„The Crown” to jeden z najlepszych w historii filmów o tym, na czym polega obowiązek i jakie koszty niesie poważne traktowanie roli, jaka przypadła nam w życiu. O tym, jakich wyrzeczeń, niemal na granicy ludzkich możliwości, wymaga nieraz trwanie w miejscu, gdzie postawiło nas przeznaczenie.
W ostatniej scenie ostatniego odcinka ostatniej, szóstej serii serialu „The Crown” królowa Elżbieta II (w tej roli świetna Imelda Staunton, wcześniej zaś nie mniej znakomite Olivia Coleman oraz Claire Foy) idzie przez pustą nawę kaplicy św. Jerzego na zamku Windsor w kierunku uchylających się drzwi, zza których bije światło. Film kończy się, gdy monarchini opuszcza świątynię. Przypuszczam, że wiele osób, które przez wiele miesięcy śledziły losy monarchini – a właściwie: monarchii – odczuło przynajmniej lekkie wzruszenie.
Gdy wiele miesięcy temu zaczynałem oglądać pierwszą serię, byłem skrajnie sceptyczny. Spodziewałem się netfliksowej klasyki: poprawności politycznej przemycanej na każdym kroku, mniej lub bardziej dyskretnych antyrojalistycznych aluzji, szukania taniej sensacji, kreowania księżnej Diany jako „królowej ludzkich serc” – w odróżnieniu od wyniosłej i zimnej Elżbiety II. Jednak już po pierwszym odcinku wiedziałem, że całkowicie się myliłem. „The Crown” to jeden z najlepszych w historii filmów o tym, na czym polega obowiązek i jakie koszty niesie poważne traktowanie roli, jaka przypadła nam w życiu. O tym, jakich wyrzeczeń, niemal na granicy ludzkich możliwości, wymaga nieraz trwanie w miejscu, gdzie postawiło nas przeznaczenie.
Oczywiście wiele zależy od tego, jakie jest nastawienie i poglądy widza. O „The Crown” pisałem już kilka razy i reakcje odbiorców bywały różne. Dla wielu to po prostu film o marnotrawieniu pieniędzy na zbędną pompę, jaką w ich odczuciu jest brytyjska, a zapewne każda, monarchia. To podejście skrajnie powierzchowne. Przypomina mi to argumentację komunistów, którzy chcieli zwalczyć Kościół, epatując ludzi opowieściami o zbytkach kleru, kompletnie pomijając i nie rozumiejąc transcendentnej funkcji tej instytucji. To zresztą widzimy również dzisiaj, gdy można odnieść wrażenie, że reaktywowany został niesławnej pamięci Związek Wojujących Bezbożników, utworzony w Związku Sowieckim (początkowo jako Liga Bezbożników).
Oczywiście, można w monarchii widzieć jedynie blichtr, koszty i pompę. Świadczy to jednak o niezrozumieniu, że poza tym, co widać, jest też głębsza warstwa rzeczywistości. Serial w gruncie rzeczy o niej właśnie opowiada.
Przypomnijmy: Elżbieta II wcale nie miała być królową. Była córką Alberta Fryderyka Augusta Jerzego, syna Jerzego V i młodszego brata Edwarda VIII – i to dzieci tego ostatniego, gdyby się ich doczekał, miały panować nad brytyjskim imperium. Byłoby tak, gdyby nie charakter i skłonności oraz ewidentna niedojrzałość monarchy, który wdał się w romans z mężatką Wallis Simpson, ostatecznie decydując się ją poślubić, co zaowocowało abdykacją. To odrębny, bardzo ciekawy rozdział – dziś wiemy, że Simpson niemal na pewno współpracowała z Niemcami, najpewniej była agentką Berlina, a tajna przez dziesięciolecia korespondencja Edwarda VIII stawia i jego w bardzo wątpliwym świetle. Niektórzy historycy uważają, że podczas II wojny światowej rozważał wariant, aby powrócić na tron po udanej inwazji Niemiec na Wielką Brytanię.
Można powiedzieć, że Opatrzność czuwała nad Albionem. Jerzy VI, który wstąpił na tron po abdykacji brata, okazał się o wiele lepszym monarchą, który musiał też walczyć ze swoimi słabościami (mówi o tym inny znakomity film, „Jak zostać królem” – „The King’s Speech” – z 2010 r.). Jerzy VI wraz z premierem Winstonem Churchillem przeprowadził Brytyjczyków przez okres II wojny światowej, odmawiając ewakuacji do Kanady. Młodziutka Elżbieta w lutym 1945 wstąpiła do Pomocniczej Służby Kobiet, zdobywając sprawność mechanika (stąd jej późniejsze upodobanie do prowadzenia samochodu).
Jerzy VI zmarł przedwcześnie w 1952 r. w wieku zaledwie 57 lat. Elżbieta wstąpiła na tron formalnie rok później, mając jedynie 27 lat. Gdy zmarła we wrześniu ubiegłego roku, była najdłużej panującym monarchą na brytyjskim tronie w historii, prześcignąwszy swoją słynną imienniczkę, Elżbietę I Tudor. Ta ostatnia panowała 45 lat, Elżbieta II aż 70.
Gdyby chcieć możliwie najbardziej lakonicznie opisać, o czym jest „The Crown”, trzeba by powiedzieć, że to serial o wyrzeczeniu się samego siebie i o tym, że nie każdy jest w stanie się z tym pogodzić i poradzić sobie z tym obciążeniem. Tego zaś wymaga nie tylko rola monarchy, ale też członka rodziny królewskiej.
Problem miała z tym i księżniczka Małgorzata, królewska siostra, i książę Filip, królewski małżonek, i książę Karol – obecny król, i książę Wilhelm – jego syn i następca tronu (który jednak poradził sobie z tym chyba względnie dobrze), i księżna Diana. No i przede wszystkim raczej oszczędnie, choć zarazem wystarczająco znacząco w filmie pokazywany książę Henryk, brat Wilhelma. Ożeniony z pretensjonalną, szczwaną aktoreczką Meghan Markle, Henryk wydaje się wręcz reinkarnacją króla Edwarda VIII pod względem podejścia do obowiązków, rozumienia swojej roli i braku samodyscypliny oraz wyczucia. Szczęśliwie jego osobiste cechy i ich konsekwencje dla rodziny królewskiej oraz państwa okazały się mieć znacznie mniejsze znaczenie niż w przypadku stryjecznego dziadka. Niskie notowania księcia Henryka w samej Wielkiej Brytanii wskazują też, że bratanie się z ludem i bycie „normalnym człowiekiem” jest pożądane jedynie do pewnego stopnia.
To jeden z naczelnych wątków „The Crown”.
Zwolennicy swojskiej monarchii – króla „jeżdżącego na rowerze”, jak w jednym z ostatnich odcinków mówi o władcy Holandii królowa Elżbieta II – mają w swoich radach mniej więcej tyle racji co zaciekli reformatorzy Kościoła, nawołujący wciąż, żeby stał się bardziej „demokratyczny” i bliższy ludziom. A jeśli rezultatem takich zabiegów jest coraz mniejsza rola Kościoła i coraz mniej zainteresowanych uczestnictwem w jego życiu, będą twierdzić, że to znaczy, iż wciąż jest za mało tego, co doradzają. Nawet jeśli gołym okiem widać, że jest odwrotnie.
Jedną z najpiękniejszych i najbardziej poruszających scen w ostatnich odcinkach jest ta, kiedy idąc za radą zdeklarowanego demokraty Tony’ego Blaira (serial bezlitośnie przypomina, jak swoim autorytetem firmował wzięte z sufitu amerykańskie twierdzenia o tym, że Irak posiada broń masowego rażenia) królowa postanawia przyjrzeć się ludziom, pełniącym przy dworze różne, wydawałoby się, dziwaczne funkcje, takie jak królewski strażnik łabędzi albo strażnik zastawy stołowej. Okazuje się, że nie są to jacyś próżniacy, ale ludzie całkowicie zaangażowani, lojalni i przede wszystkim przechowujący od wieków ważną tradycję. Nikt nie zostaje zwolniony.
Twórcom serialu przyznać trzeba, że nie idą tu na łatwiznę. W żadnym razie nie jest to tępa rojalistyczna agitka. Księżna Diana odmalowana jest tak, że można mieć wiele razy dylemat: współczuć jej czy potępiać jej płochość. Ostatecznie można dojść do wniosku, że jej nieszczęście polegało na tym, iż była immanentnie niezdolna do przyjęcia roli, którą wyznaczył jej los. Co ciekawe, tę zdolność w znacznie większym stopniu ostatecznie okazuje się posiadać jej konkurentka, obecna królewska małżonka Kamila. Gdy w ostatniej serii królowa w końcu zgadza się na jej ślub z synem, argumentem jak się wydaje rozstrzygającym jest niezmienna lojalność Kamili wobec korony. W przeciwieństwie do Diany – czy później Henryka i Meghan – Kamila ani razu nie pognała do tabloidów, żalić się na postępowanie Pałacu Buckingham. Czekała cierpliwie.
Dobro królestwa, dobro korony wymaga czasami poświęcenia nie tylko siebie samego, lecz również wyrzeczenia się naturalnego ludzkiego odruchu. Na tym bardzo często polega przywództwo, o czym szczególnie Polacy lubią zapominać i czego nie chcą akceptować.
W jednej z wcześniejszych serii dobitnie ilustruje to odcinek, w którym Jerzy V nie zgadza się na udzielenie azylu członkom rodziny carskiej podczas bolszewickiej rewolucji, których, jak wiadomo, ostatecznie mordują bolszewicy w domu Ipatiewa w Carskim Siole. Przedstawiona w filmie motywacja to zapobieżenie narażeniu brytyjskiej korony na konsekwencje takiego działania. Przy czym zaznaczyć trzeba, że to jedna z hipotez, bo o rzeczywisty motyw decyzji o wycofaniu oferty azylu historycy ciągle toczą spory.
W ostatniej scenie serialu, rozgrywającej się w pustej kaplicy św. Jerzego na zamku Windsor – gdzie od jej zbudowania w XIV w. odbywają się królewskie śluby i pogrzeby – książę Filip mówi do swojej żony, że oboje są ginącym gatunkiem. To gorzkie stwierdzenie nie zostaje wypowiedziane w tonie żalu czy skargi. Przeciwnie – to moment wyjątkowej czułości księcia Filipa wobec żony, a zarazem suwerena. Słowa wygłaszane ze spokojem i dystansem przez monarszego małżonka, który z racji swojego wieku patrzy już gdzieś w wieczność, choć przecież wciąż jest na tym świecie. Czy to jest ostrzeżenie – również scenarzysty serialu, znakomitego Petera Morgana – przed tym, co czeka brytyjską monarchię pod kolejnymi panowaniami? Musimy sobie sami na to pytanie odpowiedzieć. O ile król Karol wydaje się monarchą przeciętnym, to sporą nadzieję budzi książę Wilhelm, który – co pokazuje również „The Crown” – miał ze swoją babką szczególną relację i był przez nią specjalnie przygotowywany do roli, która mu kiedyś przypadnie.
Im dłużej trwa w filmie panowanie Elżbiety II, tym więcej jest – co naturalne – refleksji nad dziedzictwem, jakie pozostawi monarchini. Ale nawet w pierwszej serii odnajdujemy takie akcenty. Młoda Elżbieta, choć miewa jeszcze odruchy buntu, widzi już, że tu idzie o coś więcej niż tylko o formę. Że ta forma przekazuje znacznie od niej istotniejszą treść: stałość, trwanie, ciągłość.
W serialu – co niezwykłe na platformie Netflix samo w sobie – wielokrotnie widzimy monarchinię, modlącą się przed pójściem spać. I nie ma tu większego znaczenia, że król Anglii jest głową Kościoła anglikańskiego. Ważne jest odwołanie się do Absolutu, od którego pochodzi królewskie namaszczenie. Tam leży sens wszystkich poświęceń, jakich od Elżbiety II wymagała jej rola.
Jak w każdej dziedzinie, monarchą można być złym lub dobrym. Elżbieta II – na ile może to ocenić ktoś niebędący jej poddanym – była monarchą bardzo dobrym. Ale bycie bardzo dobrym monarchą polega na samozaprzeczeniu. Na świadomej, wynikającej z poczucia obowiązku i powinności, rezygnacji z części samego siebie. Jeśli ta rezygnacja jest skutkiem przymusu odczuwanego jako osobista opresja, ktoś taki nigdy nie sprawdzi się w roli koronowanej głowy. Elżbieta II, jak się zdaje, rozumiała doskonale, że – by to ująć górnolotnie – tak trzeba. Rezygnowała z części siebie nie z musu, ale z wewnętrznego poczucia powinności. Na ile będą to rozumieć jej następcy i czy przechowają depozyt, który im pozostawiła – czas pokaże.
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.