Nie miejsce tutaj, żeby pisać sążnisty esej o tym, jak wygląda siatka wzajemnych zależności i celów wielkiej polityki, w której zresztą nasze możliwości działania są mocno ograniczone, bo taki po prostu, a nie większy, mamy potencjał. Spróbuję tylko zarysować kilka wątków, które są w polskiej dyskusji w zasadzie nieobecne.
Polska „debata” z grubsza rzecz biorąc polega na tym, kto kogo głośniej i więcej razy nazwie agentem Putina. Może byłby to jeszcze nie tak duży problem, gdyby tego typu zagrywki pojawiały się jedynie w sejmowych naparzankach. Choć trudno uznać, że problemu w ogóle by wtedy nie było. Przypominane kiedyś już tutaj przeze mnie zasady kierowania emocjami tłumu, opisane jeszcze przez Gustave’a Le Bona, pokazują, że takie działania mają duży wpływ na nastroje społeczne, a te z kolei przekładają się na poczynania samych polityków, którzy najpierw je rozbudzają, a za moment są zmuszeni sami za nimi podążać, żeby nie wypaść z siodła. Ot, paradoks współczesnej demokracji.
Jest jednak znacznie gorzej: decyzje takie jak przedwczesne embargo na rosyjski węgiel, które prawdopodobnie będzie kosztowało komfort i zdrowie setek tysięcy ludzi w Polsce, wskazują, że analiza także na poziomie politycznych gabinetów w wielu przypadkach sprowadza się właśnie do czczej gierki na emocjach. Pytanie brzmi, czy gdziekolwiek – może poza paroma idealistycznie nastawionymi think-tankami – ktokolwiek próbuje dojrzeć i ogarnąć szerszy obraz sytuacji. Ale ogarnąć go w taki sposób, żeby umieć zakwestionować dużą część dogmatów, które wydają się wdrukowane w umysły klasy politycznej. Na przykład, że Polska musi zawsze działać tak, aby zaspokajać oczekiwania Waszyngtonu. Albo że Ukraina z pewnością osiągnie swoje tak dzisiaj optymistycznie sygnalizowane cele. Albo że Rosja na stałe została wyrzucona z obiegu cywilizowanych państw.
Nie miejsce tutaj, żeby pisać sążnisty esej o tym, jak wygląda siatka wzajemnych zależności i celów wielkiej polityki, w której zresztą nasze możliwości działania są mocno ograniczone, bo taki po prostu, a nie większy, mamy potencjał. Spróbuję tylko zarysować kilka wątków, które są w polskiej dyskusji w zasadzie nieobecne.
Już w połowie października zacznie się XX Zjazd Komunistycznej Partii Chin. Zjazd znaczący, bo podczas niego Xi Jinping będzie chciał umocnić swoje panowanie, którego natura jest nawet jak na Chiny wyjątkowo autokratyczna. Xi stara się zlikwidować kolegialność podejmowania decyzji, funkcjonującą jeszcze od czasów Denga Xiaopinga, który objął władzę dwa lata po śmierci Mao Zedonga, w 1978 r. Xi ma wewnątrz aparatu władzy wielu przeciwników, o których motywacjach nie miejsce tu szczegółowo pisać. Wielu z nich stara się zastraszyć, ale nie da się tej metody zastosować wobec wszystkich. Innym musi coś zaproponować, a przede wszystkim pokazać, że jego metoda i plany prowadzą do jakichś konkretnych rezultatów.
Xi ma duży problem z chińską gospodarką, która wyraźnie zwalnia (z 8,1 proc. w 2021 r. do prawdopodobnie zaledwie 5 proc. w tym roku), a to z kolei będzie się przekładać na niepokoje społeczne, wzmacniane jeszcze paranoiczną polityką „zero COVID”, której chiński lider trzyma się obsesyjnie, a która zresztą także jest częściowo winna spowolnieniu ekonomicznemu. Niewiele się o tym w Europie mówi, ale ogromna część Chińczyków tkwi dziś w ścisłym lockdownie. Substytutem osiągnięć gospodarczych może się stać próba zaatakowania Tajwanu. To zaś nieuchronnie odciągnęłoby amerykańską uwagę od Europy, bo wojna, którą Waszyngton prowadzi z Rosją ukraińskimi rękami i polskim kosztem, jest jedynie odnogą ważniejszej dla Amerykanów wielopłaszczyznowej i na razie zimnej wojny z Chinami.
Tu warto zaznaczyć, że Waszyngton w tej grze jak na razie wygrywa. Nie tylko osłabia Rosję ukraińskimi rękami i polskimi pieniędzmi – jakkolwiek sam oczywiście także pakuje w Kijów spore pieniądze – ale jeszcze ma pewność ogromnych kontraktów zbrojeniowych, również z Polski.
Zaognienie sytuacji w Azji byłoby korzystne dla Moskwy. Nie tylko dlatego, że USA musiałyby bardziej skupić się na innym regionie świata, ale także dlatego, że potencjalnie oznaczać by to mogło osłabienie Chin, a Kreml musi patrzeć z obawą na wymuszoną okolicznościami coraz wyraźniejszą dominację Państwa Środka nad sobą. Wynika to głównie z pogłębiającego się uzależnienia gospodarczego.
Byłoby to również korzystne dla Niemiec. Działania Waszyngtonu mają na celu między innymi osłabienie niemieckiego oddziaływania na Europę. A to dzięki temu, że Berlin znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, gdy z powodu kryzysu energetycznego i wymuszonego zerwania ścisłych relacji surowcowych z Rosją w gruzach legła praktycznie cała jego strategia gospodarczej dominacji nad Europą. W Polsce rozentuzjazmowani członkowie partii wojny, jeśli w ogóle zdają sobie sprawę z rozmiarów tego krachu, poprzestają na pełnym Schadenfreude rechocie, nie umiejąc wyciągnąć z tej sytuacji wniosków. Tymczasem, po pierwsze, polska gospodarka jest mocno uzależniona od niemieckiej, więc tąpnięcie w Niemczech oznacza problemy i dla nas, nawet jeśli zarazem oznacza korzystne dla Polski osłabienie niemieckiej mocy oddziaływania.
Przede wszystkim jednak umyka wniosek jeszcze bardziej podstawowy: jeżeli dane państwo zostaje pozbawione swojego głównego atutu i nie jest w stanie niczym go zastąpić, lecz wciąż uważa, że ten atut jest w jakiejś części do odzyskania (w postaci jak najszybszego odbudowania względnie poprawnych relacji z Rosją, które pozwoliłyby przywrócić transfer surowców energetycznych do Europy) – podwoi i potroi swoje wysiłki, żeby taki efekt osiągnąć. Niemal wszyscy w Polsce z jakichś niepojętych powodów przyjmują, że Niemcy są już kaput, że ich status trwale się obniżył, że obóz wojny tryumfuje, a niemiecka dominacja nad Europą została trwale zakończona. Nic jednak nie daje podstaw do tak definitywnych wniosków, ponieważ piłka jest wciąż w grze. Są natomiast podstawy, aby spodziewać się, że Niemcy znacząco zwiększą wysiłki na rzecz ratowania własnej pozycji. Nie wygląda, żebyśmy byli na to gotowi. A przecież jednym ze sposobów będzie twarde forsowanie polityki klimatycznej UE, która – to widać już czarno na białym – jest koszmarnie wręcz dla Polski niekorzystna, a całkowity koszt jej realizacji jest wyceniany w okresie zaledwie do 2030 r. na około 2,5 biliona złotych. Czy mamy jakikolwiek plan ratowania się przed tym szaleństwem? Nie wygląda na to.
Niepoprawny, infantylny wręcz optymizm dotyczy sytuacji na Ukrainie. Gdy Ukraińcom udało się ostatnio przeprowadzić sprawną kontrofensywę w rejonie Charkowa, śledząc polskie media i wypowiedzi polskich polityków można było odnieść wrażenie – który to już raz – że ukraińscy żołnierze za kilka dni zaczną pukać kolbami w bramy Kremla. Jednocześnie niemal całkowicie pominięto milczeniem informacje o raporcie NATO, który powinien był wylać kubeł zimnej wody na rozgrzane głowy. Mowa w nim była o tym, że kontrofensywa, owszem, miała znaczenie, ale nie zmieniła ani na jotę rosyjskich celów, które będą realizowane bez względu na straty, a w perspektywie nie ma żadnego politycznego zakończenia konfliktu. Wynika to między innymi z maksymalizacji celów po stronie ukraińskiej.
W Polsce różne osoby zajmują się rojeniami na temat jakiejś formy unii polsko-ukraińskiej (pomysł sam w sobie szkodliwy na wielu płaszczyznach), ale już nie biorą pod uwagę oczywistego skutku wojny, jakim jest gospodarczy upadek Ukrainy. Spadek PKB tego kraju tylko w tym roku szacuje się w granicach od 30 do 50 proc. To po prostu gospodarcza katastrofa. Jeżeli wojna potrwa kolejny rok, ten krach będzie się pogłębiać – i taki jest też bez wątpienia cel Rosjan. Oznacza to, po pierwsze, że na Ukrainie coraz więcej będzie ludzi sfrustrowanych, pozbawionych środków do życia i zarazem skrupułów. Ukraina z czasem może się zamienić częściowo w państwo upadłe z przyczyn czysto gospodarczych. Czy bierzemy pod uwagę taki scenariusz?
Po drugie – jedynym sposobem zapobieżenia takiemu biegowi wypadków jest oczywiście napływ pieniędzy z zewnątrz, uzależniający Kijów od zagranicznych partnerów. Których? Odpowiedź na to pytanie nie jest trudna, a jednak znów w Polsce brak na ten temat refleksji. Są jedynie dwa kraje z wystarczająco głębokimi kieszeniami, żeby Ukrainę wydatnie wesprzeć i zarazem starać się ją sobie politycznie podporządkować: USA oraz Niemcy. Przy czym Stany Zjednoczone, jak już wcześniej wskazałem, będą najpewniej coraz bardziej zajęte w Azji. Niemcy w tym czasie mogą próbować odbudować swoje wpływy w Kijowie, być może oferując hojne wsparcie w zamian za nacisk na ułożenie się Kijowa z Rosją, występując jako cichy pośrednik Moskwy. Powtórzę retorycznie: czy jesteśmy na to gotowi?
Wreszcie ostatni element tej układanki, w dużej mierze już specyficznie polski, to dramatyczne koszty, jakie ponosimy od początku wojny, a które coraz wyraźniej grożą nam nie chwilową, lecz trwałą degradacją gospodarczą. Próżno szukać wypowiedzi przedstawicieli władzy, które uwzględniałyby wpływ horrendalnego wzrostu cen energii na małe i średnie biznesy. A to one padną jako pierwsze, pozostawiając na placu jedynie duże korporacje, w ogromnej części zagraniczne. Rząd zapowiada teraz uruchomienie pakietu pomocowego dla energochłonnych firm, wartego ponad 17 mld zł, trudno jednak oczekiwać, żeby pomoc objęła i uratowała wszystkich, których uderzają wysokie ceny energii. Poza tym, jak każda pomoc, tak i ta nie ma przecież nieograniczonego zakresu.
Nie muszę tutaj wchodzić w detale krytycznej analizy fatalnej polityki gospodarczej, prowadzonej przez obecną władzę (przy braku realnej alternatywnej propozycji ze strony głównych partii opozycyjnych), bo wystarczająco wiele na ten temat już napisano. Dość stwierdzić, że rządzący nie robią niemal nic, żeby nieuchronny cios w polską gospodarkę złagodzić, a nawet przeciwnie – robią dużo, aby był on jeszcze mocniejszy i wbił nas jeszcze bardziej w ziemię. Pakiety pomocowe przypominają bowiem lek przeciwbólowy aplikowany na zapalenie wyrostka.
Ta sytuacja – perspektywy wpływu cen energii i unijnej polityki klimatycznej na polskie firmy, nasze własne bariery dla przedsiębiorczości, takie jak Polski Ład, zasadność niepohamowanego zrzucania pieniędzy z helikoptera czy kształt budżetu, z którego wypycha się już setki miliardów złotych zadłużenia – wszystko to powinno być przedmiotem najpilniejszej debaty, bo od tego całkiem namacalnie i dosłownie zależy nasza przyszłość. Nie tylko to, na co będzie stać Polaków w sklepie za pół roku, ale też to, w jakich warunkach będą żyły w ciągu najbliższych dwóch czy nawet trzech dekad nasze dzieci. Czy coś takiego ma miejsce? To oczywiście kolejne pytanie retoryczne.
Można odnieść wrażenie, że w polskiej elicie – nawet tej think-tankowej – całkowicie pomija się negatywne dla nas warianty rozwoju sytuacji i nie przygotowuje się taktyki na wypadek, gdyby miały się zrealizować. Przyjmuje się najbardziej optymistyczne założenia, pomija różnice interesów pomiędzy nami a naszymi sojusznikami, wreszcie ulega się złudzeniom w kwestii faktycznej siły polskiego państwa i naszej sprawczości. Obawiam się, że rezultat będzie ostatecznie taki jak zawsze: wielkie zdziwienie, że wydarzenia pozostawiły nas z tyłu oraz oburzenie, że świat nie uwzględnił naszej moralnej wyższości.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.