię Demokratyczną jako „radykalną/ekstremistyczną (extreme)”, a 54% tak samo określa Partię Republikańską. Każdy widzi więc ekstremum po drugiej stronie.

Politycznym skutkiem polaryzacji jest postępujący spadek współpracy między partiami w Kongresie oraz postępujący spadek liczby przegłosowanych ustaw. Amerykańskiemu systemowi politycznemu grozi coraz silniejszy paraliż – ostatecznie każdą ustawę może dzięki filibusterowi zablokować 41 senatorów, a nie wydaje się, by w przewidywalnej przyszłości którakolwiek partia miała realne szanse na uzyskanie większości 60 lub więcej mandatów – obecnie podział to równe 50:50. Wydaje się też prawdopodobne, że w najbliższych latach dużo częstsze niż dotąd będą zmiany prezydentów. Przez 106 lat między 1913 a 2019 r. tylko trzykrotnie ubiegający się o reelekcję prezydent tracił władzę. Teraz Trump przegrał po czterech latach, a ten sam los prawdopodobnie czeka Bidena – obecna głowa państwa ma rekordowo niskie poparcie, niższe również od niezwykle kontrowersyjnego poprzednika.

Z punktu widzenia Polski mamy tu więc typowy, jak mawia się w świecie anglosaskim, mixed bag. Z jednej strony kontrofensywa amerykańskiej nieliberalnej prawicy jest znacznie skuteczniejsza od analogicznych prób bliskich nam ideowo środowisk w państwach Europy Zachodniej. Zjawiska dziejące się w USA mają zaś wpływ na sytuację na całym świecie. Wojna na Ukrainie pokazuje też, że wokół aktywnej polityki zagranicznej i zaangażowania przeciwko Rosji wciąż istnieje konsensus większości polityków obu partii oraz instytucjonalnego rdzenia państwa, nazywanego często deep state. Trump jako prezydent mimo szczerych chęci nie był w stanie przesterować amerykańskiej administracji w kierunku kompromisu z Moskwą, który mógłby zadowolić Putina – przykładowo Kongres po prostu zablokował mu opcję zniesienia sankcji.

Z drugiej strony jednak postępująca polaryzacja sugeruje pogłębianie się konfliktów wewnętrznych w Ameryce oraz relatywnie wysoką nietrwałość i niesterowność wszelkiej władzy w Białym Domu. Biden teoretycznie ma po swojej stronie obie izby Kongresu, ale w praktyce nie jest w stanie zrealizować większości swojej agendy. Trzeba więc brać pod uwagę, że kolejni amerykańscy prezydenci będą zmuszeni coraz więcej uwagi poświęcać problemom wewnętrznym. Wpływ pojawienia się i prezydentury Trumpa na świat był ostatecznie większy w sferze kultury niż w sferze polityki – co niekoniecznie jest złą wiadomością.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Kacper Kita
Kacper Kita
Analityk i publicysta, członek redakcji portalu Nowy Ład, prowadzący dział wideo NŁ. Szczególnie zainteresowany polityką międzynarodową oraz szeroko pojętą kulturą. Autor biografii Érica Zemmoura oraz Giorgii Meloni, a także esejów biograficznych nt. m. in. Charlesa de Gaulle’a, Marine Le Pen i Benjamina Netanjahu.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!