Jest przynajmniej kilka mocnych ekonomiczno-politycznych argumentów przeciwko 4-dniowemu tygodniowi pracy. Słaba produktywność pracy oraz niska całkowita produktywność czynników produkcji powodują, że potrzebujemy jeszcze lat lub dekad automatyzacji i rozwoju technologicznego, aby móc mówić o ustawowym ograniczeniu tygodnia pracy bez obniżenia standardu życia Polaków.
Donald Tusk, szef partii, która w Polsce raczej uchodzi za partię liberalną, na którą większość przedsiębiorców deklaruje poparcie, niedawno zaskoczył wszystkich podnosząc do najwyższej rangi dyskusję o 4-dniowym tygodniu pracy. Do tej pory ten temat, choć nienowy, w naszym kraju raczej był poruszany przez organizacje takie jak Klub Jagielloński czy Krytyka Polityczna, które uczestniczą w dyskusjach o wyrafinowanych koncepcjach świata idei. Zejście takiego tematu z Olimpu na agorę i to w wykonaniu polityka popieranego przez wielu przedsiębiorców musiało wywołać falę dyskusji.
Po wymianie zdań ekspertów, która nastąpiła, niejeden obserwator ma wrażenie, że obijamy się trochę od ściany do ściany. Z jednej strony mamy kontynuację meta-narracji z kategorii „nowy, wspaniały świat”, jak w wykonaniu erudycyjnego tekstu Bartosza Paszczy w „Pressjach”, z drugiej mamy Leszka Balcerowicza z jego „niebywałą populistyczną brednią”. Czy faktycznie jest tak, że jesteśmy skazani na 4-dniowy tydzień pracy, ponieważ będzie to praca bardziej „mądra”, jak twierdzi redaktor Klubu Jagiellońskiego? Czy może jest to faktycznie „dolewanie benzyny do ognia” w kontekście globalnych problemów, jak twierdzi były wicepremier i były szef NBP?
Czy Polacy naprawdę pracują najdłużej?
Według statystyk Polacy są jednym ze społeczeństw wśród krajów rozwiniętych, które pracują najwięcej. Według danych OECD w 2021 przeciętny Polak pracował średnio 1830 godzin w roku, podczas gdy średnia UE to 1566 godzin. Okazuje się, że najmniej w Unii pracuje przeciętny Niemiec – 1349 godziny, Duńczyk (1363 godzin) i Holender (1417 godzin). W tej statystyce są jednak przynajmniej trzy haczyki. Po pierwsze, w Polsce mamy do czynienia z jednym z najwyższych udziałów samozatrudnionych na rynku pracy, aż 20,6% pracujących to jednoosobowe firmy, podczas gdy w Niemczech czy Danii takich przypadków jest poniżej 10% wśród ogółu pracujących. Statystyki w tym przypadku są mocno uznaniowe, ponieważ samozatrudnieni nie mają umów o pracę, mówiących o przepracowanej ilości godzin, które posłużyły do statystyk. Samozatrudnieni często po prostu mogli uznaniowo deklarować, ile są w pracy. W tym kontekście wybrzmiewa inna kwestia – statystyk mówiących o godzinach w pracy nie da się rozpatrywać w oderwaniu od produktywności pracy. W tym aspekcie mamy wciąż wiele do nadrobienia do naszych zachodnioeuropejskich partnerów. Według Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO) Duńczycy i Holendrzy mają prawie dwukrotnie wyższą produktywność pracy niż Polacy. Podczas, gdy choćby w przemyśle lub handlu mamy do czynienia ze znacznymi postępami w produktywności pracy, w skali całej polskiej gospodarki zaniża ją wiele sektorów, gdzie wciąż „siedzi się w robocie”. Każdy z nas miał nieraz wrażenie, że rozwiązywanie jakiegoś problemu jednocześnie przez 3 osoby na recepcji publicznej instytucji, choć na pewno pozytywne pod kątem budowania kapitału społecznego, nie jest najbardziej efektywnym alokowaniem ich czasu.
Po trzecie, w Polsce wciąż mamy do czynienia z jednym z najniższych poziomów aktywności zawodowej, według OECD na początku 2022 roku 71% Polaków w wieku 16-64 lat pracowało zawodowo (choć trzeba przyznać, że jest to ogromna poprawa wobec jeszcze 67% tylko 3 lata temu). Dla porównania: stopa zatrudnienia dla takiego samego przedziału wiekowego w tym okresie w Danii wynosiła 76,5%, w Niemczech 77%, zaś w Niderlandach aż 81%. Wpływ na to ma między innymi fakt, że Polacy pracują po prostu krócej w ciągu swojego życia niż większość narodów Zachodniej Europy. Z 33 latami aktywności zawodowej raczej zamykamy europejską stawkę, wobec długo pracujących narodów: Holendrów z 41 latami pracy, Duńczyków z 40 i Niemców z 39 latami. Dodatkowo warto zauważyć, że Polacy o wiele mniej pracują po 65 roku życia, co pokazują badania Eurostatu. Kiedy u wspominanych powyżej narodów 10-15% osób wciąż pracuje w wieku 65-74 lat, w Polsce zaledwie 7,7% seniorów decyduje się na pozostanie na rynku pracy
Summa summarum, zamiast powiedzieć tylko, że pracujemy więcej, trzeba dodać, że pracujemy też krócej w ciągu całego życia i mniej produktywnie. Oznacza to, że wielu z nas jak już pracuje, to robi to bardzo intensywnie. Jeśli jednak spojrzymy na korelację tego zjawiska ze oczekiwaną średnią długością życia, to widzimy, że tak intensywny charakter pracy nie jest najzdrowszy. Wszystkie narody Zachodniej Europy żyją po kilka lat dłużej niż my. Oczywiście wpływ na to ma ogromna liczba czynników, takich jak jakość służby zdrowia, świadomość profilaktyki, sposób odżywiania się, itd. Jednak wydaje się, że odpowiedni work-life balance ma również wpływ. Trudno mówić o zachowaniu równowagi pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym w sytuacji, kiedy do pewnego wieku bardzo dużo pracujemy, aby potem nie pracować w ogóle. Skąd to się bierze? Na pewno w wielu obszarach jest to kwestia kulturowa, ponieważ marzeniem wielu pracowników jest „wreszcie przejść na emeryturę”.
40 godzin to wybór czy konieczność?
Warto się zastanowić, co oznacza 5-dniowy tydzień pracy, który jest punktem wyjścia w naszej dyskusji. Bo przecież nie ma w Polsce żadnego przymusu pracy 40 godzin tygodniowo po 8 godzin dziennie. Wczytując się w przepisy i w patrząc na realia gospodarcze szybko można zrozumieć, że 40 godzin w pracy jest de facto maksymalną liczbą godzin, którą pracodawca może wymagać od pracownika w ciągu tygodnia. Wszystko, co będzie powyżej tej liczby jest liczone jako nadgodziny (zgodnie z prawem płatne +50%). Jednakże zatrudniony i jego firma czy instytucja mogą się umówić na mniejszy wymiar pracy, który może być w każdym wymiarze godzin (czyli nie tylko ½ czy ¾ etatu, ale równie dobrze można się umówić np. na etat 4/5 i pracować równe 4 dni w tygodniu). Można tym tropem iść dalej i stwierdzić, że w sumie w Polsce niektórzy już mają 4 dniowy tydzień pracy – ci, którzy umówili się na taki wymiar z pracodawcą. Skoro są zawody, w których faktycznie efektywność wzrasta przy krótszym czasie pracy w tygodniu, co szczególnie podkreśla branża IT, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby na takie rozwiązanie umawiali się informatycy ze swoimi szefami. Czy w takim razie rozwiązaniem nie byłoby dalsze uelastycznienie czasu pracy i promowanie takich rozwiązań z krótszym wymiarem pracy w skali całej gospodarki? Popularność krótszego czasu pracy mógłby przecież też aktywizować osoby, które nie są w stanie pracować w pełnym wymiarze, takich jak kobiety z małymi dziećmi czy uczący się młodzi ludzie. Dodatkowo, jak pokazują badania Fundacji Projekt PL „Rozwiązania prorodzinne w przedsiębiorstwach prywatnych w Polsce” to właśnie m. in. te rozwiązania na rynku pracy są najbardziej pożądane przez mających rodziny i tych, którzy szukają work-life balance. Choć prawo daje już takie możliwości, to zdaje się, że poza wybranymi branżami, gdzie jest już to bardzo popularne, jak np. wspominana wcześniej branża IT, zatrudniający nie są entuzjastyczni wobec elastycznego lub krótszego czasu pracy. Niestety wciąż wielu pracodawców uważa, że osoby na krótszym wymiarze czasu pracy są mniej zaangażowane w życie firmy i nie będą chciały być wystarczająco dyspozycyjne. Jednak w tym aspekcie rynek akurat działa sprawnie – brak rąk do pracy, związany choćby ze zjawiskiem „The Great Resignation”, o którym Klub Jagielloński pisał kilka miesięcy temu, będzie zdecydowanie działał w interesie osób chcących pracować mniej niż 40 godzin w tygodniu.
Musimy też mieć świadomość, że zmiana regulacji podstawowego wymiaru pracy (czyli, jak już ustaliliśmy, maksymalnego czasu pracy bez konieczności wypłacania nadgodzin) z 5 do 4 dni musiałaby się odbyć poprzez wzrost produktywności pracy oraz wskaźnika TFP (total factor productivity – łączna produktywność pracy i kapitału, często uważana przez ekonomistów za lepszy wskaźnik produktywności danej gospodarki niż sama produktywność pracy). Dzisiaj te wskaźniki w Polsce wypadają bardzo blado na tle innych państw rozwiniętych. A przecież tylko w ten sposób udałoby się zachować poziom życia pracowników. Rozwiązaniem jest automatyzacja, na którą właśnie wskazują ekonomiści propagujący ideę 4 dniowego dnia pracy, która faktycznie zwiększy produktywność i pozwoli na mniej pracy za te same pieniądze. Ale to, jak zauważają ci sami eksperci, wymaga inwestycji i czasu.
Bez pracy nie ma kołaczy
Jeszcze 50 lat temu niewiele osób zastanawiało się czy lubi, czy nie swoją pracę. Choć dzisiaj pracujemy zdecydowanie mniej niż nasi przodkowie, mamy czas na odpoczynek i dni wolne od pracy, to jednak wciąż dalecy jesteśmy od sytuacji, w której pracujemy tylko dla satysfakcji. Jak pokazują badania Pew Research Centre „The State of American Jobs” na pytanie dla pracowników, czy praca daje im poczucie tożsamości, 51% badanych powiedziało, że tak. Ale aż 47% stwierdziło, że pracuje, aby zarobić na życie. Jak podaje Work Service w Polsce aż 36,6% pracowników bierze nadgodziny, aby więcej zarobić. Z kolei z badań przeprowadzonych przez portal pracuj.pl wynika, że 65% poszukujących pracy robi to z powodu chęci większych zarobków. Z badań tych wynika również, że zadowolenie z pracy rośnie wraz z wykształceniem. Faktem jednak jest, że praktycznie każdy pracuje nie tylko dlatego, że chce czerpać z tego przyjemność, ale również po to, aby utrzymać siebie, rodzinę, spłacić kredyt mieszkaniowy, czy móc wyjechać na wymarzone wakacje. Może tylko przedstawiciele słynnego „one percent” społeczeństwa, który wg Thomasa Piketty’ego posiada 50-80% własności w poszczególnych krajach (z USA w niesławnej czołówce tej statystyki) pracuje tylko i wyłącznie z powodu satysfakcji, którą daje praca i w ogóle nie musi zwracać uwagi na dochody z niej płynące.
Poza kwestią tego, że wielu wciąż pracuje dużo, bo musi ze względów ekonomicznych, dochodzi nam aspekt międzynarodowej konkurencji gospodarczej, która przecież wprost przekłada się na kwestie geopolityczne. Należy zgodzić się z ekonomistami i innymi ekspertami, którzy zwracają uwagę, że dalszy wzrost gospodarczy nie może odbywać się kosztem środowiska naturalnego i powinien koncentrować się na nowych technologiach, które zmniejszą używanie paliw kopalnych i mniej eksploatują ekosystemy. Dodatkowo, w krótkim okresie musimy poradzić sobie z nadchodzącym kryzysem, spowodowanym m. in. cenami energii. Żeby tego było mało, blisko wschodniej granicy Polski wciąż spadają bomby i nasz kraj musi dzisiaj się mobilizować do bardzo trudnej przyszłości, w której wydatki na zbrojenia będą znaczną pozycją w budżecie. To wszystko powoduje, że zamiast zastanawiać się jak dojść do tego, aby ludzie mieli jeden dzień wolny więcej, powinniśmy się raczej zastanawiać nad tym, jak sfinansować wydatki na rozwój nowych technologii i obronność. Na geopolitycznej planszy liczą się tylko te kraje, które są mocne gospodarczo. Niepodległość i bezpieczeństwo dużo kosztują. W takiej sytuacji trudno wyobrazić sobie sytuację, w której w administracyjny sposób redukujemy jeden dzień pracy – skutki dla rynku pracy, polityki społecznej i całej gospodarki mogłyby być fatalne. Przecież dzisiaj mamy minimalne bezrobocie, a w wielu sektorach mierzymy się z już z zapaścią związaną z brakiem rąk do pracy, i to w tak istotnych obszarach, jak np. służba zdrowia. Z tego względu zmniejszenie o jeden dzień tygodnia pracy mogłoby doprowadzić do wzmocnienia fali przechodzenia wielu zawodów na kontrakty B2B (co wciąż jest standardem choćby w służbie zdrowia), co byłoby leczeniem dżumy cholerą. Dodatkowo ograniczenie czasu pracy o 20% oznaczałoby dla ogromnej ilości przedsiębiorstw dodatkowe koszty związane z rekrutacją, co dla gospodarki w wymiarze makro byłoby zmarnowaniem milionów złotych na te dodatkowe koszty transakcyjne. Last but not least, w Polsce od lat borykamy się z dużą szarą strefą (wg Instytutu Prognoz i Analiz może stanowić około 19% PKB) i „zabranie” jednego dnia pracy w pewnych branżach, w których niezbędna jest ciągłość zatrudnienia na stanowiskach (jak np. w przemyśle) w krótkim okresie mogłaby spowodować „dopracowywanie” przez osoby na oficjalnych etatach 32-godzinnych dodatkowych godzin na czarno. Osiągnięcie, którym było zmniejszenie szarej strefy dzięki podwyższeniu płacy minimalnej zostałoby częściowo zniweczone.
Czy naprawdę jesteśmy przepracowani?
No dobrze, ale ile tak naprawdę spędzamy czasu w pracy i czy nie jest tak, że całe nasze życie się przepracowujemy i odpoczynek jest nam niezbędny? Pracujemy około 1830 godzin rocznie przez 33 lata, co daje przeciętnie 60 390 godziny pracy zawodowej w życiu. Żyjemy w Polsce przeciętnie 77 lat (kobiety prawie 81, mężczyźni prawie 73), czyli około 674 520 godzin. Czyli praca zawodowa stanowi mniej niż 9% czasu (!), który jest nam dany na ziemi. Owszem, zostały tu zliczone i wiek dziecięcy, i senioralny, i czas, kiedy śpimy itd. Ale mimo tego wydaje się, że taka statystyka dobrze ukazuje, jak małą część całego życia stanowi praca zawodowa. Ponadto warto zestawić z tym czasem ilość godzin, które spędzamy na inne czynności. Poza snem, który pewnie zabiera nam od ¼ do 1/3 czasu w strumieniu życia, zdaje się, że najwięcej czasu zabierają nam smartfony i inne urządzenia ekranowe, co pokazują liczne badania. Do różnych celów poza pracą potrafimy tym urządzeniom poświęcić nawet do 8 godzin dziennie, w zależności od grupy społecznej i wiekowej. Zakładając, że smartfon posiada teraz każdy 8-latek, to możemy w przybliżeniu wyliczyć, że z tych 674 tysięcy godzin, które średnio żyjemy na świecie, na smartfonie spędzimy nawet do 87 tysięcy godzin (założyłem konserwatywnie spędzanie po 4 godzin dziennie przez 60 lat), czyli o wiele więcej czasu niż w pracy w ciągu całego życia. Zaś jak wskazują tacy psycholodzy jak Jean Twenge, badająca od wielu lat amerykańskie nastolatki, nadużywanie czasu na smartfonie znacznie obniża poczucie szczęścia, zadowolenia z życia oraz coraz częściej prowadzi do wielu zaburzeń psychicznych: nadpobudliwości, depresji czy nerwic.
„Rewolucyjne bogactwo” w 4 dni?
Podsumowując, jest przynajmniej kilka mocnych ekonomiczno-politycznych argumentów przeciwko 4-dniowemu tygodniowi pracy. Słaba produktywność pracy oraz niska całkowita produktywność czynników produkcji powodują, że potrzebujemy jeszcze lat lub dekad automatyzacji i rozwoju technologicznego, aby móc mówić o ustawowym ograniczeniu tygodnia pracy bez obniżenia standardu życia Polaków. Po drugie, sytuacja globalna powoduje, że nie czas teraz na dyskusje czy wzrost gospodarczy jest dobry czy nie, musimy zwiększać nasze bogactwo, aby pozostać w geopolitycznej grze wpływów i to nie ze względów ambicjonalnych, ale egzystencjalnych. Po trzecie, w sytuacji braku specjalistów w wielu zawodach, zmniejszanie tygodnia pracy może powodować zwiększenie szarej strefy, większe koszty transakcyjne dla gospodarki oraz pogarszanie się warunków zatrudnienia w wielu sektorach (z umowy o prace na kontrakty B2B). Dodatkowo, zdaje się, że skoro przez całe nasze życie spędzamy tylko 9% czasu na pracę zawodową, to nie jest to dla przeciętnego pracownika ekstremalnie wyniszczające.
O wiele lepszym rozwiązaniem byłoby zachęcanie przedsiębiorców do krótszego wymiaru pracy, szczególnie w tych sektorach, gdzie faktycznie praca bardzo obciąża fizycznie i psychicznie zatrudnionych. Państwo powinno stosować zachęty fiskalne lub inne korzyści ekonomiczne dla firm, które proponują takie rozwiązania. Poza tym, krótszy i elastyczny czas pracy będzie korzystny dla aktywizacji tych osób, które dzisiaj są wbrew swojej woli poza rynkiem pracy, ponieważ z różnych przyczyn nie mogą podjąć jej w pełnym wymiarze, jak osoby posiadające rodziny czy uczący się, młodzi ludzie. Za jednym zamachem poprawilibyśmy wtedy również niski poziom aktywności zawodowej Polaków, bez zwiększania kosztów dla gospodarki, o których mówiliśmy powyżej. Dodatkowo, państwo powinno też uszczelnić system inspekcji pracy, aby pracodawcy nie zmuszali osób do darmowych nadgodzin, co w Polsce jest wciąż standardem, a co na pewno powoduje, że wiele osób czuje za szybko wypalenie zawodowe i wypada z rynku pracy.
Z drugiej strony niektórzy mogą argumentować, że 4-dniowy tydzień pracy byłby ulgą dla osób, którzy pracę zawodową muszą godzić z licznymi obowiązkami poza nią, ponieważ zajmują się rodziną, opieką nad rodzicami czy chorymi dziećmi. Alvin Toffler w „Rewolucyjnym bogactwie” twierdzi, że wartość pracy, którą tworzymy poza statystyką ekonomiczną wynosi drugie tyle co oficjalne PKB danego kraju. Pomimo tego wciąż zarówno ekonomicznie, jak i kulturowo nie uznajemy jako „pracę” np. opieki matki nad dzieckiem, nawet nazywamy przerwę w pracy zawodowej w tym celu „urlopem macierzyńskim” albo „urlopem wychowawczym”. Nie wiem ilu czytelników było na takim urlopie, ale proszę mi uwierzyć, że wielu (choć śmiało mógłbym napisać „wiele”, to pozostawię formę „wielu” z szacunku dla nielicznych mężczyzn zostających na „rodzicielskim”) wraca z niego z radością do pracy po kilku lub kilkunastu miesiącach. Niezwykle istotne jest, aby szczególnie dla tej grupy pracodawcy byli zachęcani przez państwo do oferowania krótszych wymiarów pracy oraz aby pracownicy byli wprost wspierani przez system socjalny. Choć w Polsce w ostatnich latach sytuacja takich osób się poprawia, to wciąż istnieje ogromna potrzeba poprawienia sytuacji rodzin z osobami przewlekle chorymi, z niepełnosprawnościami oraz rodzin opiekującymi się starszymi osobami. Warto również popierać takie inicjatywy, jak dożywotnia emerytura dla kobiet posiadających większą liczbę dzieci (w Polsce wprowadzona dla kobiet posiadających od 3 dzieci). Nawet, jeśli takie inicjatywy mają wymiar symboliczny, to są ważne z kulturowego punktu widzenia, ponieważ doceniają osoby, które kierują się w swoim życiu „ekonomiką daru”, a nie tylko „maksymalizowaniem swojej użyteczności”. Czy jednak kodeksowo krótszy tydzień pracy spowoduje, że takich ludzi będzie więcej? Czy raczej jest to pewna kategoria ludzi, którzy potrafią poświęcić się dla innych bez względu na sytuację ekonomiczną? W tym kontekście interesujące jest to, co piszą nobliści Abhijit Banerjee i Esther Duflo w książce „Good Economics”. Mianowicie, to ci, którzy najwięcej pracują zawodowo, są również tymi, którzy też najwięcej działają jako wolontariusze, aktywiści czy członkowie wszelkich wspólnot. Osobiście bardzo trudno jest mi uwierzyć, że jeden więcej wolny dzień od pracy spowoduje eksplozję dodatkowej działalności charytatywnej, większą ilości urodzonych dzieci, więcej zaangażowanych rodzicielsko ojców czy ekspansję trzeciego sektora.
„My” zamiast „ja”
John Maynard Keynes w 1930 roku zapowiedział, że za 100 lat ludzie będą pracować 15 godzin w tygodniu. Po kilku dekadach okazało się, jak bardzo ten wybitny ekonomista nie docenił tego, że postęp technologiczny (osoby obsługujące nowe urządzenia), dodatkowy czas wolny (usługi związane z rozrywką, turystyką itp.) oraz państwo opiekuńcze (nauczyciele, lekarze, urzędnicy, policjanci itd.) wygenerują nowe zawody i etaty. Ale być może Keynes przede wszystkim nie docenił tego, że zarówno ze społecznego jak i indywidualnego punktu widzenia wcale nie jest pożądane to, aby każdy człowiek pracował jak najmniej. Jak piszą Banarjee i Duflo w swojej książce: „niestety istnieją dowody na to, że ludzie mają tak naprawdę trudności z odnalezieniem sensu życia poza pracą”. Dalej małżeństwo noblistów przywołuje badania nad wolnym czasem w USA, które pokazują, jak bardzo rośnie spędzanie czasu na telewizję, smartfona i gry komputerowe. Z kolei badania Daniela Kahnemana i Alana Kruegera wykazały, że powyższe czynności oraz spanie, sprawiają ludziom najmniejszą przyjemność i nie dają poczucia spełnienia.
W tym punkcie dochodzimy do sedna całego sporu o dalsze skracanie kodeksowego czasu pracy. Dzisiaj koncentruje się on wokół debat ekonomicznych, które owszem są bardzo ważne – czy nas stać, jak wygląda poziom automatyzacji, rynek pracy, itp. Ale czy jeszcze więcej wolnego czasu – pamiętając, że tylko 9% czasu w strumieniu życia przeznaczamy na pracę zawodową – da człowiekowi szczęście, lepsze relacje z bliskimi, zmotywuje go do dobra i otworzy na logikę daru i dawanie siebie innym? Mam wrażenie, że ekonomiczne myślenie w tej kwestii uosabia „ja”, zaś do tej dyskusji potrzebujemy myślenia „my”, które pozwoli na odbudowanie istoty człowieczeństwa, jaką jest życie w relacji z innymi i ze swoim środowiskiem naturalnym. Ekonomiczne myślenie o „ja” już swoje narobiło, wystarczy się rozejrzeć co trapi nasze społeczności: upadek rodziny, epidemia samotności, ersatze szczęścia w postaci pornografii i uzależnień oraz zniszczone zasoby Ziemi.
I choć stwierdzenie, że ludzkość XXI wieku potrzebuje „my” zamiast „ja” trąci paternalizmem, to wydaje się, że w tym przypadku trzeba niestrudzenie przypominać to, o czym mówią psycholodzy, badacze społeczni, duszpasterze i wszyscy liderzy, którym na sercu leży dobro człowieka: tylko w relacji jesteśmy w stanie odnaleźć szczęście. A co jeśli okaże się, że ogromna część społeczeństwa dodatkowe 8 godzin wolnego czasu spędzi w osamotnieniu scrollując smartfona?