W pozornie chaotycznym miszmaszu przedmiotów trzeba odnaleźć logikę tworzenia kolekcji, wynikającej z zaangażowania jej twórców i ich przekonania, że gromadząc ją, robią coś ważnego i pożytecznego dla swojego kraju. Że pomagają zadbać o jego tożsamość i tożsamość narodu.
Nie potrafię powiedzieć, w ilu muzeach byłem w życiu. Pewnie będzie ponad setka. Jestem fanem muzeów. Jeżdżąc niemało po Polsce, staram się zawsze przy okazji jakieś odwiedzić (i jest to możliwe, nawiasem mówiąc, dzięki podróżowaniu samochodem, zatem moja muzealna pasja jest jedną z przyczyn, dla których zażarcie bronię i będę bronił motoryzacji, bo samochód oznacza wolność dysponowania swoim czasem).
Bywałem w muzeach najróżniejszych. Oddziałach polskiego Muzeum Narodowego, renomowanych muzeach w Berlinie, Rzymie, Budapeszcie, Wilnie czy Brukseli, muzeach przekrojowych i interaktywnych, muzeach poświęconych jednej dziedzinie czy zagadnieniu, lokalnej historii, miastu, muzeach regionalnych, państwowych, wojewódzkich, gminnych, małych muzeach prywatnych. Po każdej wizycie zostają mi zdjęcia, po prawie każdej robię notatki, bo zawsze jest coś nowego, nawet jeśli jestem w jakimś miejscu kolejny raz.
Do dziś niektóre muzealne sytuacje tkwią mi w pamięci. Na przykład ta, gdy lata temu niespodziewanie znalazłem się w całkowicie pustej sali podmadryckiego Eskurialu sam na sam z jednym z obrazów Brueghela, który wcześniej wielokrotnie podziwiałem tylko w książkach. Albo ta, gdy z niejakim przerażeniem kilka lat temu obserwowałem wycieczkę szkolną, której uczestnicy obsiedli kanapy w jednej z sal Królewskiego Muzeum Oldmasters w Brukseli i wszyscy bez wyjątku gapili się w smartfony, podczas gdy ze ścian patrzyli bezsilni bohaterowie renesansowych i barokowych dzieł. Albo ta, kiedy z ekscytacją odkryłem, że wstęp do swojego znakomitego filmu „Why Beauty Matters” z 2009 r. (polecam gorąco, film wciąż, mimo prób blokowania przez BBC, dostępny na Vimeo) sir Roger Scruton nagrał w przestronnym hallu Kelvingrove Art Gallery w Glasgow, gdzie miałem okazję być niewiele przed obejrzeniem filmu i gdzie podziwiałem słynny obraz Salvadora Dalego „Chrystus św. Jana od Krzyża”. Czy tę, kiedy miałem okazję być w muzeum ostatni raz przed pandemiczną histerią, w cudownie ciepłym lutym 2020 r. – na wielkiej, przekrojowej wystawie dzieł „śląskiego Rembrandta”, Michaela Willmanna, zorganizowanej we wrocławskim Pawilonie Czterech Kopuł, czyli Muzeum Sztuki Współczesnej. W zainstalowanym w wielkim hallu namiocie można było zobaczyć cykl olbrzymich obrazów barokowego malarza, pokazujących męczeństwo apostołów, które kiedyś wisiały na ścianach klasztornego kościoła w Lubiążu. Kilkadziesiąt metrów dalej zaczynała się regularna wystawa tegoż muzeum, pełna współczesnej artystycznej hochsztaplerki. Ten kontrast stał się później inspiracją do tekstu, opublikowanego w Magazynie Polsatu (dziś Magazyn Interii).
Do niektórych muzeów wracam, bo po prostu trzeba je od czasu do czasu odwiedzić, tak jak od czasu do czasu trzeba przeczytać Trylogię, „Pana Tadeusza” czy „Hamleta”, a poza tym pojawiają się tam ciekawe wystawy czasowe. To głównie wielkie, państwowe muzea Warszawy czy Krakowa. Do niektórych zaś, bardzo niewielu, wracam z czystego sentymentu, z upodobania, choć nic się tam nie zmienia.
Do jednego z takich muzeów miałem właśnie okazję wrócić po czterech latach od poprzedniej wizyty: Domu Długosza w Sandomierzu, czyli tamtejszego Muzeum Diecezjalnego. Wracałem jak do siebie, bo byłem tam trzeci albo czwarty raz, a muzeum nie jest duże – ma siedem sal. Pamiętałem je zatem dość dokładnie. Muzeum mieści się od 1937 r. w pięknym, gotyckim domu fundacji słynnego kronikarza, który to budynek przez wieki służył księżom mansjonarzom i dla nich został pobudowany. Podobny Długosz ufundował choćby w Wiślicy, tuż obok kolegiaty.
O sandomierskim muzeum napisał wybitny znawca i historyk literatury Jan Błoński (1931-2009) takie słowa w roku 1985:
Nie jest to właściwie muzeum, ale meta-muzeum, ponieważ wystawia nie tylko swe zbiory, ale również zbieracki kod polskiego dziewiętnastego wieku, który cudem przetrwał w tak czystej postaci do dzisiaj właściwie nietknięty.
Cytuję, bo sam bym tego równie celnie i lakonicznie nie ujął. Są muzea, które wyrosły z pasji kolekcjonerskiej jednej osoby albo rodziny. Taki trochę charakter ma również dopiero co przeze mnie odwiedzone Muzeum Regionalne Miasta Tarnobrzega, mieszczące się w słynnym zamku dzikowskim, należącym przez długi czas to znamienitego rodu Tarnowskich. Jego zbiory są oparte w dużej mierze na kolekcji właśnie przez Tarnowskich zgromadzonej w ciągu XIX i początku XX w. Z kolei Muzeum Historii Śląska Cieszyńskiego w Cieszynie wywodzi się z pierwszego na dzisiejszych ziemiach polskich muzeum – wyprzedzającego to księżnej Izabelli Czartoryskiej, o czym mało kto wie – powołanego dzięki prywatnym zbiorom i niesamowitej pasji wiedzy księdza Jana Szersznika, społecznika, nauczyciela, przyrodnika i naukowca amatora, wybitnej postaci Śląska Cieszyńskiego, żyjącego na przełomie XVIII i XIX w. Żadne jednak nie ma charakteru takiego jak muzeum w Domu Długosza w Sandomierzu.
Sandomierskie muzeum powołano w 1902 r. dzięki ks. Józefowi Rokosznemu i najpierw mieściło się ono w trzech salach kapitularza katedry w Sandomierzu. Cztery lata później zbiory przeniesiono do Seminarium Duchownego w dawnym klasztorze Benedyktynek. Tam muzeum odwiedzili między innymi Władysław Reymont w 1916 r. i prezydent Stanisław Wojciechowski w roku 1924. W 1937 r. muzeum znalazło siedzibę, w której mieści się do dzisiaj, zaś autorem koncepcji wystawy na zaproszenie sandomierskiego biskupa Jana Kantego Lorka został Karol Estreicher. Ten sam, który po II wojnie światowej zasłużył się Polsce w stopniu trudnym do przecenienia, prowadząc nieco na wariackich papierach akcję rewindykacji polskich dzieł sztuki. Dzięki niemu i powołanej przez niego grupie Monuments Men do kraju wrócił ołtarz Wita Stwosza z krakowskiego kościoła mariackiego, lecz również zrabowany przez Niemców właśnie z sandomierskiego muzeum obraz najprawdopodobniej samego Lucasa Cranacha Starszego „Matka Boska z Dzieciątkiem i św. Katarzyną Aleksandryjską”. Dzisiaj możemy go oglądać w pierwszej sali na prawo od drzwi wejściowych.
Nie będę opisywał tego, co w Domu Długosza można zobaczyć, bo nie chodzi tu o pojedyncze obiekty, ale o poczucie atmosfery tego miejsca. W pozornie chaotycznym miszmaszu przedmiotów trzeba odnaleźć logikę tworzenia kolekcji, wynikającej z zaangażowania jej twórców i ich przekonania, że gromadząc ją, robią coś ważnego i pożytecznego dla swojego kraju. Że pomagają zadbać o jego tożsamość i tożsamość narodu, kompletując zbiór przecież jeszcze w czasie, gdy Polski nie było.
W pewnym sensie jest to zbiór dziwaczny. Na barokowym pulpicie muzycznym leży średniowieczny graduał, a na cokole poniżej położono spód stóp słonia. Obok kap i ornatów, także tych uszytych w XIX w. z niemodnych już wtedy pasów kontuszowych (pod koniec tamtego stulecia kontusze wrócą jednak do łask i modne stanie się pozowanie do portretów przez członków arystokracji i inteligencji w tym właśnie szlacheckim stroju), znajdziemy pamiątki tak niezwykłe jak modlitewnik ks. Augustyna Kordeckiego albo zakonserwowana bułeczka z czasów potopu szwedzkiego. W korytarzu na parterze spod sufitu zwisają zawieszone na łańcuchach kawałki kości mamuta. Na piętrze zachwyca miniaturowy – i sprawny! – pozytyw skrzynkowy, zaś w innej sali ujrzymy figury barokowej szopki. Wszystko to jakoś się ze sobą splata i łączy, mimo że poszczególne obiekty dzielą często wieki, a powstawały setki, może tysiące kilometrów od siebie.
Może zastanawiają się państwo, dlaczego o tym piszę, zamiast zająć się znów jednym z ważnych, bieżących problemów. Odpowiedź jest prosta i właściwie powinna być oczywista: piszę o tym, bo to również jest ważne – na innym poziomie niż wojna, różnego rodzaju zamachy na naszą wolność czy krach gospodarczy, ale właśnie dlatego czasami trzeba spojrzeć inaczej.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego