Polityka często sięga po pojęcia zaczerpnięte z innych nauk, choćby antropologii, ekonomii, historii, archeologii. Kiedyś pojęciem wytrychem miała być rasa, potem klasa. Teraz stała się nim cywilizacja.
Czytałem Starcie cywilizacji Huntingtona z przyjemnością i nadal uważam, że inteligentnemu studentowi lektura ta nie powinna zaszkodzić. Mam natomiast coraz więcej problemów z tym, jak pojęcie cywilizacji jest stosowane we współczesnej polityce. Staje się ono bowiem wytrychem, który coraz wygodniej jest politykom stosować, by dehumanizować swoich przeciwników. Najgorzej zaś przy tym mają wcale nie ci z „innych cywilizacji”, ale ci, którzy, zdaniem samozwańczych rzeczników cywilizacyjnego raison d’état, zdradzają „swoją”.
Z pojęciem pochodzącym z dziedziny historii i antropologii na naszych oczach dzieje się w moim odczuciu to, co kiedyś stało się z pojęciem rasy. Miało ono i poniekąd nadal ma pewne zastosowanie w antropologii opisowej. Choć współcześnie badający np. niezidentyfikowane kości ludzkie antropologowie i medycy wolą mówić o ludzkich „typach”. Pamiętam np. upublicznioną w 2008 roku przy okazji ekshumacji antropologiczną opinię dotyczącą szczątek generała Władysława Sikorskiego, która identyfikowała jego czaszkę jako charakterystyczną dla typu „subnordyckiego”, co było zgodne z opisem zachowanych fotografii. Problem z rasą zaczął się dopiero, kiedy konkretni politycy i konkretne państwa zaczęły ją sobie wypisywać na sztandarach. Najpierw, by uzasadnić kolonializm i istniejące podziały społeczne, chociażby w USA. Wreszcie po to, aby wyniszczać przeciwników politycznych i jakoby „oczyszczać” społeczeństwo, jak to miało miejsce w Niemczech.
Niedawno cywilizacjonizm na nowo spopularyzowała książka brytyjskiego politologia Christophera Cokera pt. „The Rise of Civilizational State” (2017). Coker skupiał się na państwach stojących w jawnej opozycji do zachodniego globalizmu: Rosji, Chinach oraz samozwańczym Islamskim Kalifacie. We wszystkich przypadkach mamy do czynienia z bytami politycznymi, które uważają się za jedynych słusznych depozytariuszy pewnej cywilizacji, a więc rozległego geograficznie bytu opartego na kulturze, języku i wartościach, choć już w mniejszym stopniu na samym ethnosie.
Uderzające jest to, że wymienione państwa cywilizacyjne w pierwszej kolejności dążą do osiągnięcia tego co uważają za swoje „naturalne granice”, czyli do skupienia pod jednym politycznym berłem wszystkich mówiących zbliżonym językiem i używających podobnych pojęć.
Dlatego w pierwszej kolejności furia państw cywilizacyjnych nakierowana jest na cywilizacyjnych „zdrajców”. Przyjęta ideologia pozwala wręcz cywilizacjonistom odmawiać swoim wrogom prawa do człowieczeństwa. Każdy w myśl tej logiki musi być przypisany do jakiejś cywilizacji, a ten który godzi w politycznego depozytariusza cywilizacyjnej tożsamości jest jakby nieczłowiekiem. Dlatego w zamachach terrorystów z Kalifatu ginęli głównie muzułmanie, a celami były przede wszystkim rządy nieprawomyślnych krajów muzułmańskich.
Dlatego też rosyjska propaganda pała tak zoologiczną nienawiścią do broniących niepodległości swojego państwa Ukraińców. Dlatego wreszcie Chiny grożą otwarcie atakiem na Tajwan, kraj zamieszkały właściwie wyłącznie przez ludność kulturowo chińską.
Unia Europejska nie jest jeszcze państwem cywilizacyjnym, USA bronią zaś nadal światowego pax Americana. Istnieją jednak też zaczątki europejskiego cywilizacjonizmu. Wyczuć to można chociażby w książkach portugalskiego polityka i poczytnego autora Bruno Maçãesa. Cywilizacjonizm uwidacznia się też w wypowiedziach przedstawicieli dominujących politycznie w Brukseli frakcji. Weźmy chociażby wypowiedź europosła Łukasza Kohuta, lidera lewicowej Wiosny, który twierdził w PE dowodził iż Kaczyński i Orban podążają drogą Kremla.
Kohut był też zdania, że Kaczyński to autokrata. Z puntu widzenia tradycyjnej logiki państw narodowych i reżimów politycznych, jest to twierdzenie kuriozalne. Władzy PiS można zapewne stawiać różne zarzuty, ale nie jest to rozwinięty autorytaryzm lub wręcz swoisty „neototalitaryzm” w stylu putinowskim. Jeśli jednak założymy, że pewne wartości kulturowej lewicy i eurofederalizmu, poseł Kohut uznał za wartości cywilizacyjne, sprawa staje się jasna. W myśl tej logiki władza w Polsce jest nie tylko równie zła co w Rosji, ale wręcz od niej gorsza. Rosja to inna cywilizacja i dlatego jej rządy mają prawo do fundamentalnej odmienności. Konserwatywno-narodowy rząd polski zdradza zaś cywilizację, której poseł Kohut broni i nie ma dla niego racji bytu. Amorficzne pojęcie „europejskich wartości” staje się w efekcie doskonałą bronią polityczną. Europejczyk, który nie jest do nich przekonany, to już nawet nie Rosjanin czy Chińczyk, staje się on po prostu zakałą ludzkości.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego