Największe szanse na przetrwanie mają teraz te organizacje czy media, które oparły się nie na uzależniającym wsparciu władzy, ale na swoich widzach czy czytelnikach i w ten sposób zbudowały sobie niezależność. Nie zmniejsza to w niczym winy ustępującej (najprawdopodobniej) ekipy. Mieć w ręku przez dwie kadencje wszystkie narzędzia do zbudowania niezależnego, prężnego i stabilnego finansowo środowiska eksperckiego, medialnego i opiniotwórczego – i nie zrobić praktycznie nic – tego się nie da usprawiedliwić. Mówiąc Talleyrandem: to gorzej niż zbrodnia – to błąd.
Obóz władzy, który ją najprawdopodobniej utraci po wyborach z ostatniej niedzieli, znany był z niechęci i niezdolności do systemowych działań. Objawiało się to nie tylko w warstwie instytucjonalnej, ale również w otoczeniu medialnym czy środowisku organizacji pozarządowych.
Nie stworzono żadnego trwałego systemu konserwatywnych, ale odrębnych od władzy instytucji, bo rządzący patologicznie wręcz nie tolerowali istnienia niezależnych, choć ideowo bliskich organizacji. Owszem, takie istniały, ale kompletnie obok władzy, a ich z nią relacje bywały szorstkie.
To projekty takie jak Ordo Iuris czy PCh24, które dzisiaj – jestem pewien – poradzą sobie świetnie, a może nawet lepiej niż przedtem, ponieważ dla wielu wyborców o konserwatywnych poglądach staną się jedynym miejscem, gdzie ci znajdą obronę swoich światopoglądowych racji oraz naprawdę rzetelną recenzję polityki i rzeczywistości.
Władza stawiała natomiast wyłącznie na organizacje sobie podporządkowane. Weźmy taki, zacny skądinąd, Instytut Dziedzictwa Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, kierowany przez prof. Jana Żaryna. Instytut wydał wiele książek, regularnie organizuje spotkania wokół idei narodowej, ale też współczesnej polityki i geopolityki, a niedawno był współwydawcą arcyciekawego – choć przygnębiającego raczej w wydźwięku – obszernego raportu o polskim Kościele. Jego nieduża siedziba przy ul. Andersa w Warszawie żyje.
Cóż z tego, skoro instytut został powołany zarządzeniem ministra kultury i tak samo będzie go można w jeden dzień zlikwidować, co zresztą już zapowiadają politycy Koalicji Obywatelskiej? I tak samo będzie z wieloma innymi powołanymi przez PiS projektami. Partia rządząca zachowywała się, jakby nigdy nie miała stracić władzy i to się teraz dramatycznie zemści.
Symboliczna dla tej skłonności była dawna historia dziennika „Rzeczpospolita”, pamiętana dzisiaj raczej tylko przez zawodowych komentatorów polityki. W czasach tak zwanego pierwszego PiS-u, czyli w latach 2005-2007, gdy redaktorem naczelnym tego pisma był Paweł Lisicki, pojawiła się oferta brytyjskiego funduszu Mecom – wówczas mniejszościowego udziałowca Presspubliki, ówczesnego wydawcy „Rzeczpospolitej” – aby odkupić pozostający w rękach państwa udział większościowy. To co prawda oznaczałoby utratę państwowej kontroli nad pismem, ale jednocześnie zapewniałoby mu niezależność w razie ewentualnej utraty władzy przez partię Jarosława Kaczyńskiego. Na Nowogrodzkiej uznano jednak, że żadna tam jakaś niezależność ważna nie jest i żaden prywaciarz „Rzeczpospolitej” kupował nie będzie. Jak to się skończyło – wszyscy wiemy.
W sytuacjach takich jak obecna jaskrawa staje się różnica pomiędzy projektem państwowym, jaki realizuje bardzo konsekwentnie i od lat na Węgrzech Viktor Orbán a tym, co nieudolnie realizowała w Polsce dotychczasowa władza. Lider Fideszu zadbał, żeby różne powołane za jego rządów instytucje medialne czy edukacyjne zostały odpowiednio zaopatrzone i miały własny kapitał na czas ewentualnego przejęcia władzy przez opozycję.
W Polsce jakąś bardzo nieudolną i na żenującą skalę próbą realizacji podobnego planu była słynna „willa plus”. Warto przy tym zauważyć, że wśród podmiotów, wspartych w ten sposób, nie znalazły się w zasadzie żadne wykonujące autentycznie istotną ideową pracę, znalazło się za to wiele podmiotów, o mówiąc najdelikatniej, wątpliwej historii i dokonaniach. Może zresztą i lepiej, że brak w tym gronie dzieł prawdziwie istotnych, bo mogłoby to być dla nich kompromitujące.
Najbardziej bolesne będą skutki tej polityki w przypadku mediów. Na Węgrzech powstała pod koniec 2019 r. Środkowoeuropejska Fundacja Prasy i Mediów, w której skład weszło kilkaset różnego rodzaju konserwatywnych podmiotów medialnych, korzystając z efektu synergii. Podmioty te zrzekły się na jej rzecz praw zarządczych, ale mają swobodę redakcyjną. Najważniejsze, że fundacja pozostaje formalnie całkowicie niezależna od władzy, będzie zatem działać nawet gdyby Fidesz przegrał wybory. I na taki właśnie okres została pomyślana.
W Polsce PiS miał osiem lat na stworzenie grupy niezależnych od rządowych dotacji i reklam podmiotów medialnych. Ten czas nie został wykorzystany. Największe pieniądze trafiały po prostu do tych redakcji, które najchętniej władzy kadziły, a te je od razu przejadały. W dodatku efektywność tego przejadania zobaczyliśmy właśnie w wyniku ostatnich wyborów. Największymi beneficjentami byli zwolennicy najtwardszego, najbardziej betonowego kursu, który ewidentnie się nie sprawdził.
Największe szanse na przetrwanie mają teraz te organizacje czy media, które oparły się nie na uzależniającym wsparciu władzy, ale na swoich widzach czy czytelnikach i w ten sposób zbudowały sobie niezależność. Nie zmniejsza to w niczym winy ustępującej (najprawdopodobniej) ekipy. Mieć w ręku przez dwie kadencje wszystkie narzędzia do zbudowania niezależnego, prężnego i stabilnego finansowo środowiska eksperckiego, medialnego i opiniotwórczego – i nie zrobić praktycznie nic – tego się nie da usprawiedliwić. Mówiąc Talleyrandem: to gorzej niż zbrodnia – to błąd. Mówiąc zaś Wyspiańskim:
Miałeś, chamie, złoty róg,
miałeś, chamie, czapkę z piór:
czapkę wicher niesie,
róg huka po lesie,
ostał ci się ino sznur,
ostał ci się ino sznur
Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.