Jacek Żakowski: „Przyjmiemy te kilkaset milionów migrantów z Afryki?”
Agnieszka Holland: „Jakie mamy wyjście? Zastąpią nas, jak barbarzyńcy zastąpili Rzymian” Żakowski: „Boję się, że prędzej sami staniemy się barbarzyńcami”
Holland: „Może. Ale nie boję się, że przestaniemy istnieć jako biała rasa. Sami ku temu zmierzamy. Już się nie reprodukujemy. Robimy miejsce dla innych. Może coś lepszego się z tego narodzi”.
Ten krótki fragment rozmowy opublikowanej na łamach „Polityki” doskonale obrazuje stan ducha zachodnich elit demoliberalnych. Definiuje je brak afirmacji własnego istnienia oraz poczucie moralnego zobowiązania do szerzenia tego braku afirmacji na społeczne masy. Łączy się to z głębokim przekonaniem, że europejska cywilizacja sprzed 1945 r. była czymś złym dla świata. Że jest ostatecznie redukowalna do sumy opresji i krzywd wyrządzonych innym przez złych białych „heteronormatywnych” chrześcijańskich mężczyzn, na czele z Holocaustem i kolonializmem. Najlepszym zaś, co Europa wydała, jest Oświecenie prowadzące w ramach kolejnych mutacji do nowej religii – kolejnych „generacji uniwersalnych praw człowieka”. Zadaniem potomków złych europejskich zbrodniarzy jest wymazywanie ich win wobec dziedziców ofiar, a przewodzić mają w tym kapłani nowej wiary, czyli demoliberalne elity „oświeconych”.
Jedni koncentrują się na „winach” chrześcijaństwa, z radością przyjmując sekularyzację. Inni podkreślają zbrodniczość „heteronormatywności” czy „patriarchatu”, święcąc tryumfy, gdy gdzieś zawierane jest mniej małżeństw, więcej kobiet wybiera rozwiązłość zamiast zakładania rodziny albo mężczyźni oddają stanowiska ze względu na swoją płeć. Kolejni skupiają się na winie człowieka wobec przyrody, często mniej lub bardziej wprost uznając obecność naszego gatunku na Ziemi za coś w gruncie rzeczy szkodliwego i niepożądanego oraz zamazując granice między ludźmi a zwierzętami. Popularnym tematem jest wreszcie imigracja. Europejczycy nie mają moralnego prawa odmawiać osiedlania się nie-Europejczykom w ich krajach. Nie mają też moralnego prawa oczekiwać od imigrantów asymilacji. Gdy kilka lat temu Brytyjczycy pochodzenia europejskiego stali się mniejszością w Londynie, BBC pisała o „wielkim sukcesie”.
Rzym upada po raz wtóry
Gdyby jakikolwiek znany prawicowy artysta, polityk czy komentator powiedział o „końcu białej rasy”, która będzie „zastąpiona przez imigrantów”, ta sama „Polityka”, TVN i inne media demoliberalne grzałyby jego wypowiedź co najmniej kolejne kilka tygodni. Słyszelibyśmy o „teoriach spiskowych”, „powielaniu tez skrajnej prawicy”, a „naziolek” trafiłby na okładki. „To z takich słów biorą się potem obozy śmierci!”. Wyobraźmy sobie tylko, co by się działo, gdyby takie zdanie znalazło się w podręczniku prof. Roszkowskiego! Prawda jest jednak taka, że jeśli ktoś w Polsce identyfikuje się jako „biały”, to zapewne ponadprzeciętnie często właśnie żyjący w poczuciu winy przedstawiciele liberalnej elity lub ludzie uformowani przez nich w ten sposób. Ich punktem odniesienia nie jest bowiem Polska, ale Zachód, a Zachód to zbrodnie i opresja, za które trzeba teraz zapłacić. Dla przeciętnego Polaka „biała rasa” to kompletna abstrakcja – dookoła praktycznie wszyscy są biali, więc kolor skóry nie jest istotnym elementem jego tożsamości.
Burza medialna miałaby także miejsce, gdyby ktokolwiek w tonie krytycznym stwierdził, że jeśli Europejczycy nie będą mieć dzieci, to zostaną zastąpieni przez pozaeuropejskich imigrantów na swojej ziemi. Po pierwsze dlatego, że „przecież oni są takimi samymi ludźmi i takimi samymi Europejczykami jak my!”. Po drugie „nikt nie ma prawa mówić kobietom, że powinny rodzić dzieci – jej ciało, jej wybór!”.
Nikt nie ma prawa sugerować, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy między decyzjami konkretnych ludzi o założeniu rodziny lub nie, a długofalowym dobrem wspólnoty. „Prawa” jednostek do wygodnego życia tu i teraz mają z zasady prymat.
Znów – gdyby to prof. Roszkowski stwierdził, że „biali ludzie się nie reprodukują” i wobec tego wymrą! Olaboga!
Większość Europejczyków pozbawionych instynktu przetrwania po prostu o tym nie myśli, zajmując się dążeniem do beztroskiej konsumpcji różnego rodzaju dóbr. Część elit, jak Holland, ma jednak świadomość konsekwencji swoich działań, w tym konsekwentnego promowania konkretnych wzorców w kulturze.
Jeśli Europejczycy mają mniej dzieci niż nie-Europejczycy, jest ich wielokrotnie mniej od nie-Europejczyków w skali świata, pozwalają się osiedlać milionom nie-Europejczyków, nie wymagają od nich asymilacji, a życie w Europie jest powszechnie postrzegane jako atrakcyjne, to konsekwencje są oczywiste. Holland nie bawi się w opowieść, że dzięki inżynierii społecznej imigranci staną się takimi samymi postępowymi, zsekularyzowanymi Europejczykami jak ona i Jacek Żakowski.
Dziennikarz „Polityki” nie udaje, że chętnych imigrantów jest garstka i wystarczy „otwarcie się” na tego konkretnego Ahmeda stojącego na granicy polsko-białoruskiej, tylko mówi o „setkach milionów”. Reżyser sama odwołuje się do najbardziej standardowej metafory historycznej używanej przez przeciwników imigracji i szerzej cywilizacyjnej degradacji Europy – upadku starożytnego Rzymu.
„A w Rzymie nie chcą wiedzieć, który z nich się zbliża
Ospałej myśli nic już nie porwie do buntu
Więc tracą dni i noce na biustach kurtyzan
Lub piszą podręczniki miłosnego kunsztu”
Powrót szlachetnego dzikusa
Autorka „Zielonej granicy” stwierdza, że „może coś lepszego się z tego narodzi”. Wiadomo – gorzej niż toksyczna, zbrodnicza, patriarchalna cywilizacja europejska być nie może, więc warto spróbować. Widzimy tu klasyczną tęsknotę oświeconego intelektualisty za szlachetnym dzikusem. Widzimy zasadniczy brak afirmacji własnego istnienia oraz wspierane degeneracją z nadmiaru dobrobytu przekonanie, że życie to cierpienie, więc w gruncie rzeczy nie warto, żeby trwało dalej. Przychodzi jednak na myśl także powieść wyrażająca ducha naszej epoki, czyli „Cząstki elementarne” Michela Houellebecqa – w tym roku mające już ćwierć wieku!
„Ludzkość ma zniknąć; ludzkość ma dać początek nowemu gatunkowi, pozbawionemu płci i nieśmiertelnemu, który przezwycięży problem indywidualizmu, rozłąki i troski o przyszłość”. To hasło jednego z bohaterów, noszącego zresztą polskie nazwisko Hubczejak. Naukowiec „wygłosił bardzo krótką mowę, ze zwykłą sobie brutalną szczerością oświadczył, że ludzkość powinna czuć się zaszczycona, jest bowiem pierwszym w całym znanym nam wszechświecie gatunkiem zwierzęcym, który sam stwarza warunki do powstania swojego zastępcy”.
Tu chodziło o transhumanizm i tworzenie nowego gatunku nadludzi. U Houellebecqa pierwsza istota zastępująca homo sapiens została zaprezentowana w 2029 r. Francuski pisarz przeszarżował, podobnie jak w przypadku „Uległości” i kandydata Bractwa Muzułmańskiego wygrywającego wybory prezydenckie w 2022 r. Mechanizm jest jednak ten sam.
Człowiek Zachodu dokonuje uroczystej autodestrukcji, składając w ofierze przetrwanie własne i swojej grupy. Nie chce mu się żyć, bo życie to cierpienie, samotność, troska, odpowiedzialność. Bohaterowie „Cząstek” chcą żyć, póki mogą sobie używać poprzez seks, używki i konsumpcję. Gdy ich ciała przestają być do tego zdolne, wolą odejść. Dosłownie, poprzez samobójstwo („eutanazję”), albo odcinając się od świata.
Częściowo zatracili instynkt przetrwania, częściowo są sparaliżowani egzystencjalnym lękiem i melancholią. Oryginalny koniec Bruna, jednego z głównych bohaterów „Cząstek”, tak maluje Houellebecq:
„Zaparkował na ulicy Albert-Sorel, dokładnie naprzeciwko mieszkania swojej byłej żony. Nie musiał długo czekać: po dziesięciu minutach jego syn z tornistrem na plecach pojawił się przy końcu alei Ernest-Reyer. Wydawał się czymś zatroskany, mówił po drodze sam do siebie. O czym mógł tak myśleć? Był chłopcem raczej samotnym, mówiła mu Anne; zamiast jeść obiad w szkole z kolegami, wolał wrócić do domu i odgrzać sobie danie, które mu przygotowała przed wyjściem do pracy. Czy cierpiał z powodu jego nieobecności? Prawdopodobnie tak, ale nic o tym nie mówił. Dzieci znoszą świat, który dorośli im zbudowali, usiłują przystosować się do niego najlepiej, jak potrafią; a później w większości wypadków powielają ten sam wzorzec. Victor doszedł do bramy, wystukał kod domofonu; stał kilka metrów od samochodu, ale go nie widział. Bruno położył rękę na klamce drzwiczek, uniósł się na siedzeniu. Brama zamknęła się za dzieckiem; Bruno pozostał przez kilka sekund nieruchomo w tej samej pozycji, potem ciężko opadł na fotel. Cóż mógł powiedzieć swojemu synowi, co ważnego miał mu do przekazania? Nic. Nie było nic takiego. Wiedział, że jego życie jest skończone, ale nie rozumiał, na czym ten koniec polega. Wszystko jawiło mu się jako ponure, bolesne i mgliste.
Uruchomił samochód i włączył się do ruchu na Autostradzie Południowej. Jechał w stronę Antony, skręcił w kierunku Vauhallan. Klinika psychiatryczna dla pracowników oświaty znajdowała się nieco w bok od miejscowości Verrieres-le-Buisson, tuż koło lasku Verrieres; park zapamiętał bardzo dobrze. Zaparkował samochód na ulicy Victor-Considerant, kilka metrów dzielących go od bramy wejściowej przebył na piechotę. Poznał lekarza dyżurnego.
Powiedział: – Wróciłem”.
Zerwanie łańcucha pokoleń
Bruno nie wierzy, żeby mógł dać coś swojemu synowi. Ma dość życia. Woli sam zamknąć się w psychiatryku, poddawać kuracji bez nadziei na wyleczenie i tam spędzić resztę życia, co jakiś czas wychodząc na prostytutki. Symbolicznie odrzuca naturalny porządek przekazywania dalej z ojca na syna, z pokolenia na pokolenie, który tworzy narody, religie i cywilizacje.
Hoeullebecqowski człowiek-cząstka elementarna nie widzi wartości w przekazaniu dalej swoich genów, w osiągnięciu sukcesu przez swoje potomstwo. Nie czuje się częścią żadnej wspólnoty przekraczającej jego własny materialny byt, o którą chciałby zawalczyć. Granice jego doświadczenia wyznacza jego cielesność. Pragnie być zastąpiony, żeby „to wszystko” się wreszcie skończyło. Chce zwolnić się z konieczności życia. Iść na wagary, jak uczeń, który boi się iść na lekcję, bo nie wie jak zrobić zadanie, o które zapyta go nauczyciel, albo któremu po prostu się nie chce. Bruno to zwykły facet.
Człowiek Houellebcqowski należący do liberalno-progresywnej elity – taki jak Hubczejak – dokłada do swojej kondycji życiowej świadomość samounicestwienia oraz ideową podbudowę. On owszem, czuje się częścią grupy – ale grupy, której zadaniem jest skończyć ze sobą. Której misja dziejowa wypełni się w złożeniu siebie samego w ofierze, akcie historycznej sprawiedliwości, obmycia się z win przodków. Może nawet będzie to realizacją Oświecenia? Tak jak robi to Agnieszka Holland. Ostatnia książka Houellebecqa nieprzypadkowo nazywa się właśnie „Unicestwić” (choć na polski przetłumaczono ją niedosłownie jako „Unicestwienie). Intelektualista ma już dość czekania na Godota, wybiera „czekanie, aż śmierć sama przyjdzie” w duchu „Wujaszka Wani” Czechowa.
Narody tracą na znaczeniu, kiedy „tracą świadomość własnej wyższości” – pisał Cioran. To samo dotyczy cywilizacji, ale do pewnego stopnia także rodzin, plemion, wspólnot religijnych. Odchodzą, kiedy przestają mieć przekonanie, że ich odrębne istnienie jest czymś wartościowym. Kiedy tracą poczucie, że jest jakieś „my” i jakieś „oni”, że „my” jesteśmy w czymś lepsi niż „oni” oraz że lepiej, żebyśmy to „my”, a nie „oni” żyli, byli liczni, silni, panowali nad danym terytorium.
Prawdziwa Holland czy fikcyjny Hubczejak mają świadomość „nas” i „ich”, ale świadomie wybierają ustąpienie miejsca, bo nie widzą wartości w przetrwaniu „nas”. Houellebecq pokazuje, jak ten fundamentalny brak autoafirmacji, powszechna depresja i melancholia, przenika się z ideologicznym samobiczowaniem oraz hedonizmem.
POSŁUCHAJ TAKŻE:
Afirmacja zamiast destrukcji
„Oni” mogą zaś być fascynujący dla zmęczonego życiem Europejczyka – w różnych powieściach francuskiego pisarza będą to czasem transhumanistyczni „nadludzie”, czasem kosmici, czasem muzułmanie. „Ich” łączy jedno – oni swój instynkt przetrwania zachowali. Znów – Mohamed na tratwie dobijający się na Lampedusę nie zaznał prawdopodobnie jednej dziesiątej bogactwa i beztroski przeciętnego Europejczyka. Ale zazwyczaj ma instynkt przetrwania, podczas gdy Europejczyka dobrobyt i aksjologiczna pustka dawno z niego wyprały, a swoje dołożyła inżynieria społeczna tępiące „wielkie narracje”. Mohamed chce dostać się na bogatą ziemię i zająć ją dla siebie. Inaczej nie ryzykowałby życia. Często instynktownie chce też spłodzić na niej dużo potomstwa, bo jest to naturalna forma brania terytorium w posiadanie. Słabość Europejczyków utwierdza go w tym, że warto próbować, bo prędzej czy później ulegną. Europejczycy mogą wręcz na siłę przypisywać nadchodzącym „im” potężne witalność, męskość, siłę, zdecydowanie – zarówno ci praktykujący tytułową uległość jak ci chcący stawiać opór, którzy zazdroszczą nadchodzącym i ich – z własnego punktu widzenia – idealizują.
Odpowiedzią na tę dominującą postawę autodestrukcji – nie tylko w kontekście imigracyjnym – może być tylko autoafirmacja. Zarówno na poziomie jednostki jak wszelkich wspólnot. Instynkt przetrwania można w sobie rozbudzić na nowo, nawet jeśli my sami lub nasi bezpośredni przodkowie go zatracili.
Ostatnie kilka lat pokazuje wzrost znaczenia rozmaitych ruchów i środowisk, które to właśnie obiecują – nadanie życiu sensu poprzez pracę nad sobą, ćwiczenia fizyczne, lektury, pogłębienie znajomości dorobku własnej cywilizacji, założenie rodziny. Naturalnie najczęściej adresatami takich treści są młodzi mężczyźni. I bardzo dobrze. Jacek Żakowski ma rację – jeśli chcemy przetrwać, musimy stać się trochę jak owi „barbarzyńcy”.
Tekst powstał w ramach projektu pt. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.