Od kilku dni media żyją tysiącami imigrantów, którzy masowo przepływają przez Morze Śródziemne na Lampedusę i inne włoskie wyspy. Od początku roku w Italii zjawiło się ich już ponad 100 tysięcy. Dotykamy tu fundamentalnego pytania o przyszłość i tożsamość Europy oraz naszą wolę przetrwania. Presja demograficzna z Afryki będzie prawdopodobnie jednym z największych wyzwań i zagrożeń, z jakimi będziemy się mierzyć za swojego życia.
Na początek warto sobie uświadomić, że zjawisko nie jest redukowalne do działań tego lub innego rządu tego lub innego państwa. Podstawową różnicę robią liczby.
Od 1950 r. do teraz aż pięciokrotnie zmienił się stosunek ludności Europy do Afryki. Wtedy na naszym kontynencie mieszkało 555 milionów osób, a w Afryce 227 milionów – 2,5 raza mniej. Dziś to Afryka jest dwukrotnie ludniejsza – 1,46 miliarda do 742 milionów. Ta gigantyczna zmiana zaszła w 73 lata – za życia jednego człowieka.
Afrykańczycy mają dostęp do zachodnich mediów, widzą że w Europie poziom życia jest znacznie wyższy niż u nich, a do tego mają poczucie, że ich relatywne ubóstwo jest wynikiem europejskiego kolonializmu.
Od perspektywy wyrównania tej „historycznej niesprawiedliwości” dzieli ich tylko Morze Śródziemne. W przypadku położonych najbardziej na południe włoskich wysp takich jak Lampedusa niewiele ponad sto kilometrów. Do Afryki przybywają w celu przedostania się do Europy także mieszkańcy biedniejszych krajów Azji i Bliskiego Wschodu. Publikowane regularnie dane włoskiego MSW pokazują, że wśród przybyłych przez morze imigrantów na pierwszych dwóch miejscach pod względem liczebności są przedstawiciele Czarnej Afryki – Gwinei i Wybrzeża Kości Słoniowej, na dwóch kolejnych państwa arabskie – Tunezja i Egipt, ale już na piątej i siódmej pozycji znajdziemy Bangladesz i Pakistan. Imigranci z tego ostatniego kierunku musieli pokonać do Afryki znacznie większy dystans niż ten między Afryką a Europą.
Przez lata w Europie dominowało podejście „przyjmujemy!” oraz przedstawianie imigrantów jako ofiar, które trzeba „uratować” na morzu. Nie są to jednak żadni uchodźcy, tylko zwykli imigranci ekonomiczni, którzy w dodatku często niszczą swoje dokumenty czy nawet linie papilarne, żeby nie dało się ich łatwo zidentyfikować czy określić ich wieku (powszechne jest udawanie niepełnoletnich). Nikt nie zmusił ich do opuszczenia własnych domów ani do znalezienia się na łódkach na Morzu Śródziemnym. Są jednak na tyle zdeterminowani, żeby osiedlić się w Europie, że są w stanie ryzykować życie. Poza tym wiedzą, że Europejczycy są nie tylko bogaci, ale także mentalnie niezdolni, żeby ich nie ratować. W praktyce ginie zatem niewielki odsetek. Opłaca się.
Liczą też, że każdy „uratowany” imigrant, nawet jeśli trafi do obozu, to prędzej czy później zostanie wypuszczony – bo Europejczycy są „słabi” i w znacznej mierze mentalnie niezdolni także do długiego opierania się moralizatorstwu. Do tego dochodzi proimigracyjna presja lobby pracodawców i międzynarodowego wielkiego kapitału – taniej siły roboczej nigdy zbyt wiele – oraz antynarodowej lewicy, dla której imigranci to narzędzie do niszczenia europejskich narodów i politycznego przejmowania europejskich państw (po wymuszeniu przyznania im lub ich dzieciom obywatelstwa przy pomocy analogicznego szantażu moralnego).
Imigranci nie przestaną napierać, dopóki nie będą mieli poczucia, że są skutecznie odpierani i nie mają szans osiedlić się w Europie. Chętnych z całego świata jest wielokrotnie więcej niż samych Europejczyków. Imigracja tego rodzaju i na taką skalę wyklucza asymilację, a nawet integrację. Dzietność w Afryce spada wraz z rozwojem gospodarczym, ale wciąż jest znacznie wyższa niż w Europie. Albo Europejczycy zaczną odpierać napór mas ludzkich, albo ich ziemie zostaną stopniowo zasiedlone w ramach managed decline, gdy ich stan ducha będzie opisywał wiersz Kaczmarskiego:
W Rzymie nie chcą wiedzieć, który z nich się zbliża
Ospałej myśli nic już nie porwie do buntu
Wiec trawią dni i noce na biustach kurtyzan
Lub piszą podręczniki miłosnego kunsztu.
Ten odpór nie jest jednak łatwy. Zjeść ciastko i mieć ciastko chciała Giorgia Meloni. Bracia Włosi przez lata w opozycji głosili hasło blocco navale – blokady morskiej. W ich programie czytamy definicję – „europejska misja wojskowa, realizowana w porozumieniu z władzami libijskimi, uniemożliwiająca łodziom z imigrantami wypływanie w kierunku Włoch”. Mamy tu dwa elementy, które mogą nawalić. Po pierwsze, działanie ma być „europejskie”. Po drugie, ma opierać się na porozumieniu z władzami państw Afryki Północnej – dziś głównie Libii i Tunezji.
Meloni nie chciała własnymi siłami zbrojnie uniemożliwiać imigrantom docierania do Włoch, ponieważ oznaczałoby to wzięcie na siebie odpowiedzialności za ofiary wśród imigrantów – tonących w większych liczbach niż dotąd lub stawiających zbrojny opór – a do tego konflikt z Francją, która byłaby następnym celem tysięcy łodzi.
Chciała mieć „współodpowiedzialnych” po stronie europejskiej, co byłoby także elementem presji negocjacyjnej na Tunezję i Libię. Włoskie okręty wojenne masowo wpływające na wody terytorialne Tunezji i Libii wbrew ich woli, żeby wymusić na imigrantach powrót na drugi brzeg, to byłoby zaś działanie quasi-wojenne wobec tych państw. Miały one dostać europejskie pieniądze na blokowanie imigrantów jeszcze na lądzie i walkę z przemytnikami. Meloni od lat tak w opozycji, jak u władzy mówiła o konieczności wypracowaniu z państwami Afryki dobrych relacji opartych na poszanowaniu ich podmiotowości, bez narzucania im zachodnich ideologii i gospodarczego postkolonializmu.
Po blisko roku negocjacji nadal nie ma jednak twardych rezultatów. Ursula von der Leyen i premier Holandii Mark Rutte udali się dwukrotnie do Tunezji razem z Meloni, ale duża część europejskiego establishmentu stawiała opór wobec układu z Kaisem Saidem pomijającego kwestię „demokracji i praw człowieka” w jego państwie. Tunezyjski prezydent to zaś twardy negocjator. Teraz, gdy nie dostał obiecanego przelewu z UE, pokazał, że będzie trzymał Europę w szachu, mogąc w każdej chwili odkręcić kurek z imigrantami.
Długofalowo kluczowe pytanie brzmi, w ilu Europejczykach obrazki z Lampedusy obudzą instynkt przetrwania i gotowość na trudne kompromisy, a długofalowo na przyjęcie paradygmatu obrony przed naporem mas ludzkich. W tej chwili Włosi domagają się działań, ale ilu popierałoby dalej rząd, jeśli ten – gdy inne drogi zawiodą – zdecydowałby się na użycie siły na własną rękę i prawdopodobne ofiary, co pociągnęłoby za sobą konflikt z UE i prezydentem Mattarellą oraz zmasowany atak mediów liberalno-lewicowych? Tego nie wie nikt.
CZYTAJ TAKŻE:
Wielka wojna zachodnioafrykańska – dlaczego kryzys w Nigrze zagraża Europie
WARZECHA: Imigracja, czyli pojedynek hipokrytów
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego