Opanowanie Kabulu i reszty kraju ostatecznie pokazało Amerykanom i światu, że mrzonka narzucania demokracji i liberalizmu jest niezwykle kosztowna, a jej rezultaty opłakane. Prawdopodobnie to doświadczenie oznacza w ogóle koniec „wyzwalania” na siłę i powrót do modelu znanego z okresu zimnej wojny z komunizmem – czyli bloków sojuszniczych opartych na strategicznym interesie, a nie na wspólnocie wartości
Od upadku Kabulu minęły tygodnie. Szok opadł, świat polityki międzynarodowej zaczyna oswajać tak zwycięstwo talibów, jak i ich samych. Pozostaną wszak w Afganistanie na dłużej i trzeba się będzie z nimi układać. Nadszedł czas na spokojniejszą refleksję nad tym, czego uczy nas Afganistan, by cały ten krach nie poszedł na marne. A uczy nas wiele, bo niczym w soczewce, skupił się w nim fundamentalny problem epoki przemian, która nam nastała na globalnej arenie – jak zarządzać światem, aby zachował sterowalność i przewidywalność? Aby dało się nadal w nim żyć?
Interwencja amerykańska w Afganistanie była polityczną i militarną koniecznością, bezpośrednim skutkiem zamachów z 11 września w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Prezydent Bush nie mógł zachować się inaczej, musiał zaatakować.
Amerykanie łatwo pokonali wroga, istota problemu ujawniła się później, gdy przyszło zarządzać krajem, a właściwie zbudować państwo na nowo. Amerykanie mogli uderzyć, zniszczyć wroga i wyjść z Afganistanu, pozostali jednak, a potem jeszcze wciągnęli do spółki cały pakt NATO, nakładając na siebie samych i na swoich sojuszników nowe „brzemię białego człowieka”, czyli obowiązek krzewienia cywilizacji na ziemiach barbarzyńców. Nie pierwszy raz zresztą. Afganistan nie był porażką w jednej wojnie, był klęską całej koncepcji strategicznej, polegającej na krzewieniu demokracji i praw człowieka na świecie poprzez interwencje zbrojne.
Światła idea zamiast biznesu
Idea „krzewienia demokracji” zrodziła się w Wielkiej Brytanii, jak zresztą większość amerykańskich konceptów politycznych. Po ustabilizowaniu się zdobyczy chwalebnej rewolucji, czyli rządów parlamentarnych, przezorni Anglicy uznali, że prawdziwe bezpieczeństwo da ich państwu nie tylko silna flota, ale też przekształcenie kontynentalnych sąsiadów na podobieństwo państwa brytyjskiego – w myśl zasady, iż demokracje rzadko ze sobą walczą. Początkowo koncept ten był podyktowany czystym pragmatyzmem, jednak w XIX wieku nabrał cech idealizmu: cywilizować trzeba było nie tylko sąsiadów, ale też wszystkie ziemie podległe Imperium. A najlepiej cały świat. Nie tylko dlatego, że dawało to Wielkiej Brytanii bezpieczeństwo, ale też dlatego, iż „tak chciał…” najpierw Bóg, a potem nauki społeczne.
„Brzemię białego człowieka” zrodziło się więc u szczytu potęgi Imperium Brytyjskiego. Sama nazwa pochodzi z wiersza Kiplinga, skądinąd napisanego w związku z amerykańskim podbojem Filipin. Ale powtórzmy: Amerykanie odziedziczyli ów koncept, podobnie jak całą myśl strategiczną, wojskową, jak poglądy na świat i politykę – od swoich starszych anglosaskich braci.
Imperium Brytyjskie powstawało stopniowo, jako twór handlowy, sieć faktorii, portów, magazynów, emporiów. Było inicjatywą prywatną, nie państwową. Jego celem stał się zarobek, nie zaś zaspokajanie potrzeb moralnych Brytyjczyków. Z czasem następowała jednak konsolidacja włości, przejmowanie ich z rąk prywatnych przez brytyjskie państwo i w konsekwencji niebywały rozrost terytorialny.
Już w połowie XIX wieku większość spośród tych podbitych ziem, z merkantylnego punktu widzenia, była bezużyteczna, generowała straty – na przykład niemal cała Afryka, z wyjątkiem południa kontynentu, bogatego w złoża złota i diamentów. Brytyjczycy zarabiali krocie na Indiach, czy na Egipcie po wykopaniu kanału sueskiego, ale gdzie indziej tracili. Pozbyć się kolonii jednak nie mogli, ze względu na prestiż Imperium i konkurencję z innymi mocarstwami w wyścigu o dominację nad światem.
Ten marny biznes bronił się zatem politycznie z powodu gorącego oddechu Francji i Niemiec, który Brytyjczycy czuli na karku, potrzebował jednak głębszego uzasadnienia by przetrwać. Potrzebował Idei. Funkcję tę pełniło właśnie „brzemię białego człowieka” czyli obowiązek cywilizowania świata, podnoszenia go w sensie kultury materialnej, politycznej i moralnej. Wzorcem do naśladowania były tu, rzecz jasna, rozwiązania brytyjskie, czy szerzej – zachodnie, bo także inne mocarstwa kolonialne podchwyciły ów etyczny imperatyw imperializmu. Dobry świat to świat urządzony po zachodniemu.
Brytyjczycy byli i są nacją pragmatyczną, zatem w wielu rejonach ich domeny misja cywilizacyjna pozostała jedynie hasłem, za którym nie szły czyny, a panowanie Albionu zapewniały rządy pośrednie, sprawowane przez lokalnych kacyków, często zgodnie z dawnymi zasadami plemiennymi. „Brzemię” świetnie sprzedawało się za to na międzynarodowym i wewnętrznym rynku politycznym, znakomicie uzasadniając (szczególnie w Afryce) tak sam imperializm, jak i marny bilans finansowy brytyjskiego panowania. Czynienie świata lepszym zawsze znajdzie oddanych, gotowych do poświęceń wyznawców.
Ciężar wolności
Stany Zjednoczone powstały jako Nowy Świat, Nowe Jeruzalem, w którym ludzie są wolni i niosą wolność innym. Z takim bagażem ideowym trudno było budować imperium handlowe, za to „brzemię białego człowieka” pasowało do tego systemu wartości w sposób idealny. Trzeba było jednak zmienić akcenty, bowiem teraz już nie dojrzałe państwa Europy, które wypracowywały swoje ustroje i zasady przez wieki rozwoju, ale młoda republika miała być uosobieniem politycznej cnoty.
Podbój plemion indiańskich, potem zaś podbój Meksyku (którego owocem jest ponad połowa obecnego terytorium USA!) przedstawiano jako wyzwolenie tamtejszej ludności spod rządów ciemnoty i barbarzyństwa. Nie inaczej uzasadniano późniejszą aneksję Puerto Rico, Kuby czy Filipin dokonaną na Hiszpanii, a także wchłonięcie niepodległych Hawajów. Skądinąd wart odnotowania jest fakt, że odebrany Meksykowi dzisiejszy południowy zachód USA nie znał niewolnictwa, zostało ono tam wprowadzone wraz z amerykańskim panowaniem. „Wyzwalanie”, które stało się wręcz – by posłużyć się metaforą kucharską – spécialite de la maison Waszyngtonu, w istocie było jedynie uzasadnieniem ekspansji energicznego mocarstwa.
Kiedy już USA stały się potęgą od oceanu do oceanu, zabezpieczyły swoje interesy na północy, kupując od Rosji Alaskę (co kontrowało potencjalne zagrożenie brytyjskie z Kanady), zapotrzebowanie na wyzwalanie osłabło. Zastąpił je izolacjonizm. Aż do pierwszej wojny światowej, kiedy to tzw. doktryna Wilsona stała się wręcz kwintesencją ideologii „wyzwalania”. Ameryka wysłała miliony żołnierzy do Europy, aby ich czyn zbrojny i sama obecność dały osłonę narodom Starego Kontynentu do urzeczywistnienia ich prawa do samostanowienia.
Budowanie wież z piasku
Realizacja doktryny Wilsona wsparła wprawdzie polską niepodległość, ale Europy bynajmniej nie ustabilizowała. Wręcz przeciwnie, stała się preludium największej rzezi na przestrzeni dziejów Starego Kontynentu.
Koncept narzucania demokracji i liberalizmu poprzez obecność wojskową wydał za to owoce po drugiej wojnie światowej – w Japonii i Niemczech. To w sumie jedyne dwa przykłady powodzenia liberalnego interwencjonizmu. Ale w Niemczech okupacja amerykańska stworzyła struktury państwowe właściwie od nowa, zaś w okupowanej Japonii dokonało się to kosztem zaakceptowania upokorzenia i odwrócenia się samych Japończyków od rodzimej tradycji. Korea południowa i Tajwan nawróciły się na demokrację własnymi siłami, zaś środkowa część Europy, z pomocą Wspólnot Europejskich, bez interwencji militarnej.
W okresie zimnej wojny ze Związkiem Sowieckim narzucanie demokracji musiało ustąpić miejsca twardym interesom geopolitycznym. Sojusznicy USA nie musieli przodować we wprowadzaniu liberalizmu, mogli być nawet obmierzłymi dyktatorami, byle opowiadali się po stronie USA (i szerzej: Zachodu) przeciwko komunizmowi. Trudno zresztą się dziwić, obie strony światowego konfliktu budowały potencjał potrzebny do stoczenia wojny nuklearnej, która mogła unicestwić istnienie ludzkości, nie był to więc najlepszy czas na takie subtelności, jak swobody obywatelskie.
Idealizm wrócił do polityki zachodu i USA po upadku komunizmu. Jeszcze pierwsza wojna w Iraku została stoczona w konkretnym celu – wyzwolenia Kuwejtu spod okupacji irackiej, ale potem tak banalne uzasadnienie interwencji już nie wystarczało. Wojny zamieniły się w krucjaty demokracji. Z marnym wynikiem.
W 1993 r. dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy USA wylądowało w Somalii, by przerwać wojnę domową i pomóc zbudować struktury państwowe. Rezultat – kraj, jak był, tak nadal pozostaje rozdarty przez klany i milicje. Wszystko można o nim powiedzieć, ale nie to, że jest demokratyczny i liberalny. W 1995 r. niemrawa obecność NATO w Bośni zmieniła się w błyskawiczną, zwycięską kampanię przeciwko Serbom. Dzięki niej muzułmańska enklawa ocalała, a chorwacka poszerzyła nawet granice, ale Bośnia-Hercegowina to wciąż państwo głęboko podzielone, które nie utrzymałoby się bez nadzoru międzynarodowego. Właściwie słowo „państwo” nie jest w ogóle adekwatne do tego tworu terytorialnego, ponieważ pomimo obecności NATO nie udało się go wciąż zintegrować. W 1999 r. lotnictwo NATO zaatakowało siły jugosłowiańskie w Kosowie, a po zawarciu rozejmu weszły tam natowskie siły lądowe. Zostały do dzisiaj, między innymi po to, by chronić zabytkowe serbskie enklawy i zabytkowe cerkwie przed atakami albańskich radykałów.
Afganistan w 2001 roku, Irak w dwa lata później. W obu wypadkach szybkie zwycięstwa militarne przerodziły się w długotrwałe interwencje, bez sukcesów na polu budowy sprawnych państw demokratycznych. Nie inaczej rzecz się miała z operacją w Libii w 2011 r. Miała ona wspomóc opozycję w obaleniu reżimu Kadafiego i zbudowaniu wolnego państwa. Tymczasem Libia wegetuje dziś w stanie rozerwania na kawałki przez konkurencyjne milicje, po dziesięcioleciach nieobecności wrócił do niej handel niewolnikami, a jej terytorium stało się bezpiecznym azylem dla zbrojnych ugrupowań dżihadystów całej strefy Sahelu.
Pobierz pierwszy numer Magazynu Kontra!
Pierwszy magazyn
Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie
Talibowie na tronie
Dlaczego? Jak to w ogóle było możliwe? Takie pytania dominowały przy błyskawicznym zajmowaniu przez talibów kolejnych dużych miast Afganistanu, a na koniec – po opanowaniu Kabulu. Po dwudziestu latach interwencji i pompowania w ten kraj miliardów dolarów pomocy, państwo afgańskie runęło niczym domek z kart.
Upadło, gdyż… w ogóle go nie było. Islamska Republika Afganistanu, bo tak brzmiała jego oficjalna nazwa, w istocie niczym nie różniła się od wiosek budowanych na Krymie przez księcia Potiomkina na przyjazd carycy Katarzyny Wielkiej, wizytującej świeżo zdobyte terytoria. Rolę władczyni pełnili w tym spektaklu zachodni interwenci i darczyńcy – i dla nich była odgrywana cała ta farsa.
Tektura, ułuda i kłamstwo: tym właśnie był Afganistan po wyzwoleniu go przez Amerykanów od talibów. Istniały władze centralne w Kabulu i lokalne w stolicach prowincji, odbywały się wybory, działały partie polityczne, powstała nieźle wyposażona armia. Wszystko to jednak było tylko fasadą, ponieważ zostało zbudowane według obcej sztancy, nie pasującej do lokalnych warunków i mentalności Afgańczyków. Trwała ona tak długo z dwóch powodów. Po pierwsze – była podtrzymywana obecnością sił amerykańskich i NATO, które skutecznie trzymały Taliban na dystans, po drugie – stała się niezwykle dochodowym pasem transmisyjnym dolarów: z międzynarodowej pomocy do prywatnych kieszeni afgańskich rządzących. Zachód osłaniał zbrojnie władze Afganistanu, pompował w ten kraj niebotyczne sumy, stwarzając wręcz cieplarniane warunki do defraudacji na apokaliptyczną skalę. Nasi żołnierze, bo przecież i Polacy dźwigali na sobie brzemię cywilizowania tego kraju, osłaniali nie tylko korupcję, ale też produkcję i handel opium, który rozkwitł po upadku pierwszego Talibanu. A byli weń zaangażowani, w różnym stopniu, wysocy urzędnicy wszystkich kolejnych rządów w Kabulu.
Nie jest prawdą, że państwa zachodnie nie wiedziały, co się tam dzieje, bowiem sytuację opisywały precyzyjnie kolejne raporty wywiadów. Nie było jednak sposobu, aby zakończyć tę farsę, bo wycofanie wojsk albo odcięcie pomocy – oznaczałoby powrót do władzy talibów. A nikt tego nie chciał. Ten gordyjski węzeł przeciął dopiero prezydent Trump, ogłaszając datę całkowitej ewakuacji sił USA, a kropkę na „i” postawił prezydent Biden, kończąc w Afganistanie obecność wojskową USA, a co za tym idzie – także NATO. Obaj prezydenci powiązali odwrót spod Hindukuszu z zagrożeniem ze strony Chin, na którym musi się teraz koncentrować Ameryka. Waszyngton nie chce już rozdrabniać zasobów i marnować ich na strategicznie nieistotne wojny.
Upadek Kabulu nie był dla decydentów zachodnich żadnym zaskoczeniem, cokolwiek by o nim mówili. Co najwyżej liczyli oni, że rząd powalczy jeszcze kilka miesięcy, ale bez pomocy z zewnątrz nie wytrzymał nawet jednego dnia. Co zresztą bardzo różni odwrót Amerykanów od odwrotu wojsk sowieckich w 1989r. Wtedy władze komunistyczne w Kabulu utrzymały się samodzielnie jeszcze przez niemal trzy lata.
Władza leży gdzie indziej
Zwycięstwo talibów, a właściwie sposób, w jaki je osiągnęli – niemal bez walki – pokazało, że rzeczywista struktura władzy jest tam bardzo odmienna od tej oficjalnej. Decydujące znaczenie mają tam lojalności rodowe i klanowe, czy na wyższym stopniu organizacji – plemienne. Głos decydujący należy do rodowych starszyzn, a kluczem do rządzenia krajem jest zawarty między nimi konsens, oparty na realnym układzie sił. Talibowie nie „zdobyli” Dżalalabadu, Heratu, Hostu itd., oni przejęli te miasta i cały kraj właśnie na zasadzie porozumienia ze starszynami najważniejszych lokalnych rodów, które uznały militarną dominację partyzantów.
Nawet wkroczenie do Kabulu poprzedziła umowa z czołowymi grupami kształtującymi rządy po 2001 roku, na przykład z klanem Pandższiri, czyli Tadżykami z doliny Pandższir. Abdullah Abdullah, najwyższy rangą Pandższiri, pozostał w Kabulu i włos mu z głowy nie spadł. Podobnie zresztą jak Hamid Karzaj, pierwszy prezydent Afganistanu po upadku Talibanu, najwyższy rangą członek pasztuńskiego, królewskiego klanu Popalzai z konfederacji plemiennej Durrani. Popalzajowie są licznie reprezentowani w kierownictwie talibów, wojna była więc po części sporem w rodzinie, który został zakończony przez familijne negocjacje.
Interweniujący w Afganistanie Zachód wziął te subtelności pod uwagę w okresie błyskawicznej wojny z talibańskim rządem w 2001 r., zapomniał jednak o nich kompletnie, albo raczej nie chciał ich uwzględniać, w samym procesie odbudowy państwa afgańskiego. A przecież te powiązania nie zniknęły. Niby dlaczego miałyby wyparować, skoro trwają setki lat i przeżyły już wiele wojen z obcymi interwentami? Sieć klanowa, utkana z dynamicznego układu sił, przez cały czas istniała i oddziaływała na obie strony konfliktu – kolejne rządy Afganistanu oraz talibów. Ameryka i zachód budowali w Afganistanie hierarchiczne państwo unitarne, a zostali pokonani przez typowy układ głęboko zakorzenionych powiązań. To paradoks, bo prekursorzy w zakresie wprowadzania „usieciowienia” pola walki przegrali właśnie z polityczno-militarną „siecią”. W dodatku operującą konserwatywnym i odpornym na innowacje instrumentarium.
Niezbyt demokratyczna konkluzja
Afganistan pokazał, że mrzonka narzucania demokracji i liberalizmu jest niezwykle kosztowna, a jej rezultaty opłakane. Prawdopodobnie ta nauczka oznacza w ogóle koniec „wyzwalania” na siłę i powrót do modelu znanego z okresu zimnej wojny z komunizmem – czyli bloków sojuszniczych opartych na strategicznym interesie, a nie na wspólnocie wartości. Choć prezydent USA aktualnie zwołuje „szczyt demokracji”, kto wie, może w dalszej perspektywie następnym wnioskiem z gorzkich doświadczeń będzie konkluzja, że demokracja liberalna nie jest jedynym modelem urządzania społeczeństw i państw, który może mieć legitymizację wspólnoty międzynarodowej. Bo Bidenowski światowy sojusz wartości to pomysł wizjonerski, ale rodzi ryzyko, że nacje oraz państwa z niedostatkiem demokracji będą wypychane z tego aliansu i naturalną koleją rzeczy dostaną się w orbitę wrogów zachodu – Rosji lub Chin.
Porażka afgańska jest wielkim ostrzeżeniem: nie uszczęśliwiajmy innych na siłę! Presja rodzi opór. Właśnie na naszych oczach „wiedzący lepiej”, jak ma żyć dana społeczność, dostali bolesną nauczkę. Warto, by ją przemyślały także inne demokracje Zachodu. W tym luminarze europejskiego ładu, którzy zaczynają traktować Polskę jak podwórkowego chłopca do bicia, który nie chce nagiąć się do ich rad, zasad i wyroków. Nawet jeśli mają rację, pacyfikowanie za pomocą kolejnych kar musi być odebrane jako represja, a wręcz opresja.
Wspólnota Europejska odegrała kapitalną rolę w wyzwoleniu Polski z pozostałości komunizmu. Ta niemal „okupacja” w zakresie praw i rozwiązań ustrojowych, które musieliśmy przyjąć en bloc, wyszła nam zdecydowanie na dobre. Tak jak Japonii i Niemcom na dobre wyszła militarna okupacja amerykańska. Amerykanie mieli jednak wówczas w sobie tyle mądrości, by wycofać się z roli pouczającego starszego brata i pozwolić tym krajom iść własnymi drogami rozwoju. Dlatego też te wolne państwa trwają i kwitną.
Budowanie państw wbrew tradycjom politycznym i kulturowym, czy estetyce ich mieszkańców – nie może się udać. Tutorial zaś ma sens jedynie w okresie dziecięcym, później staje się znienawidzoną opresją.
Tego właśnie uczy nas Afganistan.
Artykuł oddaje prywatne poglądy autora
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego