Tendencja do zamordyzmu nie narodziła się wraz z pandemią. I nie umrze z jej końcem.
Człowiek ma naturalną skłonność do poszukiwania bezpieczeństwa i dbanie o nie chętnie zleca komuś innemu. Nawet jeżeli dzieje się to kosztem jego swobód, a uzyskana korzyść to iluzja.
Wolność osobista obywateli jest bez żadnych wątpliwości w głębokim kryzysie. Błędem byłoby jednak przypisywanie tego zjawiska wyłącznie pandemii COVID-19. Osobista wolność jest w defensywie od znacznie dłuższego czasu. To tło trzeba przedstawić, by ujrzeć obecną sytuację we właściwej skali.
Za punkt startowy moglibyśmy uznać pojawienie się nowoczesnych demokracji. W większości krajów miało to miejsce po I wojnie światowej, aczkolwiek nie jest to granica twarda. Można na przykład argumentować, że w dziejach I Rzeczypospolitej, republiki szlacheckiej o niemal unikalnej formie (porównywalnej być może, przy całej swej specyfice, z Republiką Wenecką czy Anglią), koncepcja całkiem nowoczesnej obywatelskiej wolności osobistej istniała od wieków i przejawiała się w takich aktach, jak przywilej jedlneńsko-krakowski z lat 1430/33 czy też artykuły henrykowskie oraz akt konfederacji warszawskiej, oba z 1573 r.
Umówmy się jednak na potrzeby tego wywodu, że punktem wyjścia rozmowy o zakresie wolności, a już zwłaszcza wolności w Polsce, będzie początek III RP, czyli moment, kiedy udało nam się uzyskać wolność w znaczeniu państwowej suwerenności; a także bardzo duży zakres wolności osobistej, związany z upadkiem opresyjnego systemu komunistycznego, czy może raczej realnego socjalizmu. Jeśli zatem spojrzymy na sprawę z perspektywy 32 lat, jedna rzecz stanie się jasna: gdy idzie o zakres naszych osobistych wolności, obserwujemy ruch wyłącznie w jedną stronę — ku jego zmniejszaniu. Nawet jeżeli zdarzają się pojedyncze regulacje idące pod prąd tej tendencji, to wobec ogólnego trendu nie mają one większego znaczenia, a ich realny wpływ zostaje szybko zrównoważony masą regulacji o przeciwnym wektorze. Polska nie stanowi tu wyjątku — wolność osobista ulega erozji w obrębie całego szeroko rozumianego Zachodu.
Momenty graniczne
Na przestrzeni owych trzech dekad z okładem moglibyśmy wyznaczyć kilka granicznych dat, które wyznaczają kolejne progi intensyfikacji antywolnościowych tendencji. Najpierw zatem byłby to rok 2001, a konkretnie 11 września, czyli zamachy na World Trade Center i Pentagon dokonane przez Al Kaidę. Polska być może ten moment zwrotny odczuła relatywnie słabo, jednak miał on duże znaczenie globalne: pierwszy raz po 1989 r. przehandlowano tak wiele wolności w zamian za obiecywane przez państwa bezpieczeństwo. Ograniczenia dotyczyły nie tylko podróżowania, lecz również naszej prywatności w ogóle: mowa tu o poziomie inwigilacji ze strony służb. Gdy dzisiaj kolejne z nich — również w Polsce (najnowszy punkt na liście to planowane Centralne Biuro Zwalczania Cyberprzestępczości) — dostają coraz szersze uprawnienia w tej dziedzinie, w uzasadnieniach pobrzmiewają wciąż echa wywodów, które słyszeliśmy 20 lat temu.
W tym wypadku źródłem zmian była konkluzja, że każdego pasażera linii lotniczych, a być może nawet w ogóle każdego, należy traktować jak podejrzanego.
Mieliśmy do czynienia z odwróceniem logiki zachodniego systemu prawnego: najpierw zakładamy, że każdy jest potencjalnym bandytą, a dopiero potem eliminujemy z tego grona osoby, których aktywność dowodzi, że są jednak uczciwe.
Stąd ogromne kompetencje inwigilacyjne przyznane amerykańskim służbom za sprawą Patriot Act.
Drugi próg to rok 2004, czyli przystąpienie Polski do Unii Europejskiej. Już wcześniej, w ramach procesu akcesji, Polska musiała dostosować swoje prawo do regulacji unijnych. Natomiast po przystąpieniu do Unii jesteśmy zobowiązani do bieżącej implementacji unijnych dyrektyw i rozporządzeń. Unia z kolei w ciągu ostatnich kilkunastu lat głęboko zmieniła swoje podejście i zaczęła coraz mocniej wkraczać swoim ustawodawstwem w przestrzeń osobistej wolności obywateli. Ma to związek między innymi z przyjętą w UE, jako niekwestionowalny polityczny dogmat, polityką klimatyczną. Istnieje tu podobieństwo do uzasadnień związanych z ograniczeniami wolności w czasie pandemii, o czym będę pisał w dalszej części tekstu. Jako uzasadnienie dla bardzo daleko idących restrykcji przedstawia się „wspólne dobro”, czyli „ratowanie planety”. Ten argument ma z założenia zamknąć wszelką dyskusję.
Widzimy tu kontynuację uzasadnienia z poprzedniego wątku. Tam dobrem wspólnym, mającym uzasadniać aprioryczne podejrzenie wobec każdego, było bezpieczeństwo. Tu jest nim klimat, a „podejrzani” — w tym przypadku o szkodzenie klimatowi — jest znów z zasady każdy. Mamy się czuć winni — wywoływaniu tego poczucia służą infantylne tyrady Grety Thunberg albo popularne kalkulatory śladu węglowego. I tak jak w sprawie terroryzmu trzeba było udowadniać własną niewinność, tak samo tutaj trzeba dowieść, że dba się o „planetę” np. poprzez niejedzenie mięsa, nieposiadanie dzieci albo przynajmniej pozbycie się samochodu spalinowego.
Kolejny próg to rok 2015 — wyborcze zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy. Pierwszy raz w historii III RP władzę objęła formacja tak wyraźnie etatystyczna i tak konsekwentnie wyznająca ideę paternalizmu państwowego, którą można streścić słowami: „państwo prawie zawsze wie lepiej”. Liczba regulacji wprowadzonych po poprzednich wyborach, ograniczających naszą swobodę decyzji w różnych sprawach, jest bardzo duża. Warto tu przypomnieć choćby ustawę o ziemi, przywrócenie (po krótkim czasie liberalizacji) restrykcji w sprawie wycinki drzew na własnej posesji, zakaz niedzielnego handlu, zakaz sprzedaży tytoniu na odległość, zaostrzenie ustawy śmieciowej, regulacja o strefach niskoemisyjnego transportu, konieczność rejestracji kart pre-paid, podatek cukrowy oraz tzw. ustawa inwigilacyjna. Długo by wymieniać.
Tu także widać iunctim z poprzednimi progami. Etatyzm, a już szczególnie ten w wydaniu obecnej władzy, zakłada bowiem, że każdy, kto prowadzi własny interes lub doszedł do czegoś bez pomocy państwa, jest z zasady podejrzany. Na cenzurowanym wylądowali w ten sposób przedsiębiorcy oraz „bogacze”, czyli ci, którzy zarabiają nieco ponad przeciętną.
Opisane wyżej progi ograniczania wolności mają przynajmniej jedną wspólną cechę: opierają się na założeniu skrajnej nieufności wobec ludzi korzystających z przysługującej im wolności. Ta sama logika — tyle że podniesiona na wyższy poziom — rządzi w czasie pandemii.
Wszyscy zostaliśmy a priori uznani za zakażonych, „terroryzujących” innych naszymi zarazkami. Wypaczono całkowicie klasyczne rozumienie wolności (jako „wolności od”), przekonując, że to nieprzestrzegający restrykcji, a potem niezaszczepieni, odbierają wolność innym. To logiczny absurd, oparty na błędnym rozumieniu wolności jako prawa do czegoś (w tym wypadku do opacznie rozumianego bezpieczeństwa lub po prostu własnego psychicznego komfortu), a nie braku ograniczeń.
Ciekawe też, że ograniczenia najsilniej uderzyły w prywatne biznesy, tak jakby tam wirus szalał najsilniej, ale już tracił zjadliwość na rządowych spotkaniach czy naradach albo w urzędach. Pandemia wzmocniła zatem — i tak już potężny — etatystyczny rozmach obecnej władzy.
Rachunki i proporcje
W większości przypadków uzasadnienia były identyczne: odwołanie się do szeroko rozumianego bezpieczeństwa, czy to fizycznego, czy zdrowotnego, czy wreszcie ekologicznego oraz podkreślanie, że bezpieczeństwo to jest „dobrem wspólnym”. Generalnie bezpieczeństwo jest najwygodniejszym i najczęściej używanym pretekstem, gdy władza zamierza ograniczyć nasz zakres swobody. Nie ma w tym nic dziwnego — z takim uzasadnieniem najtrudniej dyskutować, a jednocześnie ludzka psychika najłatwiej je akceptuje. Człowiek ma naturalną skłonność do poszukiwania bezpieczeństwa i dbanie o nie chętnie zleca komuś innemu. Nawet jeżeli dzieje się to kosztem jego wolności, a uzyskana korzyść to iluzja. Ten mechanizm to temat zbyt obszerny, by go w tym miejscu rozwijać.
Warto natomiast przyjrzeć się drugiej części uzasadnienia: wspólnemu dobru. Ta konstrukcja myślowa jest wyjątkowo obłudna jako próba uzasadnienia daleko idących ograniczeń obywatelskich wolności, opiera się bowiem na pierwotnie oczywistym założeniu, stanowiącym podstawę każdej instytucji państwowej, lecz znacząco ją wypacza.
Owszem, w ramach państwa godzimy się na oddanie jakiejś części naszych swobód, rozumiejąc, że osiągamy w ten sposób dobro przekraczające indywidualne granice. Akceptujemy tym samym pogląd, że zbiorowość tworząca państwo (naród) ma wyższą wartość niż niektóre z naszych osobistych wolności.
Jest to rozumowanie słuszne. Jednak pod warunkiem, że dotyczy spraw fundamentalnych i opiera się na bardzo ostrożnym rachunku, gdzie po jednej stronie znajduje się wspólna korzyść, a po drugiej — indywidualna strata. Zgadzamy się na przykład, że państwo zajmie się wymierzaniem sprawiedliwych kar za przestępstwa albo wytyczeniem uczciwych i jednakowych dla wszystkich ram prowadzenia biznesu. Tu strata w sferze osobistych wolności jest niewielka, a osiągana korzyść wspólna — bardzo duża.
Problem zaczyna się wówczas, gdy zakres spraw obejmowanych pojęciem dobra wspólnego, które ma zostać osiągnięte poprzez ograniczanie naszej wolności, jest powiększany dalece poza podstawowe obowiązki państwa. Lub też gdy państwo najpierw przejmuje odpowiedzialność, w tym finansową, za dane obszary, a później używa tego jako uzasadnienia dla ograniczania naszej wolności. Tak jest w przypadku ochrony zdrowia. Polskie państwo w konstytucji bierze na siebie odpowiedzialność za dostępność usług medycznych dla każdego w identycznym stopniu, a więc finansuje publicznymi pieniędzmi cały system. To z kolei, w mniemaniu części polityków, daje mu prawo do kreowania poprzez bodźce behawioralne lub wprost zakazy i nakazy pożądanych zachowań, uznawanych w danym momencie za „prozdrowotne”. Skoro bowiem zdrowsi obywatele oznaczają mniejsze wydatki państwa — twierdzą — to dla dobra wspólnego, czyli zmniejszenia obciążeń fiskalnych, mamy prawo bodźcować obywateli w pożądanym kierunku, ograniczając ich wolność osobistą. Jak nietrudno dostrzec, brak tu granicy dla tego typu działań. Jeżeli państwo obłożyło dodatkowym podatkiem słodzone napoje, odwołując się do zdrowia obywateli, może równie dobrze w przyszłości uczynić to samo z dowolnym innym rodzajem pożywienia, które zostanie uznane za niezdrowe. Ba, korzystając z tego typu bodźcowania rządowi specjaliści mogą nam nawet ułożyć jadłospis czy plan dnia, tak aby uwzględniał odpowiednią dawkę „zdrowych” zachowań.
Swobody obywatelskie tanio sprzedam
Ten wstęp był konieczny, by zająć się szerzej najnowszym etapem, którego początkową granicę wyznaczają pierwsze miesiące 2020 r., czyli wybuch pandemii COVID-19. Od tego momentu erozja osobistej wolności nabrała potężnego przyspieszenia. W ciągu mniej więcej półtora roku regres w tej sferze jest być może większy, niż w ciągu całej wcześniejszej dekady. Wprowadzając ograniczenia odwoływano się do opisanych wyżej pretekstów, które w obliczu zagrożenia epidemicznego nabrały dodatkowej wiarygodności i przez wiele osób były akceptowane bez jakichkolwiek zastrzeżeń.
Zacznijmy od najbardziej podstawowej i naturalnej wolności obywatelskiej: swobody przemieszczania się. To właśnie ona została drastycznie ograniczona na samym początku epidemii, gdy w Polsce wprowadzono właśnie zakaz przemieszczania się (sprzeczny zresztą z prawem, jak pokazują zapadające przez cały czas wyroki). Interesująca była reakcja części obywateli, o której dziś wielu już nie pamięta: mnóstwo osób, w tym również celebrytów czy osób publicznych, powielało i podpisywało się pod hasztagiem #zostańwdomu, w pełni akceptując utratę tej podstawowej wolności i twierdząc zarazem, że jest to jednorazowy wysiłek, który potrwa może około miesiąca i na tym epidemia się skończy. Z perspektywy półtora roku widzimy, jak mylne było to przekonanie. Ówczesna nadzieja na błyskawiczne zlikwidowanie problemu pod warunkiem, że ludzie podporządkują się i poświęcą na krótki czas jedną ze swoich podstawowych swobód, jest obecnie raczej powodem do wstydu.
Polska nie jest tu jednak przykładem ekstremalnym, bo chociaż zakaz był uciążliwy i bezprawny, w radykalnej postaci nigdy już nie powrócił i — miejmy nadzieję — nie powróci w przyszłości. Są jednak państwa, w których jest on wciąż przywracany i uzasadniany potrzebą całkowitego zwalczenia epidemii. Takim krajem jest choćby Australia, gdzie największe miasta — Sydney i Melbourne — już kilkakrotnie były całkowicie zamykane (włącznie z bardzo restrykcyjnie traktowanym zakazem przemieszczania się) z powodu pojawienia się zaledwie kilku nowych przypadków zakażeń. I nic nie wskazuje na to, żeby władze tego kraju miały zrezygnować z takiej strategii. Zakazy przemieszczania się funkcjonowały zresztą w wielu państwach. W niektórych — np. we Francji — warunkiem wyjścia z domu było wypełnianie specjalnych formularzy.
W tej samej kategorii ograniczeń dotyczących naszych codziennych zachowań i oczywistych, wydawałoby się, związanych z tym wolności można wymienić takie nakazy jak trzymanie społecznego dystansu czy zakrywanie twarzy. To ostatnie jest nie tylko symboliczne — twarz w masce staje się znakiem początku trzeciej dekady tego wieku — ale wywiera też ogromny wpływ na relacje społeczne. Maska, zakrywając połowę twarzy, poważnie utrudnia komunikację niewerbalną, będącą jednym z najważniejszych kanałów przekazywania sobie emocji między ludźmi.
Drugi zbiór ograniczeń dotknął wolności gospodarczej. Trudna do oszacowania liczba biznesów — również w Polsce — została zmuszona przez rządy do zaprzestania działalności lub nałożono na nie ograniczenia, które tę działalność uczyniły nieopłacalną. Pamiętać zaś trzeba, że wolność prowadzenia działalności gospodarczej powinna być jedną z podstawowych cech zachodnich demokracji. W naszym kraju jest zaliczana do podstawowych wolności konstytucyjnych, jest więc tak samo istotna jak wolność zgromadzeń, kultu religijnego czy przemieszczania się.
Niektóre państwa starały się wynagrodzić przedsiębiorcom problemy; było tak częściowo również w Polsce. Jednak system świadczenia pomocy okazał się w wielu punktach uciążliwy i wadliwy. Przedsiębiorcy, którzy nie podporządkowywali się restrykcjom, byli nękani, nierzadko w brutalny sposób. W Polsce do otwartych w czasie lockdownu lokali (punkty gastronomiczne miały zakaz stacjonarnej działalności przez ponad pół roku) wysyłano nierzadko wręcz groteskowo liczne oddziały policji, które uciekały się do zastraszania klientów i właścicieli. Zaznaczyć trzeba, że ta wolność ograniczana była całkowicie arbitralna, bez faktycznych uzasadnień i z pogwałceniem wszelkiej logiki.
Ucierpiała również wolność zgromadzeń. I znów — jest to jedna z podstawowych demokratycznych swobód. Ograniczenia w zgromadzeniach wprowadzono niemal we wszystkich krajach Zachodu, w tym w Polsce. Przez długi czas zakazane było organizowanie jakichkolwiek zgromadzeń, a gdy to ograniczenie wreszcie zniesiono, aż do połowy czerwca zabronione było najpierw organizowanie, a później nawet uczestnictwo w zgromadzeniach spontanicznych.
Ten zakaz miał swoje drugie dno. Oficjalnie służył zapobieganiu rozprzestrzeniania się wirusa, dodatkowo zaś umożliwiał rządom ostre reagowanie na jakiekolwiek protesty przeciwko samym ograniczeniom. Paradoksalnie: zabroniono gromadzenia się — w proteście przeciwko zakazowi gromadzenia się. Gromadzenie się w celu wspólnego protestu czy przedstawienia jakichś postulatów jest zaś bardzo ważną formą wyrażania przez obywateli swoich poglądów, lecz ma i dwa inne wymiary. Po pierwsze — pozwala policzyć się ludziom o podobnych zapatrywaniach, co daje im siłę i zapał do wytrwania przy nich oraz przekonuje, że warto się ich trzymać. Po drugie — jest to sposób wywierania presji na rządzących, aby zmienili swoje decyzje.
Pobierz pierwszy numer Magazynu Kontra!
Pierwszy magazyn
Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie
Ministerstwo Prawdy w akcji
Swoboda gromadzenia się i demonstrowania jest jedną z odmian wolności słowa, a ta doznała przy okazji pandemii ogromnych szkód. Nie żeby oparta o kryteria politycznej poprawności cenzura nie istniała wcześniej. Zakusy, aby ją wprowadzać, przede wszystkim w sieci, w tym w najważniejszych mediach społecznościowych, dawno już zmieniły się w konkretne działania. Jednak epidemia przeniosła tę tendencję na nowy poziom. Teraz sekowane miały być poglądy „sprzeczne z aktualną wiedzą naukową”, jak to zwykle ujmowano. To kryterium w kontekście epidemii COVID przenosi nas już całkowicie w świat rodem z „Roku 1984”. Jak pamiętamy, główny bohater powieści George’a Orwella, Winston Smith, pracował w Ministerstwie Prawdy, którego zadaniem było dostosowywanie archiwalnych źródeł do aktualnych wymogów politycznych, a więc działalność dokładnie odwrotna niż mogłaby świadczyć nazwa resortu.
W przypadku pandemii „aktualna wiedza naukowa” zmienia się również zgodnie z wymogami politycznymi, a dzieje się tak, ponieważ w istocie żadnego jednolitego i ostatecznego „stanowiska nauki” w żadnej z istotnych spraw nie ma. Nie ma zgody i ostatecznej prognozy co do przyszłego przebiegu epidemii (czy wirus będzie łagodniał czy przeciwnie), co do trwałości i poziomu odporności uzyskiwanej przez przechorowanie, co do trwałości odporności uzyskiwanej dzięki szczepionkom oraz ich zdolności do radzenia sobie z kolejnymi wariantami, co do zapobiegania transmisji wirusa poprzez szczepienia, co do skuteczności działań takich jak nakaz noszenia maseczek, przede wszystkim zaś co do skuteczności tzw. NPI (non-pharmaceutical interventions, czyli m.in. lockdownów). Wynikałoby z tego, że całkowicie uprawniona i dopuszczalna powinna być dyskusja na wszystkie te tematy. A trzeba tu zauważyć, że walka z epidemią obejmuje i oddziałuje praktycznie na wszystkie dziedziny naszego życia — od zdrowia psychicznego, poprzez edukację, finanse i gospodarkę, na ochronie zdrowia kończąc. To oznacza, że bezzasadne jest ograniczanie prawa do brania udziału w tej debacie jedynie do lekarzy czy ekspertów medycznych. Wręcz przeciwnie: ich ogląd sytuacji jest na ogół (istnieją chlubne wyjątki) na tyle wąski, że kierowanie się jedynie, a nawet przede wszystkim ich opiniami byłoby szkodliwe.
Niestety, sprawy poszły w dokładnie odwrotnym kierunku, i to tak radykalnie, że bez żadnej przesady można mówić o covidowej cenzurze oraz nękaniu osób ośmielających się mieć inne zdanie. W Polsce przybrało to bardzo konkretny, instytucjonalny wymiar w postaci wzywania „niepokornych” lekarzy na przesłuchania przed Naczelną Izbę Lekarską. W sferze mediów najbardziej spektakularnym przejawem cenzury było zdjęcie z anteny programu Jana Pospieszalskiego „Warto Rozmawiać” po tym, jak do jednego z wydań zaprosił gości niepowielających oficjalnej linii. Program do dziś na antenę nie wrócił.
W mediach społecznościowych, w tym dwóch najważniejszych — na Facebooku i Twitterze — częste stały się zawieszenia kont osób publikujących poglądy niezgodne z restrykcyjną linią epidemiczną. Przy czym mowa tu o użytkownikach trzymających się wszelkich standardów debaty, a nie o trollach powielających całkowicie antynaukowe tezy (jeśli w ogóle uznalibyśmy, że rolą właścicieli mediów społecznościowych jest wdrażanie jakichkolwiek działań cenzorskich).
Polskie media dokonały czegoś na kształt autocenzury. W najważniejszych spośród nich, zarówno po stronie sprzyjającej władzy jak i jej przeciwnej, przyjęto jeden kurs, nie dopuszczając właściwie głosów odrębnych. Przy czym istnieją tu szczęśliwie luki. Głosy z różnych stron można wciąż spotkać w Polsacie czy przeczytać w dzienniku „Rzeczpospolita”. Swój własny kurs trzyma tygodnik „Do Rzeczy”.
Niestety, ze strony polityków pojawiały się nawoływania, całkiem wprost, do wprowadzenia otwartej cenzury. Klub Lewicy w 2020 r. zaprezentował projekt ustawy przewidującej karanie za wyrażanie poglądów „sprzecznych z wiedzą naukową”, a przedstawiciele rządu z ministrem Niedzielskim na czele dążyli do wykluczenia z debaty osób o odmiennych zapatrywaniach niż te wyrażane przez władzę. Szef resortu zdrowia podczas spotkania senackiej komisji zdrowia w listopadzie ubiegłego roku dziękował prof. Andrzejowi Matyi, prezesowi NIL, za zapowiedź „przesłuchiwania” lekarzy ośmielających się mieć inne zdanie w sprawie polityki epidemicznej. Jak już wspomniano, prof. Matyja słowa dotrzymał.
Zakazy i podziały
Kolejna sfera, w której epidemia uderzyła w naszą wolność, to swoboda sprawowania kultu religijnego. Szybko okazało się, że restrykcje epidemiczne są dla lewicy doskonałym pretekstem do uderzenia w Kościół. Gdy tylko pojawiły się pierwsze ograniczenia, lewicowi komentatorzy oraz politycy zaczęli pytać: a co z kościołami? Dlaczego tam ograniczeń nie ma?
Te szybko się pojawiły — niestety, niejednokrotnie przy entuzjastycznej wręcz akceptacji kapłanów. Dwukrotnie już Wielkanoc — najważniejsze chrześcijańskie święto — odbywała się w warunkach epidemicznych restrykcji, niszczących tradycję święcenia pokarmów. Rząd przez niezrozumiale długi czas utrzymywał radykalne restrykcje dotyczące liczby wiernych w świątyniach i złagodził je dopiero po ostrym apelu przewodniczącego Konferencji Episkopatu ks. abp. Stanisława Gądeckiego. Jednak jednym z symboli czasu epidemicznego pozostaną zamknięte drzwi kościołów.
Rok 2021 przyniósł nowy rozdział antywolnościowych tendencji za sprawą pojawienia się szczepionek, a wraz z nimi instytucji unijnego certyfikatu sanitarnego, zaraz potem zaś — wprowadzania w kolejnych państwach systemów coraz brutalniejszego nacisku na niezaszczepionych. Szczepienie lub ewentualnie test (zwykle ważny jedynie przez jedną albo dwie doby i wykonywany na koszt obywatela) stały się w wielu państwach — przoduje w tej kwestii Francja — warunkiem korzystania z podstawowych usług. Do tego doszło obowiązkowe szczepienie dla niektórych grup zawodowych. W momencie powstawania tego tekstu żadnego z takich rozwiązań w Polsce jeszcze nie wprowadzono, ale głośno opowiada się za nimi wiele środowisk. Poza większością opozycji, także wicepremier Gowin, deklarujący się jako gorący zwolennik segregacji sanitarnej na wzór francuski, czy Rada Medyczna przy premierze, domagająca się wprowadzenia obowiązkowych szczepień dla grup zawodowych tak szerokich jak pracownicy sklepów wielkopowierzchniowych. Do Sejmu ma też trafić poselski projekt ustawy uprawniającej pracodawców do żądania od pracowników informacji o zaszczepieniu, a także przesuwania niezaszczepionych na inne stanowiska, co może prowadzić do dyskryminacji w miejscu pracy jedynie na podstawie kryterium szczepienia. Wszystko to przy pojawiających się badaniach (najnowszy raport amerykańskiego CDC) wskazujących, że szczepionka nie powstrzymuje transmisji wirusa.
Segregacja sanitarna jest uderzeniem w samą istotę jednej z podstawowych zasad demokratycznego państwa prawa, które zakazuje różnicowania statusu i praw obywateli między innymi na podstawie stanu zdrowia. A w tym przypadku, zauważmy, nawet nie o stan zdrowia chodzi, bo fakt braku przyjęcia szczepionki nie jest przecież równoznaczny z chorobą, podobnie jak zaszczepienie nie równa się gwarancji, że nie ulegnie się zakażeniu.
Segregacja sanitarna wzbudza ogromny opór. Demonstracje we Francji, w samej tylko stolicy, zbierały kilkakrotnie po ponad 100 tys. osób. Przeprowadzony w Polsce dla Wirtualnej Polski sondaż pokazał z kolei, że choć ponad 53 proc. badanych zgodziłoby się na jakieś ograniczenia dla niezaszczepionych, przeciw zaś było 41 proc., to żadne z zaprezentowanych w badaniu szczegółowych rozwiązań (m.in. zakaz wstępu do centrów handlowych, zakaz korzystania z pociągów czy instytucji kultury) nie znalazło poparcia większości.
Proces erodowania wolności ma niestety tę samą naturę, co wiele innych procesów społecznych — jest najpewniej jednokierunkowy. Jeżeli przyjmiemy że ewolucja społeczna ma generalnie przebieg sinusoidalny — biegnie w jakimś jednym kierunku aż do swojego apogeum, by dopiero po jego osiągnięciu odwrócić kurs i zmierzać ku perygeum — trudno sobie wyobrazić, by antywolnościowe rozwiązania wprowadzone przy okazji epidemii były zasadniczo odwracalne. Nawet jeśli niektóre z nich z czasem znikną, część pozostanie. A przede wszystkim zostanie z nami przekonanie, że wolność można radykalnie ograniczyć korzystając z bardzo wątpliwego pretekstu.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego