Poniższy tekst to fragment wywiadu-rzeki, który z prof. Antonim Dudkiem przeprowadziła Natalia Kołodyńska-Magdziarz. Książkę pt. „O dwóch takich co podzieliły Polskę” można zakupić na stronie internetowej Wydawnictwa Nowej Konfederacji.
Jak media dostosowywały się do nowej sytuacji po upadku komunizmu i jakie plany mieli co do nich politycy?
Trzeba pamiętać, że w chwili upadku rządów PZPR całość mediów elektronicznych, czyli telewizji i radia, znajdowała się pod kontrolą urzędu pod nazwą Komitet ds. Radia i Telewizji. Na jego czele stał prezes, formalnie mianowany przez premiera, w praktyce – podobnie jak cały skład Rady Ministrów, w której zresztą też zasiadał – przez Biuro Polityczne KC PZPR. Podobny monopol istniał na rynku prasowym, który realizowała Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza „Prasa-Książka-Ruch”, w której posiadaniu było ponad 90% rynku. Poza tą „spółdzielnią” wydawano jedynie nieliczne czasopisma, głównie kościelne. RSW zdominowała nie tylko prasę polityczną, ale także kulturalną, obyczajową i kobiecą. Wydawano również książki – należące do RSW wydawnictwo „Książka i Wiedza” było największe w Polsce. Do RSW należała też większość drukarń.
W momencie, w którym upadły rządy komunistyczne, rząd Mazowieckiego stanął przed problemem, jak zlikwidować ten monopol. Zaczęto od rynku prasowego. Telewizję zostawiono na później, ponieważ była ona absolutnie najważniejsza i z niej rządzący nie chcieli rezygnować. Tylko dla porządku przypomnę, że były to czasy, w których internet dopiero raczkował, i aż do początków XXI wieku nie miał jako medium żadnego znaczenia. Dlatego telewizja, a konkretnie dwa istniejące kanały TVP, nie miały żadnej istotnej konkurencji.
Wrócę jeszcze na chwilę do rynku prasowego. Rząd Mazowieckiego powołał tzw. komisję likwidacyjną RSW, która przez kilka lat dzieliła rynek prasowy. Największe emocje wzbudziło przydzielanie przez komisję najpopularniejszych tytułów prasowych niektórym formacjom politycznym. Środowisko Unii Demokratycznej dostało np. „Życie Warszawy”, środowisko Porozumienia Centrum, czyli Fundacja Prasowa „Solidarności” założona m.in. przez Jarosława Kaczyńskiego, otrzymało „Express Wieczorny”, a np. Konfederacja Polski Niepodległej – tygodnik „Razem”. Doszło nawet do buntu, kiedy próbowano oddać KPN-owi „Sztandar Młodych”, ponieważ redakcja była złożona w większości z dziennikarzy postkomunistycznych. Ostatecznie Mazowiecki się ugiął i tę ostatnią decyzję cofnięto, łamiąc przy okazji autonomię tej komisji. Reasumując, pomysłem na podzielenie tego rynku było przydzielanie niektórych tytułów prasowych, zwłaszcza tych politycznych, konkretnym partiom. To samo w sobie nie było głupie, bo miało pozwolić rodzącemu się systemowi partyjnemu na okrzepnięcie, jednak procedura budziła kontrowersje. Kryteria przydziału były zupełnie niejasne i mocno uznaniowe.
Po jakimś czasie okazało się, że to i tak nie miało żadnego znaczenia, ponieważ te tytuły w większości bankrutowały. Ważniejsze okazały się nieruchomości, w których znajdowały się redakcje, i działki, na których te stały. Co ciekawe jedynym środowiskiem, które skutecznie to wykorzystało, była Fundacja Prasowa „Solidarności” Jarosława Kaczyńskiego, później występująca jako słynna spółka Srebrna, która tymi nieruchomościami zarządzała bardzo sprawnie. To pozwoliło Kaczyńskiemu przetrwać czas, kiedy na kilka lat wypadł z Sejmu. Utrzymywał się wtedy właśnie z tego majątku.
Były też tytuły wydawane przez RSW, których nie przejęli politycy czy biznesmeni, ale sami dziennikarze. Taką możliwość dała im ustawa o likwidacji RSW. Zakładali oni spółdzielnię i mieli możliwość wykupienia tytułu za niewygórowaną kwotę. Najbardziej znanym dziś tygodnikiem, który przekształcił się w ten sposób, była „Polityka”. Podobną drogę przeszedł też, wydawany początkowo w Poznaniu, tygodnik „Wprost”, który po perturbacjach prawnych przejęła ostatecznie spółka kontrolowana przez Marka Króla, redaktora naczelnego tego pisma.
Po roku 1989 bardzo szybko zaczęły się też pojawiać nowe tytuły. Były one najczęściej zakładane przez zachodnich inwestorów, i to one zdominowały rynek tzw. prasy kolorowej.
Jednak najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem, wręcz symbolem nowej epoki, okazała się „Gazeta Wyborcza”, która przez całe lata 90. wiodła prym na rynku prasy informacyjnej. Zespół zbudowany przez Adama Michnika skutecznie wykorzystał ogromną popularność zdobytą w chwili upadku rządów komunistycznych, a następnie w porę pozyskał amerykańskiego inwestora. Pozycję, jaką osiągnął Michnik w latach 90., najlepiej opisał prezes TVP Robert Kwiatkowski, oceniając, że w Polsce przed wybuchem afery Rywina „świadectwo przyzwoitości i dojrzałości do demokracji wystawiał Adam Michnik. Warto było mieć go po swojej stronie. O jego względy zabiegali nie tylko prezydent z premierem, ale i wielu innych, mniej lub bardziej ważnych polityków i postaci życia publicznego. Wśród nich i tacy, jak W. Czarzasty i, co przyznaję samokrytycznie, także ja”.
Jak to było w przypadku telewizji? Przypomnę, że aż do powstania Polsatu TVP była jedyną ogólnopolską telewizją, a to czyniło z niej bardzo kuszący kąsek.
Ta sytuacja w przypadku telewizji trwała kilka lat, bo Polsat co prawda powstał w 1992 roku, ale koncesję na nadawanie ogólnopolskiej telewizji otrzymał dopiero w roku 1994. W międzyczasie powstawały jeszcze stacje regionalne, których część wchłonął potem TVN. Ten ostatni zaczął działać dopiero w 1997 roku. Innymi słowy TVP miała początkowo niemal monopol. Warto też przypomnieć, że TVP była do 1993 roku częścią większej całości, czyli wspomnianego Komitetu do spraw Radia i Telewizji.
Oczywiście w przypadku radia po 1989 roku nastąpiła dużo większa pluralizacja rynku, ponieważ łatwiej i taniej było powołać rozgłośnie niezależne od państwa. Wtedy też rozpoczęła się kariera RMF FM czy Radia Zet. Natomiast jeszcze w pierwszej połowie lat 90. cztery kanały Polskiego Radia wyraźnie dominowały nad resztą rynku, co w połączeniu z niemal monopolistyczną TVP czyniło z Komitetu ds. Radia i Telewizji swoiste centrum informacyjne kraju.
Z czasem na szczęście uznano, że sytuacja, w której prezes Radiokomitetu bierze udział w posiedzeniach rządu, jest absolutnie nienormalna i trzeba coś z tym zrobić. W 1992 roku na mocy ustawy powołano do życia Krajową Radę Radiofonii i Telewizji. Miała być ona emanacją całego świata polityki, ponieważ jej 9-ososbowy skład był wybierany po części przez Sejm, po części przez Senat i po części przez prezydenta. Miało to zapewnić pluralizm.
I faktycznie, jeśli weźmiemy pod uwagę skład Rady z 1993 roku, to były tam reprezentowane różne opcje polityczne. Oprócz przedstawicieli rządu Hanny Suchockiej, który tworzyło siedem partii i było to i tak dość różnorodne środowisko, byli tam również przedstawiciele opozycyjnego wówczas jeszcze SLD oraz ludzie od Lecha Wałęsy, który zresztą jako prezydent mianował przewodniczącego Rady. KRRiT miała wyłaniać prezesa TVP i robiła to wielokrotnie, aż do czasu, kiedy PiS w roku 2016 powołał do życia Radę Mediów Narodowych. Oczywiście zawsze był to jakiś nominat polityczny, będący wypadkową politycznych rozgrywek. Ale bardzo długo nie było takiego prostego przełożenia, że jeśli ktoś ma rząd i większość w Sejmie, to od razu ma też pod swoją kontrolą TVP. O to toczyły się ciężkie boje. Przy czym raz szybciej, a raz wolniej udawało się to wszystkim rządom, z wyjątkiem tego stworzonego przez Jerzego Buzka.
Dlaczego?
Rząd Buzka był dziełem koalicji AWS–Unia Wolności, ale jeszcze przed wyborami w 1997 roku uformowała się koalicja medialna Unii Wolności z SLD i PSL-em. Unia Wolności konsekwentnie twierdziła, że umowa koalicyjna z AWS-em nie dotyczy sprawy mediów, podobnie jak np. samorządów. W rezultacie AWS nie zdołała przejąć TVP, której prezesem był nadal Robert Kwiatkowski z nadania SLD, a realnie z nadania jego przyjaciela prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Doprowadziło to zresztą do powstania dziwacznych sytuacji. Podam przykład. Mimo podejmowanych prób, rządowi długo nie udawało się nakłonić TVP do zaangażowania się w kampanię informacyjną przybliżającą obywatelom sens wprowadzanej reformy samorządowej. Zdominowane przez osoby powiązane z SLD i PSL-em kierownictwo telewizji publicznej domagało się bowiem, by rząd zapłacił za czas antenowy wykorzystany do promocji reformy. Tego jednak nie przewidziano, konstruując budżet, i ostatecznie zdesperowani twórcy nowego podziału administracyjnego zwrócili się o pomoc do telewizji prywatnych. W rezultacie latem 1998 roku spoty na temat zasad reformy emitowały bezpłatnie prywatne stacje („Polsat” i „Nasza Telewizja”), zaś TVP włączyła się do tej akcji dopiero po uznaniu przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji zasadności skargi złożonej na telewizję publiczną przez Pełnomocnika Rządu ds. Reform Ustrojowych Państwa prof. Michała Kuleszę. W TVP zdarzały się wówczas nawet przypadki niedopuszczenia przedstawicieli rządu do udziału w programach publicystycznych, w których wypowiadali się politycy opozycji krytykujący rządowe reformy.
Ta sytuacja powtórzyła się w mniej skrajnej postaci po roku 2007, czyli po objęciu władzy przez Platformę Obywatelską. Partia ta nie była w stanie szybko przejąć telewizji publicznej rządzonej przez Andrzeja Urbańskiego, ponieważ prezydent Kaczyński wetował zmiany przepisów umożliwiające wymianę składu KRRiT, tworzonej przez osoby związane z nieistniejącą już koalicją PiS, LPR i Samoobrony. Weto okazało się niemożliwe do odrzucenia w Sejmie, ponieważ PiS dogadał się z SLD, dając ich ludziom miejsca we władzach TVP, a koalicja PO–PSL nie miała w Sejmie ⅗ głosów. Taka sytuacja utrzymywała się aż do początku 2011 roku i była chyba najgorszym czasem w historii telewizji publicznej, ponieważ, kiedy dwa lata wcześniej – wskutek niesnasek wewnątrz tej egzotycznej koalicji kontrolującej KRRiT – odwołano w końcu Urbańskiego, to przez jego fotel przewinęło aż 6 kolejnych prezesów. Dopiero po przejęciu pałacu prezydenckiego przez Bronisława Komorowskiego i dokonaniu kolejnych zmian przepisów, których nie miał już kto zawetować, PO mogła w końcu osadzić na stanowisku prezesa TVP związanego z nią Juliusza Brauna.
Zazwyczaj jednak przejęcie telewizji publicznej odbywało się znacznie szybciej. Przykładowo, kiedy PiS objął władzę po raz pierwszy, zawarł koalicję medialną z LPR i Samoobroną, jeszcze zanim formalnie powstała koalicja rządowa. Dzięki temu zmiany przegłosowano dość sprawnie, oczywiście w tym przypadku Lech Kaczyński niczego nie blokował.
Podsumowując, KRRiT nie jest już, jak jej poprzednik, częścią rządowej administracji, a hipotetycznie niezależnym urzędem publicznym. Jednak w praktyce stała się ona areną walk polityków, ponieważ każdy chce przejąć nad nią kontrolę, by dobrać się do TVP. Równolegle walka toczyła się o Polskie Radio, które jednak – z racji mniejszego zasięgu – nie budziło już u polityków takiego pożądania. Po 2015 roku sytuacja zmieniła się tylko o tyle, że PiS – w ramach mnożenia bytów dla znajomych królika – powołał Radę Mediów Narodowych, której przekazał kompetencję obsadzania władz TVP i PR, co ograniczyło znaczenie mającej umocowanie konstytucyjne KRRiT. W jej ręku pozostało przyznawanie koncesji nadawcom prywatnym, co ostatnio umożliwiło jej członkom związanym z PiS przeczołganie TVN, której kolejne kanały musiały długo czekać na jej odnowienie. Niezmienna pozostała natomiast reguła, że media publiczne są przedłużeniem większości parlamentarnej.
Czy to źle? Przecież rząd potrzebuje mediów, by móc prowadzić skuteczną politykę. Sam Pan wspominał, jakim utrudnieniem dla polityki informacyjnej była sytuacja za rządów Jerzego Buzka.
Po pierwsze należy się zastanowić: czy w ogóle powinny istnieć media publiczne? Są osoby, które uważają, że wystarczy wszystko sprywatyzować i problem rozwiąże się sam. Ja do nich nie należę. Uważam, że media publiczne powinny działać, by móc realizować swoją misję. Mam tu na myśli zwłaszcza działania niekomercyjne, których nie podejmą się media prywatne, czyli np. promowanie kultury wysokiej. Skoro oczekujemy od państwa, że będzie wspierać opery czy filharmonie, to na tej samej zasadzie powinno się wspierać telewizję publiczną. Przy czym ta ostatnia powinna tę misję kulturotwórczą realnie wypełniać, a to często jest dyskusyjne.
Co zatem można zrobić, jeśli już uznamy, że media publiczne są potrzebne? Teoretycznie można by sprywatyzować wyłącznie TVP Info, co oznaczałoby, że dla polityków reszta TVP nie byłaby już tak atrakcyjna jako narzędzie oddziaływania na wyborców. Jednak to wydaje się mało realne, bo programy informacyjne w Jedynce i Dwójce wciąż pozostałyby w roli mrocznego przedmiotu pożądania.
W tej sytuacji jedyną alternatywą dla stanu obecnego, w którym partia obejmująca władzę w państwie przejmuje także całą telewizję, wydaje się podział kanałów. Taki model istniał kiedyś we Włoszech, i zdaje się nie tylko tam. Na naszym podwórku mogłoby to wyglądać tak, że rząd bierze TVP 1 i TVP Info, a opozycja TVP 2. Sytuacja niestety się komplikuje, ponieważ tych kanałów jest dużo więcej, ale przy dobrej woli dałoby się to rozparcelować, np. TVP Kultura dla jednej strony, a TVP Historia dla drugiej. Oczywiście są osoby, które uważają, że to zabiłoby całkowicie telewizję, ponieważ wszędzie byłaby polityka, a obecnie np. TVP 2 realizuje bardziej misję kulturalną. Moim zdaniem nie byłoby aż tak źle, po prostu programy informacyjne w TVP 1 miałyby inny przekaz niż te w TVP 2.
Jestem zwolennikiem rozwiązania zakładającego podział, ponieważ nie wierzę w realizację jeszcze innego modelu, czyli uniemożliwienia politykom wpływania na media publiczne. W przeszłości powstawały szlachetne projekty mające na celu np. oddanie kontroli nad TVP osobom powołanym przez senaty największych uniwersytetów i związki twórców kultury. Moim zdaniem to bardzo naiwne, ponieważ ci ludzie też mieliby swoje poglądy polityczne i staraliby się je przeforsować na antenie. Znam wielu profesorów i nie mam poczucia, że byliby specjalnie lepsi od polityków. Naiwnością jest zakładanie, że da się całkowicie odseparować świat polityki od świata mediów publicznych. W związku z tym można albo pogodzić się z sytuacją, że zwycięzca bierze wszystko, albo dokonać podziału, o którym mówiłem. Może się to wydawać dość dziwacznym rozwiązaniem, ale media są dość bezpiecznym obszarem, by to przetestować.
Zwłaszcza w sytuacji, kiedy telewizja od lat traci na znaczeniu.
Tak, po części na skutek rozwoju stacji prywatnych, ale ostatnio bardziej nawet za sprawą dynamicznego rozwoju internetu. TVP nie ma już takiego znaczenia, jakie miała jeszcze w latach 90. i na początku obecnego stulecia. Wciąż jednak istotnie wpływa na świadomość, zwłaszcza starszej części społeczeństwa, więc toczą się o nią walki, ale obszar jej oddziaływania cały czas się zawęża. Obecnie Jacek Kurski chwali się, jeśli jakiś program obejrzy trzy lub cztery miliony osób. Kiedyś taką popularność miały nawet programy o niskiej oglądalności, podczas gdy te najatrakcyjniejsze osiągały wyniki na poziomie nawet 10 milionów widzów. Dziś taki wynik jest niewyobrażalny, poza jakimiś absolutnymi wyjątkami. To będzie się tylko pogłębiało. Moim zdaniem to dobrze, ponieważ mamy teraz wiele kanałów informacyjnych w internecie, które stworzyć stosunkowo łatwiej niż te w telewizjach tradycyjnych. Dzięki temu mamy większy pluralizm. Jedna partia czy inny podmiot polityczny nie jest już w stanie nad tym zapanować. Medialny tort jest stale dzielony na coraz więcej kawałków.
Jestem zwolennikiem pogłębiania takiego podziału, ponieważ oddala on nas nie tylko od epoki PRL z monopolem Radiokomitetu i RSW „Prasa”, ale i od lat 90., kiedy to „Gazeta Wyborcza” była niekoronowaną królową mediów. Wielokrotnie dochodziło wtedy do sytuacji, że gdy coś ukazywało się w porannym wydaniu „Wyborczej”, to popołudniu i wieczorem powtarzały to w niemal identyczny sposób wszystkie media elektroniczne. Nieważne, czy to była TVP, TVN, czy Polsat. A następnego dnia było to już w większości dzienników, zaś w kolejny poniedziałek w sporej części tygodników.
Jak udało jej się to osiągnąć?
Był to rezultat kilku różnych czynników. Założycielom „Gazety Wyborczej” znakomicie udało się wykorzystać zainteresowanie w 1989 roku innym typem dziennikarstwa niż to znane z epoki PRL. Szybko też pozyskali z jednej strony znaczących zagranicznych inwestorów, z drugiej zaś wpływowe postacie świata kultury i nauki, które publikując na jej łamach artykuły czy udzielając wywiadów, uwiarygadniały zespół Michnika. Pomogła jej też „wojna na górze”, która spolaryzowała zwolenników dawnego obozu solidarnościowego. Wprawdzie większość z nich, wbrew redakcji „Gazety Wyborczej”, poparła Wałęsę przeciwko Mazowieckiemu, ale później szybko się rozproszyli, podczas gdy większość środowiska opiniotwórczego, przerażona tym, jaki obraz Polski ujawniło starcie w II turze wyborów Wałęsy z Tymińskim, uznała gazetę Michnika za rodzaj intelektualnych okopów św. Trójcy, których broniło się regularnie, kupując kolejne numery i powtarzając przeczytane tam opinie.
Środowisku, które stworzyło „Gazetę Wyborczą”, nie wyszło w czystej polityce, ponieważ związane z nim Unia Demokratyczna, a później Unia Wolności nie zdołały odegrać decydującej roli – miały za mało wyborców. Natomiast udało im się osiągnąć niemal całkowity sukces w sferze opiniotwórczej. Tu nie ilość, ale jakość czytelników była decydująca. Zwieńczeniem tego procesu było nazywanie Adama Michnika wiceprezydentem podczas prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego.
To wszystko skończyło się wraz z wybuchem afery Rywina, kiedy to skompromitowali się Michnik i cała redakcja „Gazety Wyborczej”. Ale to był dopiero przełom roku 2002 i 2003. Ta pozycja i tak zresztą zaczęłaby słabnąć w związku z rozwojem internetu. Spółka Agora, wydawca GW, chciała się dalej rozwijać, co więcej dysponowała ogromnymi środkami. Próbowano więc kupić telewizję, bo to był według nich najbardziej rozwojowy kierunek. To właśnie nieudana próba przejęcia Polsatu przez Agorę była praźródłem afery Rywina. Wtedy też środowisko Michnika popełniło istotny błąd, nie inwestując tych środków w internet. Gdyby to zrobili, to prawdopodobnie byłby to dziś największy polski portal internetowy. Oczywiście wyborcza.pl czy gazeta.pl to duże portale, ale znacznie mniejsze niż Wirtualna Polska, Onet czy Interia, którym przez ten błąd udało się Agorę wyprzedzić.
Tymczasem rynek prasy papierowej powoli przechodzi do historii. W obecnej dekadzie jest to już w dużym stopniu margines mediów.