Troski życia, spętanie powinnościami oraz dążeniem do osiągnięcia statusu społecznego, a także usunięcie ze słownika słowa „łaska”, pozbawiają nas tej czystej radości i wdzięczności, którą dają nam dzieci. Patrzymy na dzieci jak na wyzwanie, podczas gdy one patrzą na nas jasnymi oczami proszącymi tylko o jedno: miłość. Tak, jakby chciały powiedzieć: „Jestem cudem – czy jeszcze o tym pamiętasz?”.
Sama będąc matką z zainteresowaniem śledzę pojawiające się w Internecie treści poświęcone tematyce rodzicielstwa. Dlatego opublikowane niedawno na portalu Klubu Jagiellońskiego teksty Mateusza Perowicza i list Katarzyny Zarosy do arcybiskupa Jędraszewskiego przeczytałam dokładnie, kilkukrotnie i z rosnącym zdumieniem. Mam na myśli nawet nie tyle o literalną treść obu tekstów, co o nastrój, w jakim są utrzymane. Poczucie skrzywdzenia i żalu do świata, państwa i Kościoła. Nie chodzi mi o to, co w nich jest, ale czego nie ma. Wyliczanie samych problemów i trudności z jakimi muszą sobie radzić młodzi rodzice tworzy fałszywy obraz sytuacji. Obraz, który wydaje mi się w ostatnich latach wręcz wszechobecny. Jest to oczywiście nie do zmierzenia, ale zastanawiam się na ile „problem z dzietnością” wynika z tych wszystkich obiektywnych okoliczności o których przeczytałam w obu tych tekstach, a na ile z nastroju, klimatu jaki zaczął otaczać rodzicielstwo. Tego, jakby było ono jednym z najbardziej traumatycznych doświadczeń jakie może spotkać młodego człowieka. Zapewne nieświadomie, ale oba opublikowane na stronie Klubu Jagiellońskiego teksty, przyczyniają się do utwierdzenia tego obrazu.
Rodzicielska martyrologia
Czytając oba teksty zachodzę w głowę, jak radziły sobie nasze prababki – w świecie bez przewijaków i ekspresów do kawy, w świecie pieluch wielorazowych, bez pralki, bez zasiłku macierzyńskiego, za to z sześciorgiem, ośmiorgiem albo – o zgrozo – dwanaściorgiem dzieci. Jak nasza cywilizacja w ogóle przetrwała? Ba, jak przetrwała wiara w ludzie pozbawionym przez setki lat toalet przykościelnych, przewijaków i zapasowych pampersów dostępnych dla świeżo upieczonych małych chrześcijan, którzy nie opanowali jeszcze sztuki zarządzania swoimi potrzebami fizjologicznymi?
Mam nieodparte wrażenie, że z obu tych tekstów zionie coś, co roboczo nazywam rodzicielską martyrologią. Nie raz i nie dwa ta postawa wysuwa się na pierwsze miejsce w moim prywatnym rachunku sumienia – doskonale wiem, co autorzy tekstów mają na myśli; domyślam się, jak bardzo jest to frustrujące i domagające się wykrzyczenia. Ale czy tędy droga? Czy będzie nam – rodzicom – łatwiej, jeśli w debacie publicznej będziemy uwypuklać to, jak bardzo jest nam ciężko i jak bardzo nieprzyjazny rodzinom wielodzietnym jest świat dookoła?
Pamiętam doskonale czas, kiedy urodził się nasz pierwszy syn. Okres, w którym był jedynakiem trwał niemal 4 lata i były to 4 lata, w których czułam się często wykluczona z rozmów o rodzicielstwie z rodzicami-więcej-niż-jednego-dziecka. Niemal każda próba wskazania trudności, jaka mnie spotkała na drodze macierzyństwa kontrowana była odwiecznym: „ Noo, ale wy macie tylko jedno dziecko! Pomyśl tylko, jak to u nas wygląda, gdy mamy [tutaj padają różne liczby większe od 1] dzieci! Nawet nie możesz sobie tego wyobrazić!”. To fakt, nie mogłam sobie tego wyobrazić. Pierwsze macierzyństwo okazało się najtrudniejsze z tych, które przyszło mi doświadczyć (w chwili pisania tekstu jestem matką trójki dzieci) i przez pierwsze dwa lata życia w składzie 2+1 sama myśl o powiększeniu rodziny jeżyła mi włos na głowie. Z drugiej strony w sukurs przychodzili przedstawiciele starszych pokoleń, którzy na podejmowaną próbę opowiedzenia o swoich problemach z rodzicielstwem, odpowiadali nieśmiertelnym: „Noo, ale wy już żyjecie w XXI wieku! Pomyśl, jak my sobie radziliśmy bez samochodów, telefonów i aptek na każdym rogu! Nie było niczego!”. To fakt, tego również nie mogłam sobie wyobrazić.
I tak rodziło się we mnie poczucie, że próba opowiedzenia światu o problemach z macierzyństwem nie ma większego sensu. W niczym się nie różni od klasycznej licytacji na to, kto ma gorzej. Jednak czy komuś na świecie kiedyś zrobiło się lepiej od myśli, że komuś innemu jest gorzej?
To minie
I właśnie w tamtych niełatwych tygodniach i miesiącach przeczytałam jedno niezwykłe zdanie – krótkie i rozbrajające: „To minie.”. Taki tytuł nosił – nieistniejący już – blog pewnej matki (wówczas trojga, dziś pięciorga dzieci), który poświęcony był przeżywaniu macierzyństwa. W jednym z tekstów padło tam sformułowanie (przytaczam z pamięci, więc pewnie niedokładnie), że czas, w którym dzieci ciągną nas za nogawki minie bardzo szybko i niedługo znów odzyskamy nieco czasu i swobody. A do tego momentu najlepszym lekarstwem na trudy macierzyństwa jest zobaczyć „efekty” naszej codziennej pracy jako matki – zobaczyć, pokazać innym i zachować, aby po latach patrząc na te „pamiątki” poczuć dumę porównywalną z tą, jaką odczuwa kobieta, która wprowadziła na giełdę firmę z branży hutniczej. Ta afirmacja macierzyństwa była niemal magiczną odtrutką na zgorzknienie, które zaczynało się we mnie rodzić. Do uwolnienia prowadziła świadomość, że to wszystko minie i kiedyś przyjdzie dzień, w którym zatęsknimy za prowadzeniem wózka po dziurawych chodnikach, a wysłanie elektroniczne dokumentów niezbędnych dla rejestracji dziecka czy otrzymania zasiłku macierzyńskiego okażą się bułką z masłem w porównaniu z wyzwaniami lat późniejszych.
Żyjemy w czasach dobrobytu, który powoduje, że nasze oczekiwania względem życia i świata rosną z każdym dniem w zawrotnym tempie i najpewniej nie widać punktu (przynajmniej na tym świecie), w którym z pełnym zadowoleniem powiemy: „Teraz mam już wszystko, jest wszystko dobrze, jestem zadowolona i niczego mi nie brakuje.”. Poskromnienie wymagań, swego rodzaju asceza i „wyjście na pustynię” nawet w wielkim mieście, może być drogą ku osiągnięciu harmonii i pokoju wewnętrznego – to głosy, które pochodzą już nie tylko z katolickiego nauczania, ale także z różnych psychologicznych i lifestylowych poradników, których autorzy zauważyli zależność między wysokim wskaźnikiem konsumpcji a niskim wskaźnikiem zadowolenia z życia. Rodzina i wychowanie dzieci nie są wolne od tej dyktatury konsumpcjonizmu. Większość reklam produktów, po które sięgają rodzice, zaczyna się od słów „Twoje dziecko potrzebuje…”, „Jesteś mamą? Nie wyobrażasz sobie życia bez …”; „Pragniesz dla swojego dziecka tego, co najlepsze…”, „Z troski o rodzinę stworzyliśmy dla Ciebie…”, itd. itp. (Piszę to jako przedsiębiorca produkujący i sprzedający tablice manipulacyjne dla dzieci, więc mniej więcej poznałam ten świat od strony tego, kto te reklamy pisze i dlaczego tak to robi.) Mateusz Perowicz w swoim tekście zauważa, że „Jednym z wielu błahych problemów podczas rodzinnych wyjazdów jest konieczność transportowania niezliczonej ilości przedmiotów. I nie ma wtedy znaczenia, czy wyjeżdża się na dwa dni, czy na dwa tygodnie. I tak trzeba zabrać wózek, gondolę, foteliki, krzesełka do karmienia, rowerki, bujaki, karuzelę, hulajnogi… Bez tego wszystkiego ciężko o chociaż chwilę świętego spokoju.”. Po przeczytaniu tego Niezbędnika Podróżującego Rodzica najpierw zaczęłam się zastanawiać, czy na dniach opieka społeczna nie zapuka do naszych drzwi i nie pouczy nas o tym, jak należy podróżować z dziećmi. Później jednak wymsknęło mi się na głos: „Mateuszu, Mateuszu, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego…”.
Może czas najwyższy odrzeć nasze rodzicielstwo z tych wszystkich „konieczności”, które nas coraz bardziej wiążą, ograniczają ruchy, osaczają i dają złudne poczucie panowania nad sytuacją.
„Dziecko zabiera nas na dziką wyspę, z dala od cywilizacji. Uwalnia nas od wyuczonych nawyków, zrywa łańcuchy, które nas przykuwają do konkretnej epoki, konkretnego kraju i panujących w nich zasad. (…) Dzięki niemu patrzymy z dystansem na prawa rządzące konkretną rzeczywistością, w jakiej przyszło nam żyć. Ich zasadność przestaje być niepodważalna, możemy się przekonać, że niektóre nie mają racji bytu, inne zaś są słuszne.” – pisze Fabrice Hadjadj w książce „Kobieta i mężczyzna. O mistyce ciała” odkrywając tę intuicję, którą prowadzeni, możemy podjąć próbę uwolnienia się z pętli konieczności narzucanych przez dzisiejszy świat.
Tymczasem pisze dalej Perowicz: „Gdy w domu pojawia się dziecko, życie naprawdę obraca się o 180 stopni. Plan dnia, choć wypełniony miłością i radością, w pełni podporządkowany jest nowemu domownikowi.”. Jest w tej tezie pierwotne (niekoniecznie słuszne) przekonanie, że pojawienie się dziecka istotnie wymaga tego, aby pod niego podporządkować w całości plan dnia. Tak, życie po narodzinach potomka nie będzie już nigdy takie jak było przed jego narodzinami. Tak, życie wygląda inaczej. Tak, nie zawsze będzie nam się udawało przejść przez dzień zgodnie z założonym planem. I tak – trzeba będzie czasem zawierać z życiem (i ze sobą!) kompromisy. Ale to wciąż my – rodzice, dorośli – decydujemy o tym, jak nasze życie będzie wyglądało. Dzieci nie są – wbrew powszechnej i krzywdzącej opinii – terrorystami. Potrzebują przewodnika, kogoś kto wyznaczy drogę i granicę i poprowadzi – będzie dowódcą stada. Nie jest uczciwe postawienie sprawy, że oto pojawiło się dziecko, a wraz z nim nasze życie uległo destrukcji (w domyśle: dziecko spowodowało tę destrukcję). I żeby było całkowicie jasne: jestem bardzo sceptyczna względem różnej maści instagramowych mam-influencerek, które tydzień po porodzie chodzą na pilates, mają odświeżoną garderobę według najnowszych krzyków mody, a ich dzieci śpią 30 godzin na dobę. Nie ufam tym historiom i jestem prawie pewna, że gdzieś za tą kotarą „udanego życia bez zmian” kryje się jakieś nieszczęście. Ale po drugiej stronie tego samego medalu są te wszystkie historie o tym, że życie z dzieckiem stało się dramatem, koszmarem, bólem i cierpieniem – zrzucenie winy na dziecko staje się w tych historiach często usprawiedliwieniem naszej rezygnacji, niechęci szukania pomocy i proszenia o pomoc, braku organizacji i zwykłego narzekania. Nie bagatelizuję przy tym problemu depresji poporodowej – na trzy porody jeden przyniósł ze sobą srogiego baby bluesa, kiedy sądziłam, że już zawsze będę płakać, że dziecko nigdy już nie będzie spać, a życie dla mnie w zasadzie się skończyło. Na szczęście wsparcie najbliższych, nauka proszenia o pomoc (i przyjmowania pomocy!), mądrość gospodarki hormonalnej i przekonanie o tym, że „to także minie”, pozwoliły przetrwać trudny czas i móc cieszyć się macierzyństwem na nowo.
Nie zniechęcajmy
Lektura obu tekstów poprowadziła mnie do jeszcze jednej niepokojącej obserwacji – czy po przeczytaniu analizy Mateusza Perowicza i listu Katarzyny Zarosy hipotetyczna przeciętna para młodych ludzi myślących o założeniu rodziny chętniej zdecyduje się na posiadanie potomstwa czy raczej taką decyzję rozważy jeszcze poważnie kilka razy? Czy te teksty zachęcają do zakładania dużych rodzin czy dokładnie odwrotnie – zniechęcają do tego, ukazując rodzicielstwo jako drogę przez mękę? Bliska jestem raczej tego drugiego stwierdzenia – jeśli już ktoś nawet po lekturze tekstu „Kochanie, nie martw się! Przecież to tylko dziecko” jednak pozostał przy myśli o posiadaniu dzieci, to przeczytanie listu do arcybiskupa Jędraszewskiego skutecznie zniechęci tegoż czytelnika do przyprowadzenia dziecka do kościoła. Odpowiedzialność za słowo to także odpowiedzialność za to, jak to słowo będzie „pracowało” w tym, kto go czyta. A z dużo większym prawdopodobieństwem możemy uznać, że teksty na portalu Klubu Jagiellońskiego częściej są czytane przez młodych ludzi niż przez decydentów państwowych i hierarchów kościelnych.
Kto, jeśli nie my – młodzi rodzice – ma ukazywać jasne oblicze rodzicielstwa? Kto – jeśli nie my – ma zachęcać przykładem swojego życia do pójścia ścieżką spełnienia w macierzyństwie i ojcostwie? Na początku swojego pontyfikatu, w 2013 r., papież Franciszek wezwał w jednej z homilii: „Nie podejmujmy tej gry, by żyć narzekaniem!”.
W liście Katarzyny Zarosa do abpa Marka Jędraszewskiego czytam, że „Wiele kobiet czeka na pierwszą ratę zasiłku macierzyńskiego nawet pół roku! Tego problemu społecznego jakoś Kościół nie porusza, a sądzę, że Ksiądz Arcybiskup częściej widzi się z osobami decyzyjnymi w naszym kraju niż przeciętna matka.”. Istotnie, oczekiwanie przez 6 miesięcy na wypłatę zasiłku macierzyńskiego to skandal (choć moje osobiste doświadczenie jest takie, że za każdym razem zasiłek macierzyński był wypłacany dokładnie wtedy, kiedy powinien), ale adresatem skargi na taki stan rzeczy nie powinien być arcybiskup, kardynał ani nawet prymas Polski, tylko prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, ewentualnie minister odpowiedzialny za sprawy społeczne. Podobnie rzecz ma się z polityką mieszkaniową – trudno obarczać hierarchię kościelną za brak wielopokojowych mieszkań.
Trudno także zgodzić się z tezą, że Kościół instytucjonalny „skupia się na tylko na etapie przed urodzeniem, a nie na tym, co dzieje się z matką, dzieckiem i rodziną już po przyjściu na świat kolejnego potomka.”. Zadaniem Kościoła nie jest ani zapewnianie bytu materialnego rodzinom ani zastępowanie rodziców w procesie wychowania dzieci.
Kościół skupia się – i owszem – na okresie przed urodzeniem, a to dlatego, że jest powołany do tego, by bronić życia tego najbardziej bezbronnego, które nie ma możliwości „upomnieć się o swoje”. Zarzut, że Kościół nie interesuje się tym, co się dzieje z matką, rodziną i dzieckiem po jego narodzinach, jest także dość niesprawiedliwy, mając na uwadze to, że duża część instytucji otaczających rodziców i dzieci w trudnych sytuacjach życiowych, została powołana i jest utrzymywana właśnie przez Kościół katolicki w Polsce – żeby przywołać chociażby diecezjalne domy samotnej matki, Okna Życia, fundusze stypendialne, ale także hospicja perinatalne, poradnie psychologiczne, poradnie życia rodzinnego i w końcu także duszpasterstwa rodzin, w których rodzice znajdują duchowe wsparcie i oparcie we wspólnym dzieleniu się doświadczeniem rodzicielstwa. Kościół w swoim założeniu troszczy się o tych, którym najtrudniej jest zadbać o samych siebie i o których niechętnie pamięta państwo.
„Niech Bóg ci w dzieciach wynagrodzi”
Mateusz Perowicz sugeruje, że tradycyjne życzenie wielości potomstwa jako wyraz wdzięczności, staje się dziś raczej przekleństwem niż błogosławieństwem. I tu warto się zatrzymać i pochylić nad tym, dlaczego ludzie niegdyś traktowali dużą liczbę dzieci jako szczęście i życzyli tego samego innym. Pomijając kwestie ekonomiczne, kontekst większej pomocy w gospodarstwie i spokojniejszego przeżywania starości, warto skupić się raczej nad tym, że poprzednie pokolenia dużo bardziej od nas żyły i współdziałały w logice daru. I dużo lepiej od nas rozumiały, czym jest dar – dar życia, dar dziecka. Nasi antenaci nie zgłębiali może encyklik, nie rozważali nurtów filozoficznych i nie przesiadywali z nosami w książkach analizując etymologię słowa „dar”, ale po prostu intuicyjnie wiedzieli, dlaczego dar życia dziecka jest czymś, co należy sobie życzyć. Jak pisał w encyklice „Caritas in veritate” papież Benedykt XVI: „Miłość w prawdzie stawia człowieka wobec zdumiewającego doświadczenia, jakim jest dar. W swoim życiu otrzymuje on darmo wiele różnych rzeczy, co często nie jest uznawane z powodu wyłącznie produktywistycznej i utylitarystycznej wizji życia. Istota ludzka została stworzona do daru, który ją wyraża i urzeczywistnia jej wymiar transcendentny.” I dalej: „Dar ze swej natury przekracza zasługę; jego zasadą jest nadmiar.”. Troski życia, spętanie powinnościami oraz dążeniem do osiągnięcia statusu społecznego, a także usunięcie ze słownika słowa „łaska”, pozbawiają nas tej czystej radości i wdzięczności, którą dają nam dzieci. Patrzymy na dzieci jak na wyzwanie, podczas gdy one patrzą na nas jasnymi oczami proszącymi tylko o jedno: miłość. Tak, jakby chciały powiedzieć: „Jestem cudem – czy jeszcze o tym pamiętasz?”. Żadne z nas tak naprawdę nie zasługuje na dziecko, nie zasługujemy na to, by powierzyć nam inne życie, a jednak to nowe życie w sposób cudowny staje się naszym udziałem. Bądźmy wdzięczni i radośni. Nawet, jeśli zamiast na przewijaku przyjdzie nam zmienić pampersa w wózku albo na ławce.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego