Może najwyższa pora postawić sobie w dyskusji o roli Polski pytanie: czy mamy wystarczający potencjał, żeby widzieć się w roli „przywódców” Europy Środkowej? Czy wobec niewiędnącego potencjału Niemiec nie powinniśmy opracowywać takiego wariantu polskiej strategii, w którym Polska nie stara się być Wielką Przeciwwagą dla niemieckich dążeń, ale na własną miarę ratuje, co się tylko da z ważnych dla nas spraw?
Bywa, że zdarzenia niepowiązane ze sobą wydają się uzupełniać i dobrze do siebie pasować. W ciągu poprzedniego tygodnia coś takiego mi się przytrafiło.
Najpierw w tygodniku „Do Rzeczy” ukazał się mój tekst o tym, po co Berlinowi jest w Unii Europejskiej potrzebna Ukraina. Mam poczucie, że to jeden z ważniejszych napisanych przeze mnie artykułów, pokazujący wydarzenia, które w Polsce, owszem, są widziane, ale z których nie wyciąga się wniosków, a nawet nie umie się ich ze sobą skojarzyć, wychwytując ciągi przyczynowo-skutkowe. Nie streszczając tekstu, który prenumeratorzy „Do Rzeczy” mogą przeczytać, wspomnę tylko, że jego konkluzja jest taka, iż obecność Ukrainy w UE w żadnym razie nie jest dla Polski korzystna, zaś Berlin będzie nas szantażował ukraińskimi rękoma, abyśmy wyrzekli się kolejnej porcji suwerenności, jeżeli Kijów ma się znaleźć w Unii.
Niezniszczalne Niemcy
Później poprowadziłem na V Forum Geopolitycznym Instytutu Spraw Obywatelskich – wydarzeniu zdecydowanie niedocenionym – bardzo interesującą debatę o miejscu Polski w zmieniającym się układzie geopolitycznym. W prowadzonym przeze mnie panelu wzięli udział dr Małgorzata Bonikowska, gen. Bogusław Pacek i Bartłomiej Radziejewski z „Nowej Konfederacji”. Nie mniej ciekawy był kolejny panel, którego miałem okazję wysłuchać w całości, w którym uczestniczyli oryginalni i inspirujący ludzie idei: Jan Sadkiewicz – wydawca serii dzieł zebranych Stanisława Cata-Mackiewicza i propagator idei realizmu politycznego, prof. Jan Sowa – postmodernistyczny historyk idei i autor kultowej książki „Fantomowe ciało króla”, oraz prawdziwa legenda polskiego (post)konserwatyzmu, Tomasz Gabiś, publicysta, przez wiele lat redaktor naczelny „Stańczyka” – jednego z najciekawszych pism w historii rynku idei III RP.
W środę natomiast wziąłem udział w nagraniu programu „Tanie Dranie” w TVP Kultura (to jedyne miejsce, gdzie w ciągu ostatnich lat w publicznej TV byłem) Krzysztofa Kłopotowskiego i Jakuba Moroza. Drugim gościem był prof. Wojciech Kunicki z Uniwersytetu Warszawskiego (bardzo serdecznie Pana Profesora pozdrawiam!), a tematem była Mitteleuropa czy może raczej należałoby napisać „Mitteleuropa”, czyli pierwsze (sam byłem zaskoczony, dowiadując się, że wcześniej książka ta nie ukazała się po polsku inaczej jak we fragmentach) polskie wydanie słynnej książki Friedricha Naumanna z 1915 r. Tu gratulacje należą się Instytutowi Pileckiego, który po to szczególne dzieło sięgnął.
Co łączy te trzy fakty? Z pewnością Niemcy. To najbardziej widoczne.
Przez jakiś czas po 24 lutego ubiegłego roku niektórym wydawało się, że temat niemiecki właściwie staje się nieaktualny. Że Niemcy zbankrutowały moralnie, a wkrótce prawie zbankrutują gospodarczo, pozbawione dostępu do taniej energii z Rosji. (Tu wspomnieć trzeba, że oficjalnie nadal nie wiadomo, kto wysadził trzy nitki Nord Stream I i II.) Te rachuby okazały się całkowicie chybione.
Niemcy po raz kolejny, mimo faktycznie wielkich wewnętrznych problemów, okazały się nadzwyczaj odpornym państwem, zdolnym do reorientacji swojej polityki w krótkim czasie. Nastawiły się na współpracę z Ukrainą i na przebudowywanie za jej pomocą Unii Europejskiej (po szczegóły tego planu odsyłam do mojego tekstu w „Do Rzeczy”). Plan nie jest jeszcze idealny i dopięty do końca, wciąż otwarta pozostaje sprawa źródeł energii, ale niewątpliwie wyłonił się już z wojennej mgły. Ba, bo rozpoczęciu nowej fazy konfliktu bliskowschodniego, potencjalnie bardzo wyniszczającej i długotrwałej, okoliczności dla jego realizacji stały się jeszcze korzystniejsze.
Wszak Bliski Wschód odciągnie uwagę USA (w sensie politycznym, finansowym i sprzętowym) od Ukrainy, a przynajmniej wymusi jej podział. A to oznacza, że Kijów jeszcze mocniej zawiśnie na Berlinie. Co, nawiasem mówiąc, oznacza jeszcze większy problem dla Polski.
A może jednak Mitteleuropa?
Tu przechodzę do najciekawszego bodaj wątku dyskusji podczas V Forum Geopolitycznego, który objawił się przede wszystkim podczas panelu drugiego, ale przewijał się również podczas tego prowadzonego przeze mnie. To kwestia potencjału polskiego państwa i naszych aspiracji. Jan Sadkiewicz – którego konto na X bardzo gorąco polecam – mówił o tym niezwykle ciekawie w wywiadzie, który z nim przeprowadziłem dla tygodnika „Do Rzeczy” kilka miesięcy temu:
Można powiedzieć, że Polska nie jest zdolna pogodzić się ze swoją rolą państwa słabego czy choćby średniego. Ileż razy słyszymy w polskiej debacie publicznej stwierdzenia, że „Polska musi to” albo „Polska nie zgodzi się na tamto”, kiedy „to” czy „tamto” to rzeczy pozostające absolutnie poza naszym zasięgiem. Walka niezmiennie pozostaje na piedestale, kompromis utożsamiany jest z kapitulacją a ustępstwo ze zdradą, co uniemożliwia prowadzenie dyplomacji w prawdziwym znaczeniu tego słowa. Tymczasem w naszym interesie leży właśnie przenoszenie konfrontacji, będącej nieusuwalnym elementem stosunków międzynarodowych, z pola walki zbrojnej na pole negocjacji, gdzie zmagania nadal się toczą, ale w innej formie. Nie giną ludzie i nie płoną miasta.
Ten właśnie wątek – Polska nie jako państwo, które koniecznie musi udowadniać swoją moc i siłę, ale jako państwo średnie, które w tej roli mogłoby się najlepiej realizować – pojawił się w dyskusji. Co ciekawe, choć wszyscy trzej dyskutanci – Sadkiewicz, Gabiś i Sowa – mówili o tym w trochę inny sposób, właściwie wszyscy trzej się zgodzili, że nie jest to zły kierunek myślenia.
Jak to się wiąże z pozostałymi wskazanymi przeze mnie sprawami i wydarzeniami? Otóż może najwyższa pora postawić sobie w dyskusji o roli Polski pytanie: czy mamy wystarczający potencjał, żeby widzieć się w roli „przywódców” Europy Środkowej? Czy wobec niewiędnącego potencjału Niemiec nie powinniśmy opracowywać takiego wariantu polskiej strategii, w którym Polska nie stara się być Wielką Przeciwwagą dla niemieckich dążeń, ale na własną miarę ratuje, co się tylko da z ważnych dla nas spraw?
I wreszcie – wiem, dla wielu zabrzmi to jak herezja – czy musimy koniecznie uznawać, że koncepcja Naumanna była dla nas pod każdym względem niekorzystna i nie może być podstawą jakiejś formy współistnienia państw w naszej części kontynentu? Wszak – nie zapominajmy – choć Naumann zakładał z pruską butą jako dogmat wyższość Niemców nad innymi narodami oraz patrzył na ich rolę z punktu widzenia interesu Niemiec (a z jakiego niby miał patrzeć?), to jednak stworzył plan w gruncie rzeczy całkowicie pokojowego współistnienia.
Mówiąc w uproszczeniu: realizacja Naumannowskiej koncepcji przyniosłaby Polsce ułamek strat, a może nawet żadnych, w porównaniu z realizacją głupiej, brutalnej i prostackiej intelektualnie koncepcji narodowego socjalizmu z obsesją na punkcie Lebensraum. Oczywiście aby na tak postawione pytanie – jedynie pytanie, co podkreślam – odpowiedzieć, trzeba wyjść poza krąg prymitywnych klisz typu „Tusk chodził na pasku Merkel”, ale to chyba dla Czytelników tego tekstu całkowicie oczywiste.
Zdajmy sobie wreszcie sprawę z własnych ograniczeń
Tu muszę przyznać się do może nie całkowitej zmiany zdania, ale jego znaczącej korekty (co w sprawach zasadniczych rzadko mi się zdarza). Lata temu napisałem dla Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie tekst o roli potencjału państwa w jego polityce, analizując głośny artykuł Radosława Sikorskiego, przeciwstawiający sobie polityki jagiellońską i piastowską. Tekst ukazał się w zbiorze „Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej”, wydanym przez OMP w 2010 r. Jego konkluzja brzmi:
Postawmy pytanie nieco inaczej: czy przyjęcie realistycznego paradygmatu w polityce międzynarodowej musi oznaczać dla Polski minimalistyczny plan działań i minimalizację celów? Absolutnie nie – cele bowiem powinny być wyznaczane w innym porządku niż sposoby ich osiągania, a uzasadnianie ich ograniczenia rzekomo wyznawanym realizmem to intelektualne fałszerstwo. Właściwe pytanie brzmi: jak daleko w planie strategicznym może sięgnąć Polska i jak ambitną agendę nasze państwo mogłoby dla siebie skonstruować? W moim przekonaniu – znacznie ambitniejszą, niż ta, która wydaje się obowiązywać od kilku lat. Ale to temat na całkiem inną analizę.
Czytając dzisiaj ten artykuł, odbijający moje ówczesne przekonania co do relacji pomiędzy potencjałem a wyznaczanymi celami, będąc bogatszym o kolejne 13 lat obserwowania polskiej polityki, nie jestem już pewien, czy podpisałbym się pod każdym jego słowem. Jeśli bowiem – taki wydawał się być sens wypowiedzi uczestników wspomnianej przeze mnie dyskusji – państwo stawia sobie cele nadmiernie ambitne i wyczerpuje własne zasoby na ich realizację, dzieje się to kosztem nie tylko dobrobytu, ale też bezpieczeństwa jego obywateli. Może to brzmieć trochę jak praktyczna realizacja powiedzenia „langsam, langsam, aber sicher”, ale kto powiedział, że nie może to być trafne streszczenie programu państwa, które zaczyna sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń?
W tym wydaje się leżeć klucz. I może warto przy tej okazji patrzeć na Niemcy, które dopiero teraz, 78 lat po zakończeniu rozpętanej przez siebie wojny oraz 33 lata po upadku Muru Berlińskiego na serio zaczęły realizować plan formalnego wejścia na poziom mocarstwa światowego, który przejawia się w próbie dołączenia do Rady Bezpieczeństwa jako stały członek (choć sam pomysł pojawia się od co najmniej kilkunastu lat). Oczywiście trudno porównywać potencjał zjednoczonych Niemiec z polskim.
Poza „przymus wielkości”
Dylemat, jaki się tu rysuje, przypomina nieco problem, który przez lata dręczył Witolda Gombrowicza, a który najpełniej dał o sobie znać w „Trans-Atlantyku”: jak zrobić ze swojej niedojrzałości atut i jak się najlepiej „ulepić”?
Można by dzisiaj zapytać: jak zrobić atut ze swojej niedostateczności jako państwa? Jak zrobić atut ze swojej średniości? Jak pozbyć się tego, co słusznie piętnowali podczas debaty Sowa, Gabiś i Sadkiewicz: przekonania, że my zawsze „musimy”?
Tu, jak się wydaje, tkwi największy problem. Żeby bowiem zacząć wyznaczać sobie cele bardziej ograniczone, ale bardziej możliwe do realizacji – takie jak przyjęcie do wiadomości projektu Mitteleuropy, ale przypilnowanie w jego ramach polskich interesów – najpierw trzeba się wyzwolić ze swego rodzaju psychologicznego narodowego przymusu wielkości. A my z tym chyba mamy największy kłopot.
Marzy nam się wielkość, chcemy być punktem ciążenia dla całej naszej części Europy, roiliśmy sobie, że zastąpimy w tej roli Niemcy, które miały odejść w niesławie na drugi plan (proszę sobie przypomnieć, to było zaledwie rok temu), a przez ostatnią dekadę nie byliśmy w stanie przedstawić żadnego własnego, autorskiego, alternatywnego projektu mechanizmu UE (podczas gdy zrobił to choćby Viktor Orbán), ani zebrać wokół naszych mglistych pomysłów jakichkolwiek sojuszników (nawet z Węgrami postanowiliśmy się rozejść również w planie ideowym, bo przecież musieliśmy być najbardziej proukraińscy w całej Unii), ani nawet skutecznie zablokować jakiejkolwiek wprost dla nas niekorzystnej unijnej polityki.
Może w takim razie pora sobie samym powiedzieć point de rêveries?
POSŁUCHAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.