Emmanuel Macron budzi nierzadko na polskiej prawicy pogardę lub lekceważenie. Ot, jeszcze jeden eurokrata, aparatczyk, w dodatku dzwoniący co chwilę do Putina. Specyfika francuskiego ustroju i sytuacji politycznej, ale również ponadprzeciętne zdolności samego Macrona, czynią z niego jednak postać specyficzną i ciekawą. Obecny prezydent Francji jest demoliberalnym monarchą. Funkcjonującym jak de Gaulle faktycznym anty-de Gaulle’em.
Republika czy monarchia?
Logika instytucji V Republiki stworzonych przez tegoż generała Charlesa de Gaulle’a jest bardzo jednoznaczna. Prezydent ma uprawnienia większe niż jakikolwiek inny szef państwa czy rządu w państwach zachodnich. Panuje nad rządem i parlamentem. Powołuje i odwołuje (de facto) premiera, który nieprzypadkowo nazywa się premier ministre – pierwszy minister, jak u króla. Premierzy za czasów parlamentarno-gabinetowych III i IV Republiki nazywali się President du conseil – prezesami (prezydentami) rady ministrów. De Gaulle jasno zaznaczał, że to prezydent jest szefem rządu.
Inaczej niż w Polsce, rząd nie potrzebuje wotum zaufania od parlamentu. Prezydent po prostu powołuje premiera i ministrów – jak król. Zgromadzenie Narodowe (francuski odpowiednik Sejmu) może teoretycznie udzielić wotum nieufności rządowi, ale nie może, jak u nas, powołać własnego w drodze konstruktywnego wotum. Brak zaufania dla rządu ze strony Zgromadzenia jest w gruncie rzeczy jedynie radą dla prezydenta-monarchy. Jeśli jest przekonany do swojego premiera, szef państwa może po prostu w razie wotum nieufności… powołać jeszcze raz tego samego premiera, a Zgromadzenie rozwiązać. De Gaulle dokładnie tak zrobił, kiedy posłowie ośmielili się udzielić wotum nieufności gabinetowi Georges’a Pompidou. Pompidou pozostał premierem, a w przyspieszonych wyborach uzyskał dla siebie komfortową większość.
Tego rodzaju system miał umożliwiać narodowi francuskiemu suwerenne decyzje dotyczące swojej przyszłości ponad głowami klasy medialno-biznesowo-politycznej, która dominowała w III i IV Republice. Wybór prezydenta w wyborach powszechnych miał być odpowiednikiem sakry królewskiej pochodzącej z łaski Boga. Ważnym uprawnieniem prezydenta jest też zwoływanie wiążących referendów, w których naród może wyrazić swoje zdanie na temat kluczowych decyzji stojących przed Francją. Tą drogą można pominąć sądy i parlament, tą drogą można nawet zmienić konstytucję.
De Gaulle nie przewidywał przy tym żadnego limitu kadencji prezydenta. Szef państwa mógł pierwotnie sprawować urząd nieograniczoną liczbę siedmioletnich kadencji. Jednak wszyscy trzej prezydenci, którzy dotychczas uzyskiwali reelekcję – sam de Gaulle, Mitterrand i Chirac – drugą kadencję kończyli w podeszłym wieku, jako polityczni emeryci. De Gaulle i Mitterrand obaj zmarli w ciągu półtorej roku od odejścia z Pałacu Elizejskiego. Macron został jednak prezydentem bardzo młodo.
Na jego nieszczęście, w 2008 r. Nicolas Sarkozy wprowadził zmiany w konstytucji, zbliżające V Republikę do „normalnych” państw demokratyczno-liberalnych. Odtąd prezydentem można być tylko dwie kadencje z rzędu. Macron będzie mógł więc po 2027 r. wrócić dopiero w 2032 r., o ile nie zmieni w międzyczasie na powrót konstytucji (czego nie można wykluczyć – zobaczymy, jak dużą większość uzyska w wyborach do Zgromadzenia 12 i 19 czerwca). Zmiany Sarkozy’ego ograniczyły też prezydentowi możliwość przejmowania władzy dyktatorskiej w razie kryzysu (piękna rzymska prerogatywa przewidziana przez de Gaulle’a) oraz narzucania parlamentowi ustaw przez rząd (który mógł uznawać dowolną ustawę za przegłosowaną, o ile Zgromadzenie w ciągu 48h nie zaprotestowało poprzez zgłoszenie wotum nieufności. Wotum, przypomnijmy, nie skutkującego skuteczną dymisją rządu, więc ryzyka w podejmowaniu tej ścieżki nie było).
Czy Francuzi chcą króla?
Kompetencje Macrona nadal są jednak większe niż któregokolwiek z jego kolegów prezydentów i premierów Unii Europejskiej (może poza Viktorem Orbanem, mającym konstytucyjną większość w parlamencie). A jemu to zdecydowanie odpowiada. Macron w przeciwieństwie do Sarkozy’ego i Hollande’a doskonale czuje się w monarchicznej strukturze państwa. Oddajmy głos samemu zainteresowanemu, Emmanuelowi Macronowi, który rozważaniom na ten temat poświęcił się jeszcze zanim sam ubiegał się o najwyższy urząd w państwie:
„Demokracja zawsze zawiera pewną formę niekompletności, ponieważ sama sobie nie wystarcza. W procesie demokratycznym i jego funkcjonowaniu jest pustka. W polityce francuskiej tą pustką jest postać króla, którego śmierci, jak sądzę, Francuzi nie chcieli. Terror stworzył emocjonalną pustkę w wyobraźni zbiorowej: króla już nie ma! Następnie próbowaliśmy ponownie zapełnić tę pustkę, umieścić tam inne postacie: są to przede wszystkim etapy napoleońskie i gaullistowskie. Przez resztę czasu demokracja nie wypełnia (wyobrażeniowej) przestrzeni. Widać to wyraźnie w ciągłym kontestowaniu osoby prezydenta, które jest powszechne od czasu odejścia generała de Gaulle’a. Po nim normalizacja prezydenta przywróciła puste miejsce w centrum życia politycznego (tj. prezydenci byli zbyt normalni, a za mało monarchiczni, mieli zbyt mały autorytet – KK). Od Prezydenta Republiki oczekuje się jednak, że będzie on zapełniał tę przestrzeń. Wszystko zostało zbudowane na tym nieporozumieniu”.
Tok rozumowania Macrona jest bardzo podobny do tego reprezentowanego nie tylko przez de Gaulle’a, ale nawet wielu kontrrewolucjonistów. Francuzi potrzebują króla. Macron też uważa, że w 1793 r. w referendum lud francuski wcale nie chciałby śmierci swojego monarchy. Deklaruje również, że osobiście wolałby powrót do siedmioletniej kadencji prezydenta (zniesionej przez Chiraca w 2000 r.). Prezydent powinien rządzić, ale też panować, władać. Cieszyć się autorytetem. Nie być bezosobowym, miałkim urzędnikiem. Najbardziej „normalny i zwykły” z lokatorów Pałacu Elizejskiego, François Hollande, kończył z poparciem na poziomie 4% i dokonał widowiskowego samobójstwa swojego obozu politycznego.
Jednocześnie Macron odwraca rozumowanie de Gaulle’a. Nie jest reprezentantem ludu czy narodu przeciwko elitom. Jest par excellence reprezentantem elit. Dzieckiem dobrze sytuowanych lekarzy, synem profesora, absolwentem najbardziej prestiżowych szkół i uczelni, bankierem Rotszyldów. Technokratą. Ekspertem. Menedżerem. Z tego czerpie swój autorytet. Doskonale widać to było podczas obu debat z Marine Le Pen między turami, w 2017 i 2022. Strategia polityczna Le Pen opierała się na reprezentowaniu ludu przeciwko elitom. Macron w tę logikę wszedł – ale reprezentantkę ludu traktował konsekwentnie z wyższością i lekceważeniem, jednocześnie przedstawiając się jako monarcha dobry i kompetentny, a więc lepiej służący interesom ludu. Macron do mistrzostwa opanował mowę ciała i sztuczki socjotechniczne. Patrzył się na Marine z pobłażaniem. Mówił do niej jak do miernej uczennicy, która nie przygotowała się na zajęcia i której trzeba przypomnieć podstawowe fakty i dane. Jak arystokrata tłumaczy nieco bardziej rozgarniętej, ale jednak chłopce, dlaczego obecny system służy również jej dobru. Sakra eksperta i technokraty ma odgrywać tę rolę, co niegdyś sakra królewska. Jedno i drugie namaszczenie przychodzi z góry, a lud jedynie dokonuje formalności.
Król socjotechniki i postpolityki
Macron nie miał w ostatnich wyborach praktycznie żadnego programu. Nie prowadził też praktycznie żadnej „normalnej” kampanii wyborczej. Do ostatniej dozwolonej prawem chwili w ogóle nie poinformował formalnie o swojej kandydaturze. Cały czas twierdził, że jest zbyt zajęty byciem prezydentem, a o swojej decyzji w sprawie ubiegania się o drugą kadencję poinformuje w odpowiednim czasie. Później deklarował, że nie ma czasu być kandydatem, ponieważ musi być prezydentem, a trwa wojna. Podobnie przez wcześniejsze dwa lata nie miał czasu być kandydatem ani normalnym politykiem, ponieważ trwała pandemia. Nieustannie trwał i trwa kryzys, a monarcha był i jest zajęty. Nie miał i nie ma więc czasu dyskutować z konkurentami. Był kimś wyżej od nich. Naturalnym prezydentem. A wybory formalnością.
W 2017 r. Macron prezentował się jako kandydat zmiany – pokoleniowej i politycznej. Jego program nazywał się „Rewolucja”. W rzeczywistości nie miał oczywiście w planach żadnej epokowej zmiany, ale skuteczniejsze zarządzanie status quo. Macron rzeczywiście robi to skutecznie, ewidentnie lepiej od dwóch poprzedników. Bezrobocie jest niskie, również wśród najmłodszych. Wzrost gospodarczy wysoki. Wiele uwagi rząd poświęca rozwojowi start-upów i nowych technologii, które mają być głównym powodem do dumy Francuzów. Ad hoc reaguje na pojawiające się kryzysy, najchętniej je po prostu „przegadując” – jak w przypadku protestów Żółtych Kamizelek. Macron je przeczekał, a później rozpuścił w sosie ciągnących się „Wielkich debat” z narodem i ekspertami, z których nie wynikło praktycznie nic, ale pozostało przekonanie, że prezydent jest intelektualistą zainteresowanym zdaniem innych.
Postpolityczną socjotechnikę widać także w nazwach kolejnych ruchów Macrona, równie pozbawionych treści i ładnie brzmiących co większość jego przemówień. Najpierw było „Naprzód”, teraz przemianowane na „Renesans”. Cała koalicja wyborcza Macrona w wyborach do Zgromadzenia będzie z kolei nazywać się „Razem (lub: Wspólnie)”. Macron w razie potrzeby potrafi być w swoich działaniach i słowach zarówno socjalistyczny jak liberalny. Potrafi mówić ciepłe słowa i o przewodniczącym Mao Zedongu i o marszałku Philippe’ie Pétainie.
Jego wyraźne przesunięcie się do centrum drażni lewicę, z której się wywodzi. Zwłaszcza tę bezkrytycznie podchodzącą do rozwoju odrębnych muzułmańskich społeczności we Francji. Macron zdecydowanie ostrzej niż poprzednicy podchodzi do tego problemu. Zauważa go i próbuje zwalczać. Oczywiście z perspektywy liberalno-postępowej, nie konserwatywno-chrześcijańskiej. Chce przerobić muzułmanów na wykorzenione jednostki i kosmopolitycznych obywateli świata, a nie na związanych ze swoją historią Francuzów. Stąd jego głośne „prawo przeciwko separatyzmom”, opisywane przeze mnie szerzej w innym miejscu i wywołujące duże protesty w krajach muzułmańskich. Minister szkolnictwa wyższego Macrona przestrzegał też przed „islamolewactwem”, które jego zdaniem jest „jak gangrena” na francuskich uczelniach.
Poseł mélenchonowskiej, „islamolewackiej” lewicy Clémentine Autain pierwsza miała we Francji ruch polityczny nazwany Razem, a teraz rozważa pozew. Jej zdaniem Macron „stara się surfować na duchu czasów wykręcając słowa i pozbawiając je ich znaczenia”. Poseł Autain jest bardzo krytyczna wobec Macronowskich gier słownych – „Z nim nic nie ma sensu. Od pięciu lat obserwujemy orwellowskie szaleństwo”. Oto przedstawicielka skrajnej lewicy rozdrażniona, bo ktoś skuteczniej od niej porusza się w świecie postmodernizmu!
Rozczarowana Macronem jest spora część intelektualnego zaplecza demoliberalnego establishmentu. Dobrym przykładem jest tu historyk idei i filozof François Dosse, który w 2017 r. wydał całą książkę Prezydent i Filozof, w której zachwycał się Macronem – intelektualistą, uczniem Paula Ricoeura, którego prezydent był kiedyś asystentem. Po pięciu latach ten sam Dosse zmienił podejście o 180 stopni, wydając książkę Macron albo stracone złudzenia. Łzy Paula Ricoeura. Dosse wspomina z żalem nadzieje, z jakimi Macrona witali on sam, czy nowolewicowy guru establishmentu Jurgen Habermans. Czytamy: „idee opadły, jak martwe liście jesienią. Byliśmy świadkami zaskakującego zjawiska – oto młody prezydent wyjątkowo dobrze uzbrojony w plany budowy nowego świata, które nie posłużyły mu do niczego oprócz dostania się do Pałacu Elizejskiego. Gdy już objął władzę, ten młody prezydent poświęcił się pragmatycznemu zarządzaniu nastawionemu na krótką perspektywę”.
Zdaniem Dossego Macron może na dłuższą metę przynieść „katastrofalne skutki”, a jego działania i retoryka przybliżają dojście do władzy demonicznej skrajnej prawicy. Walka z islamskim separatyzmem ma być zdradą ideałów Ricoeura i lewicy. Historyk pisze celnie o prezydencie: „Macron przyjął tożsamość nawiązującą do tego, co Zygmunt Bauman nazywał płynnym społeczeństwem. Stał się biegłym w swojej sztuce kameleonem nieustannie zmieniającym kolor skóry w zależności od aktualnych potrzeb”.
Dwór zamiast parlamentu
Macron sukcesywnie skutecznie tworzy jeden obóz mający grupować cały dawny establishment, tracący poparcie z jednej strony na rzecz obozu narodowego (Le Pen i Zemmour), a z drugiej na rzecz mélenchonowskiego obozu „woke” lewicy i muzułmanów. Poza Macronem ma być tylko „skrajna prawica” i „skrajna lewica”. A że i w wyborach prezydenckich i parlamentarnych ordynacja jest większościowa w dwóch turach, to Macron zawsze będzie mniejszym złem. Jedni będą woleć go od „islamolewactwa”, drudzy od „faszyzmu”.
Macron całkowicie wyeliminował już z gry swoją dawną partię, Socjalistów. Ich kandydatka otrzymała teraz 1,7% głosów, a oni sami formalnie podporządkowali się Mélenchonowi, stając jego młodszym partnerem w wielkim bloku lewicy, łączącym także Zielonych i Komunistów. Część pogodziła się z rolą przystawki Mélenchona, część z rolą przystawki Macrona. Między jednym a drugim nie ma już. Do tworzenia centrolewicowego ruchu w ramach obozu prezydenta wezwał dawnych kolegów-Socjalistów m. in. wielokrotny minister, „bolszewicki bonapartysta” Jean-Pierre Chevènement.
Nieco bardziej złożona jest sytuacja na prawicy. Republikanie mimo katastrofalnego 4,78% swojej kandydatki wciąż desperacko walczą o niezależny byt między Macronem a Le Pen. Do wyborów do Zgromadzenia idą więc osobno – podobnie jak Zemmour, którego z kolei Marine chce wyeliminować z gry odmową koalicji. Do Macrona uciekła już jednak ogromna część działaczy i wyborców postgaullistów. Do podporządkowania się mu wezwał swoich kolegów ostatni prezydent z tego obozu, Nicolas Sarkozy. Sarkozy nie poparł Pécresse w I turze, ale poparł Macrona w II. Przewodniczący Republikanów Christian Jacob odmawia jednak wciąż oddania się na pożarcie, celnie mówiąc o „logice monopartii”, którą proponuje Macron. Republikanie wydają się skazani na podział między Macrona a Le Pen i Zemmoura również z powodów czysto biologicznych – ich wyborcy to w większości emeryci, a wśród ludzi poniżej 60tki mają poparcie na poziomie 1-3%.
Rzeczywiście bohater tego tekstu dąży bowiem do stworzenia wielkiej monopartii. Mają w niej, podobnie jak w obecnym rządzie, być jedynie frakcje – bardziej socjalistyczna i bardziej wolnorynkowa, bardziej antyislamska i bardziej proislamska, bardziej popierająca federalną Unię Europejską i bardziej suwerennościowa. Macron chce mieć dwór i radę doradców, a nie podmiotowe rząd i parlament. Na tym dworze mają być rywalizujące o jego ucho i wpływy frakcje i koterie, między którymi monarcha będzie utrzymywał równowagę jako ostateczny arbiter. Wiemy, że Macron osobiście dobiera kandydatów na posłów Renesansu, a podstawowym kryterium jest lojalność. Zgromadzenie Narodowe ma być maszynką do głosowania i realizacji decyzji prezydenta. Również premierami Macron czyni bezbarwnych technokratów bez własnych ambicji prezydenckich, mających jedynie sprawnie wcielać w życie jego decyzje. Poprzednio był to formalnie wywodzący się z centroprawicy urzędnik Jean Castex. Teraz będzie to formalnie wywodząca się z centrolewicy urzędniczka Élisabeth Borne.
Gwarant stabilności
Najbardziej demokratycznym elementem systemu V Republiki sprzed 2017 r. była alternance – dosłownie „przemienność”. Na zmianę rządzili postgaulliści i socjaliści, centroprawica i centrolewica. Teraz jednak jedni i drudzy zostali pożarci przez Macrona, a co bardziej radykalni i ideowi odeszli na rosnące w siłę „skrajną prawicę” i „skrajną lewicę”. Poza prezydencką monopartią mają być tylko przerażający ekstremiści.
Wiele pisano o lęku Francuzów przed Le Penami i tzw. skrajną prawicą, wdrukowywanym im przez media od pół wieku. Sukces Macrona jako kandydata stabilności opiera się jednak na głębszych podstawach. Dla Polaków podstawowym doświadczeniem historycznym formującym naszą tożsamość zbiorową, nasze lęki i nasze aspiracje jest utrata niepodległości oraz walka o jej odzyskanie. Dla Francuzów tym samym są wojny domowe i rewolucje. I Rzeczpospolita szczęśliwie nie doświadczyła krwawych wojen religijnych – a we Francji ginęły w nich i ich mutacjach na przestrzeni wielu pokoleń tysiące ludzi. Ostatnio wojna domowa Francuzom groziła w latach 50. z powodu walki o niepodległość Algierii. Bez tego zagrożenia nie byłoby sukcesu de Gaulle’a wracającego do władzy w 1958 r. i budującego stabilną V Republikę – najsilniejsze instytucjonalnie, a wkrótce także najtrwalsze państwo francuskie od czasu wielkiej rewolucji z 1789 r.
Ten lęk przed utratą stabilności i rodzajem przewrotu lub wojny domowej jest wciąż silnie wdrukowany w wyobraźnię i psychologię zbiorową Francuzów. Dlatego Macron w debacie powiedział Marine Le Pen, że jej zwycięstwo oznaczałoby wojnę domową, na czym zyskał dodatkowe punkty. On sam, liberalny monarcha, stara się być gwarantem stabilności. Nie tylko liberalnym monarchą, ale wręcz liberalnym katechonem. A jak długo jego system przetrwa? Im starsi wyborcy, tym wyższe poparcie dla obecnego prezydenta. Jego bazą są emeryci – w grupie 50-64 lat dostał w I turze 25%, ale wśród 65+ już skokowy wzrost do 39%. W przedemeryckich grupach wiekowych 18-34, 35-49 i 50-64 do II tury wchodziliby Mélenchon i Le Pen, a brutalnego starcia dwóch radykalnie odmiennych i rosnących w siłę oblicz Francji nie dałoby się dłużej odwlekać.
Macron liczy oczywiście, że młodsi Francuzi z wiekiem będą stawać się mniej idealistyczni i kontestatorscy. Po idących „na prawą nóżkę” działaniach wymierzonych w islamski separatyzm teraz szykuje „na lewą nóżkę” nastawiony na idealistyczną młodzież program wielkich działań na rzecz ochrony środowiska. Czy będzie ostatnim prezydentem przed epoką konfliktu, zapamiętanym jak Romulus Augustulus lub Mikołaj II, a może rozpocznie długą epokę liberalnej monarchii? Czas pokaże, a Historia oceni.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.