„Radykalne centrum” to pojęcie z dwudziestowiecznej polityki amerykańskiej, które zadomowiło się w również w Polsce. Niestety paradoksem tej formacji jest to, że szukając stabilizacji szybko zamienia scenę polityczną w hodowlę ekstremizmów.
Sama idea pojawiła się pod koniec lat 60. na łamach „New Yorkera” i szybko zrobiła karierę jako opis pozycji progresywnych liberałów, którzy nie utożsamiają się ani z lewicą ani z prawicą, chcą jednak aktywnie bronić swoich ideologicznych pozycji. Nie godzą się równocześnie z opisem siebie jako ludzi kompromisu, czyli poniekąd pozbawionych własnej wizji. W efekcie wyciszając rewolucyjną lewicowość radykalne centrum nie wahało się również ex-cathedra ogłaszać konserwatystom, że są „po złej stronie historii”. Dla jego zwolenników jest to wyraz siły i nowej nadziei, dla przeciwników besserwisseryzmu i kabotyństwa liberalnych elit.
W XXI wieku koncept radykalnego centrum powrócił w kontekście walki liberałów z populizmem. Ostatnio również w Polsce – tak program partii Polska 2050 opisała bowiem Joanna Mucha, wtórował jej zaś Michał Gramatyka. O podobnym nastawieniu świadczą też wypowiedzi posła PO i ministra sportu Sławomira Nitrasa, choć nie używa tego pojęcia wprost.
Moją obawą związaną z pojawieniem się fenomenu „radykalnego centrum”, jest to, że być może wbrew intencjom jego proponentów ułatwi ono rozwój ekstremizmów.
Problematyczne jest zresztą samo założenie, że centrum w polityce to jacyś „my”, którzy go zaciekle bronimy, a nie razem z kimś znajdujemy. Polityka radykalnego centrum nie znosi, innymi słowy, konkurencji. Chce być, jak to się mówi w USA, „jedyną grą w mieście,” a więc jedyną opcją wyrażającą przekonania bliżej nieokreślonych „zwykłych obywateli”. To szybko prowadzi do ostrej polaryzacji i konkurencji.
W USA emblematycznym wydarzeniem było niedawne odwołanie, po raz pierwszy w historii, spikera Izby Reprezentantów (republikanina Kevina McCarthyego) przez egzotyczną koalicję demokratów z radykalnymi trumpistami. Tu dochodzimy bowiem do drugiej niepokojącej cechy radyklanego centrum. Zwalczając centra alternatywne, a nie będąc równocześnie jeszcze liberalnym autorytaryzmem, owa formacja jako akceptowalną opozycję, a nawet taktycznych partnerów dobiera sobie rzeczywistych ekstremistów.
W Polsce doskonałym przykładem jest stosunek polityków nowej koalicji (KO-Lewica-Polska 20250) do dwóch partii prawicowych – PiS i Konfederacji. PiS jako największy klub i partia poprzednio rządząca, jest dla radykalnego centrum alternatywą, która musi zniknąć. Stąd w komisjach parlamentarnych partia Jarosława Kaczyńskiego ma jeszcze mniej do powiedzenia niż miało to miejsce w przypadku opozycji po poprzednich wyborach. W prezydium sejmu PiS nie zasiada zaś w ogóle. Zasiada za to Konfederacja. O taktycznym pakcie Konfederacji z nową koalicją w celu „depisyzacji” państwa otwarcie rozprawiali już np. poseł Przemysław Wipler, a z pozycji bardziej zbliżonych do KO – Marek Migalski.
Myślę więc, że stwierdzenie, że Konfederacja miała być ulubioną radykalną prawicą nowego radyklanego centrum nie jest tezą na wyrost. Podobnie zresztą jak Razem miało być jego ulubioną radykalną lewicą.
Tylko co zrobić, kiedy w wyniku naturalnych procesów politycznych centrum się osłabi, a zostanie tylko jego zradykalizowany obwarzanek? Długo w amerykańskiej Partii Demokratycznej panowało przekonanie, że z kim, jak z kim, ale z Trumpem Joe Biden przegrać nie może. Nikt nie miał więc obaw przed kreowaniem Donalda Trumpa na męczennika i poświęcaniem mu dużo medialnej uwagi, kosztem innych republikańskich kandydatów. Na niespełna rok przed wyborami okazało się jednak, że Biden jest zbyt niedołężny by wygrać, a wyborcy chcą jednak Trumpa.
W Polsce degeneracja systemu radykalnego centrum oczywiście jeszcze nie zaszła tak daleko, tym niemniej pamiętać należy, że skserowane rozwiązania polityczne są zwykle znacznie mniej trwałe niż oryginały. Nowa koalicja już ma przecież problem podkarmioną i rozochoconą Konfederacją, afera wokół gaszenia świec chanukowych przez Grzegorza Brauna dobitnie tego dowiodła.
Aż strach pomyśleć co będzie, kiedy żelazna miotła Donalda Tuska ostatecznie kraj zdepisyzuje, a trzymająca ją ręka osłabnie, tak jak dłoń staruszka Bidena. Natura nie znosi próżni. Co nas wtedy czeka? Premier Zandberg czy prezydent Braun?
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.