Nie ma tygodnia, w którym nie słyszymy o konieczności porzucenia „tematów ideologicznych” czy „kwestii obyczajowych”. O złej wojnie kulturowej, która polaryzuje społeczeństwo, rozbija wspólnotę polityczną i dzieli rodziny. O potrzebie zajęcia się poważniejszymi problemami. Wojna kulturowa jest i będzie jednak przykrą codziennością w Polsce i na całym Zachodzie przez wiele najbliższych lat. Dlaczego? I dlaczego to, mimo wszystko, dobrze?
Walka o kulturę stara jak świat
Zacznijmy od początku – żyjemy bowiem w epoce, w której trzeba przypominać proste prawdy. Człowiek jest istotą społeczną. Ludzie, podobnie jak wiele gatunków zwierząt, są istotami stadnymi. Przez dziesiątki tysięcy lat funkcjonowali w obrębie stad tworzonych na dwa sposoby – poprzez rozmnażanie się i poprzez dobór partnerów do rozmnażania się. Zwierzęce – np. wilcze – stada również składają się przede wszystkim z bliższych i dalszych krewnych. Podstawą większości zwierzęcych wspólnot są po prostu wspólne geny. W przypadku gatunku ludzkiego od tysięcy lat są to przede wszystkim wspólne więzy pokrewieństwa i powinowactwa oraz rozwijająca się wraz z rozwojem cywilizacyjnym wspólna kultura. Wspólna kultura, czyli dorobek poprzednich pokoleń członków danej wspólnoty, konstytuująca ich tożsamość oraz ich moralność. Wspólne przekonania i opowieści o tym, jak należy żyć, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Uzupełniane i rozwijane przez każdą kolejną generację.
Organiczny rozwój takich wspólnot prowadził je różnymi drogami. Przez wieki tworzyły się i rozwijały klany, plemiona, wreszcie nowożytne narody. Wraz z rozwojem technologii ludziom łatwiej było podróżować dalej i zmieniać miejsce zamieszkania – najczęściej za chlebem lub w poszukiwaniu bezpieczeństwa. Różne wspólnoty rozmaicie reagowały na chcących osiedlić się przybyszów i wymagały różnego stopnia asymilacji. Naturalnym i najlepszym sposobem dla przybyszów na przetrwanie i powodzenie w nowym miejscu było przyjęcie miejscowej kultury i tożsamości. Inaczej byli traktowani z wrogością, a przynajmniej brakiem zaufania. To naturalne i zdrowe – obcych się nie zna, więc mniej im się ufa, dopóki się ich nie pozna. Podstawowym sposobem asymilacji były zazwyczaj mieszane małżeństwa oraz wychowywanie dzieci na członków miejscowej wspólnoty.
Wymiar kulturowy i tożsamościowy miało wiele, jeśli nie większość wojen i konfliktów toczonych między różnymi klanami, plemionami, narodami. Jeśli zwycięzca podbijał dane terytorium, często narzucał na nim swoją kulturę i religię, a na zdobyte ziemie przybywali osadnicy ze zwycięskiej wspólnoty. Tacy zwycięscy wodzowie i żołnierze – czy zdobywcy nowych ziem, czy obrońcy przed najeźdźcą – byli następnie fetowani i wspominani przez kolejne pokolenia. Stawiano ich jako wzory do naśladowania młodszym i potomnym. Tak samo upamiętniano zasłużonych w innych dziedzinach niż wojaczka.
Wymiar kulturowy i tożsamościowy miały niewątpliwie krwawe wojny religijne, jakie wybuchły w Europie wraz z buntem Lutra i reformacją. W mniej krwawy sposób, ale często z równą determinacją rywalizowano przez wieki o dusze i umysły za pomocą pism, artykułów, książek, przemów, propagandy, pieniędzy czy środków politycznego nacisku. Pojęcie walki kulturowej – Kulturkampf – kojarzymy w końcu z Żelaznym Kanclerzem, Otto von Bismarckiem, który chciał maksymalnie ograniczyć wpływy Kościoła Katolickiego w świeżo zjednoczonych Niemczech. Bismarck stworzył organizm polityczny – Cesarstwo Niemieckie – ale chciał też, by Niemcy stali się wspólnotą kultury i wartości. Wiedział, że różnice religijne nigdy temu nie sprzyjają, a szczególnie problematyczny jest katolicyzm – uniwersalistyczny z zasady i mający przywódcę poza granicami kraju, w Watykanie. Katolik zobowiązany jest do traktowania wszystkich bliźnich jak braci – a zwłaszcza bliskie będą mu miliony katolików w innych krajach, innego pochodzenia czy rasy.
Bismarck – podobnie jak tysiące innych wiedział, że kultura jest nośnikiem tożsamości i moralności. Na podstawie przekazywanych przez najbliższych – najczęściej, w optymalnym scenariuszu rodziców – młody człowiek formuje sobie obraz tego, kim jest, a kim nie jest. Co jest dobre, a co jest złe. Co jest mądre, a co głupie. Jakich ludzi żyjących przed nim powinien naśladować, a jakich przeszłych błędów się wystrzegać. Kultura może być nośnikiem transcendencji, obojętności na Boga albo Jego zdecydowanego odrzucenia.
Kultura istnieje dlatego, że ludzie od wieków starają się rozumieć, co właściwie mogą i co powinni zrobić ze swoim życiem. Co więcej, często zależy im, żeby przekazywać swoje wnioski i poglądy na ten temat tym, na którym im najbardziej zależy – swoim dzieciom, młodszym krewnym czy przyjaciołom. Wspólnoty ludzkie od tysięcy lat były oparte na wspólnych wartościach i wzorcach postępowania. Przekazywanych ustnie i pisemnie. Przekazywanych przy pomocy mitów, religii, świętych ksiąg i najróżniejszych tekstów kultury – od baśni i legend przez ballady, wiersze i powieści po (współcześnie) filmy i piosenki.
TUTAJ MOGŁABY BYĆ UCIĄŻLIWA REKLAMA, ALE NIE MA JEJ DZIĘKI DARCZYŃCOM.
DOŁĄCZ DO NICH I WSPIERAJ DOBRĄ PUBLICYSTYKĘ!
Dwuwymiarowość współczesnej wojny o kulturę
Wojna kulturowa jest więc stara jak świat. A dokładnie – jak gatunek ludzki. W mniej lub bardziej wyrafinowany i mniej lub bardziej brutalny sposób toczy się od wieków. Ludzie mają różne wizje tego, co jest dobre i jak należy żyć. Wielu było i jest gotowych walczyć o słuszność swojej sprawy. Wielu było i jest gotowych nawet za nią zabijać. Po prostu – nie samym chlebem żyje człowiek. Interakcje między jednostkami i różnego rodzaju zbiorowościami ludzkimi nigdy nie sprowadzały się do czysto materialnej wymiany dóbr i rywalizacji o nie. Nigdy nie będą się do niej sprowadzać. Każdy człowiek – od analfabety po profesora – potrzebuje jakiejś tożsamości i tworzy ją sobie w ciągu życia. Czuje się częścią jakichś wspólnot. Ma jakieś przekonania na temat tego, co jest dobre, a co złe.
Problem, z jakim mierzymy się współcześnie, ma jednak dwa wymiary. Pierwszy – ten odwieczny. Chrześcijanie i muzułmanie rywalizują o wyznawców. Katolicy, prawosławni, sunnici, szyici i żydzi rywalizują z niewierzącymi w „swoich” krajach i narodach. Konserwatyści rywalizują z liberałami, patrioci z kosmopolitami, prawicowcy z lewicowcami – każda grupa inaczej definiuje bowiem podstawowe dla wspólnoty pojęcia takie jak „dobro”, „sprawiedliwość” czy „wolność”. Bogate państwa i społeczeństwa rywalizują z biednymi o tożsamość imigrantów zarobkowych, przybyłych z tych drugich do tych pierwszych, oraz o samoidentyfikację ich dzieci i wnuków. Narody rywalizują o to, jak pamiętana i opisywana jest historia ich konfliktów – kto był dobry, a kto zły? Kto rozwinięty i cywilizowany, a kto prymitywny i zacofany? Kto kogo uczył jeść widelcem? Kto na kim popełnił zbrodnie wojenne?
Mamy tu też jednak wymiar drugi – wyjątkowy dla naszych czasów. Przez wieki rywalizowano o to, która kultura będzie wyznaczać tożsamość danej wspólnoty. Teraz jednak mamy do czynienia z przejęciem tej samej hegemonii kulturowej przez środowiska i idee z zasady odrzucające tradycyjnie rozumianą kulturę i cywilizację. Postmodernista powiedziałby, że wszystkie stare „wielkie narracje” wymarły. Najpierw pierwotne religie, animistyczne i pogańskie. Potem wielkie religie monoteistyczne na czele z chrześcijaństwem. A w XX wieku także ideologie – komunizm, faszyzm, postępowy liberalizm. Wszystkie one miały być tylko narzędziami co najmniej ogłupiania, a często także wyzysku człowieka przez człowieka. Wszelka próba uznania jednej kultury za przewodnią, obowiązującą dla danej wspólnoty została napiętnowana jako zbrodnia przeciwko wolności jednostki i wyzyskiwanych mniejszości. Wszelkie próby rozumowego uporządkowania rzeczywistości opartego na konkretnej Prawdzie zostały napiętnowane jako niebezpieczne, potencjalnie zbrodnicze.
Kultura kontra antykultura
W ostatnich dekadach po raz pierwszy w historii europejskiej cywilizacji tożsamość wspólnoty zaczęła być opierana nie na jakiejkolwiek ciągłości z dorobkiem poprzednich pokoleń – choćby traktowanych wybiórczo (tak jak np. rewolucjoniści francuscy inspirowali się starożytnością). Pod pojęciem „europejskich wartości” zaczęto rozumieć programowe odrzucenie 2,5 tysięcy lat historii Europy opartej na chrześcijaństwie oraz dorobku Greków i Rzymian (złowrogi obiektywny Rozum, Platon jako ojciec totalitaryzmu etc.). Programowe odrzucenie pojęć obiektywnych Prawdy, Dobra i Piękna. Programowe zwalczanie wspólnot, które dawały ludziom poczucie tożsamości przez całą wcześniejszą historię naszego gatunku – rodziny, narodu (plemienia etc.), religii. Programowe zwalczanie wszelkich „ograniczających” kaprys jednostki norm – nawet tych najbardziej elementarnych i wynikających wprost z biologii, takich jak podział ludzi na kobiety i mężczyzn czy kulturowy nakaz rozmnażania się w celu przetrwania rodziny i narodu.
Jednym ze skutków przejęcia hegemonii kulturowej na Zachodzie przez antycywilizacyjną lewicę stało się sukcesywne wypieranie normalnej sztuki – powieści, spektakli, obrazów etc. odwołujących się do problematyki uniwersalnej. Próbujących powiedzieć coś na temat życia ludzkiego w ogóle. W ich miejsce zaczęły wchodzić „dzieła” będące albo wulgarną prowokacją, sprowadzającą się do pustej negacji obiektywnych norm i tradycji (np. Gówno artysty Manzoniego albo rozmaite performanse w rodzaju krzyczenia słowa „kupa” do mikrofonu, publicznej masturbacji „artysty” czy sikania na krucyfiks), albo płytką polityczną demonstracją odnoszącą się do tu i teraz (wpychanie na siłę do inscenizacji klasycznych dzieł złego Trumpa, Kaczyńskiego czy Jana Pawła II, odnoszenie wszystkiego do walk o emancypację „mniejszości seksualnych i etnicznych/rasowych”), albo niezrozumiałym dla odbiorcy bełkotem, często przeintelektualizowanym. Jednocześnie twórcy antykultury są przedstawiani jako artyści, następcy geniuszy z przeszłości – na tej samej zasadzie, na której zawodowego abortera nazywa się lekarzem.
Drugim, szerszym skutkiem jest sukcesywne zrywanie ciągłości kulturowej z poprzednimi pokoleniami Europejczyków czy Amerykanów. Przeszłość przestaje być źródłem tożsamości, mądrości i inspiracji. Przeciwnie – młodym ludziom systemowo wmawia się, że przeszłość Europy, Zachodu i ich poszczególnych narodów była zła. Że historia Ameryki sprowadza się do niewolnictwa. Historia Europy do kolonializmu i Holocaustu (za który odpowiedzialni nie są hitlerowcy, ale wszyscy Europejczycy żyjący po staremu, od Platona przez kolejnych papieży). Historia Polski do antysemityzmu. Młodzi nie muszą wiedzieć niczego na temat historii swoich narodów oprócz tego, że była zbrodnicza. Że wymaga ciągłego „rozliczania się ze swoją ciemną przeszłością”. Że są potomkami sprawców, odpowiedzialnymi i uprzywilejowanymi jako biali chrześcijanie. To poczucie winy ma ich skłaniać do obojętności lub niszczenia dorobku przodków, nie rozwijania go.
Najlepszym symbolem tego zjawiska są dewastowane i demontowane pomniki ludzi, którzy byli największymi bohaterami swoich narodów przez wcześniejsze dziesiątki i setki lat – Winstona Churchilla, George’a Washingtona, Abrahama Lincolna czy nawet króla Szkocji Roberta Bruce’a (też „zły biały mężczyzna” – trochę jakby ktoś u nas wandalizował pomniki Łokietka). W Polsce również niedawno mieliśmy próbę „oczyszczenia” przestrzeni publicznej z „groźnego antysemity” Romana Dmowskiego. Pedagogika wstydu w niektórych wariantach rozciągana jest w ogóle na ludzkość – jesteśmy uprzywilejowani jako ludzie. Nasi przodkowie mordowali zwierzęta, rośliny i pustoszyli Matkę Ziemię. W związku z tym teraz jesteśmy moralnie zobowiązani do nieposiadania dzieci. „Ostatni autorytet na Ziemi” Yuval Noah Harari pisał w końcu, że ludzkie cywilizacje i czynienie sobie Ziemi poddaną przez ludzkość nie miały żadnych pozytywnych skutków. „Nie zrobiliśmy niczego, z czego moglibyśmy być dumni”.
Ludzkość powinna wyginąć w imię historycznej sprawiedliwości – tak jak biali ludzie w Ameryce czy Europie powinni być zastąpieni przez nieasymilujących się, ciemnoskórych imigrantów w imię historycznej sprawiedliwości. Kto uważa inaczej, nie wyciągnął jeszcze lekcji z „ciemnych kart naszej historii”. Antykultura często służy tego rodzaju propagandzie – systemowemu wmawianiu odbiorcy poczucia winy i uprzywilejowania.
Nie pozwolić na zerwanie
Podstawowym wymiarem współczesnej wojny kulturowej ze strony prawicowej czy konserwatywnej jest po prostu walka o przekazanie kodów kulturowych kolejnym pokoleniom. O to, żeby kolejne pokolenia Europejczyków wiedziały kim był biblijny król Dawid, Arystoteles, święty Paweł czy Juliusz Cezar, a nie odrzucały ich jako nudnych, martwych białych mężczyzn. O to, żeby kolejne pokolenia dzieci rodzących się w Polsce chciały być Polakami. Żeby wiedziały, czym były bitwa pod Grunwaldem z 1410 r., bitwa pod Kłuszynem z 1610 r., odsiecz Wiednia z 1683 r. czy bitwa warszawska z 1920 r. Żeby czuły wspólnotę z bohaterskimi przodkami i czuły się zobowiązane wobec nich. Żeby chciały dobrze zasłużyć się Bogu i Polsce, tak jak starały się to robić miliony Polaków przed nimi. Żeby nie były wykorzenionymi egoistami, których interesuje tylko zwracanie na siebie uwagi, wulgarne produkty zachodniej popkultury i krótkotrwała przyjemność czerpana z przygodnego seksu czy używek. Żeby chciały zakładać rodziny, zawierać małżeństwa, posiadać dzieci i wychowywać je na dobrych ludzi, dobrych chrześcijan, dobrych Polaków.
Wojna kulturowa jest potrzebna, żeby młodzi Polacy i Europejczycy byli wychowywani i kształtowani w zdrowy, normalny sposób – tak jak poprzednie dziesiątki pokoleń ich przodków. Żeby chłopcy nie byli uczeni walki z „toksyczną męskością”, a dziewczynki „wyzwalającej” rozwiązłości. Żeby chłopcy nie byli uczeni patrzenia na dziewczynki jak na małe, przyszłe ladacznice, które można wykorzystać, ale którym nie można zaufać. Żeby dziewczynki nie były uczone patrzenia na chłopców jak na małych, przyszłych oprawców, których można wykorzystać, ale którym nie można zaufać.
Narzekania prawicowców, konserwatystów czy katolików na cywilizacyjny kryzys współczesnego Zachodu często próbuje się sprowadzać do niechęci wobec tzw. małżeństw homoseksualnych. „Co wy tak tych gejów nie lubicie”, „Może geje są dla was problemem większym niż Putin i jego wojna?” etc. W rzeczywistości traktowany wąsko homoseksualizm jest tu kwestią trzeciorzędną, choć symptomatyczną. Zasadnicze dwa problemy są takie, że Europejczyków i Amerykanów europejskiego pochodzenia uczy się nienawiści do samych siebie oraz patologicznych zachowań, wskutek których nie są w stanie nawiązywać trwałych więzi z drugim człowiekiem ani kontrolować swojego ciała.
Dzisiejsi młodzi mieszkańcy państw zachodnich są pierwszym pokoleniem, odkąd Europa została schrystianizowana wychowywanym w świecie, w którym nie jest powszechnie przyjętym modelem tworzenie stabilnego związku przez jedną kobietę i jednego mężczyznę, którzy następnie wspólnie wychowują swoje dzieci. Doświadczenie posiadania ojca i matki będących małżeństwem jest niezwykle ważne dla zdrowego funkcjonowania w życiu dorosłym. Dziesiątki, a może i setki badań od lat konsekwentnie potwierdzają tę zdroworozsądkową intuicję. Dzieci wychowujące się w stabilnej rodzinie, ze swoją matką i ojcem będącymi żoną i mężem, lepiej się uczą, częściej kończą szkoły i studia, rzadziej mają problemy psychicznie, rzadziej popełniają przestępstwa, rzadziej sięgają po narkotyki, rzadziej trafiają do więzień, rzadziej są agresywne, rzadziej młodo umierają. Wszystkie te zależności wychodzą na jaw w badaniach również przy braniu pod uwagę statusu społecznego i materialnego rodziców. Dzieci, których rodzice byli małżeństwem, ale się rozwiedli, to drugie najlepsze rozwiązanie. Potem są dzieci, których rodzice żyją ze sobą bez ślubu. W najgorszej sytuacji są dzieci wychowywane przez samotną matkę, która nigdy nie miała ślubu z ojcem dziecka (choć oczywiście wciąż jest to lepsza sytuacja niż sierociniec).
Dzieci pozamałżeńskie były zjawiskiem marginalnym przed rewolucją seksualną, przed przełomem lat 60. – było to mniej niż 5% wszystkich dzieci. Dane amerykańskie pokazują, że nigdy nie było to więcej niż 5% wszystkich dzieci, odkąd powstały USA. Wraz z przejęciem hegemonii kulturowej przez antycywilizacyjną lewicę dążącą do wyplenienia chrześcijańskiej moralności oraz pojawieniem się powszechnie dostępnej antykoncepcji ten odsetek zaczął gwałtownie rosnąć. Dziś to ponad 40% dzieci zarówno w USA jak w UE. W Polsce ten wskaźnik niedawno przekroczył 25%. Co ważne, dzieci niemające oparcia w trwale związanych ze sobą rodzicach powielają te same niezdrowe, autodestrukcyjne zachowania. Częściej są rozwiązłe, częściej nawiązują przelotne relacje seksualne we wczesnej młodości. Dziewczynki wychowywane przez samotne matki, które nigdy nie wzięły ślubu, same potem częściej zostają takimi matkami. Chłopcy w analogicznej sytuacji sami częściej potem płodzą dzieci, ale się nimi nie zajmują – tak jak zrobili to ich ojcowie. Brak stabilnych rodzin opartych na małżeństwach oraz popularyzacja hedonizmu oznacza też, że współczesny człowiek ma znacznie mniejszą dalszą rodzinę. Ma mniej rodzeństwa, wujków, ciotek, kuzynów etc. – ludzi, z którymi należałby do tego samego „stada”. Którzy dawaliby mu poczucie przynależności, pomagali mu czy opiekowali się nim, jeśli rodzic młodo umrze lub porzuci dziecko.
Wszystkie te zjawiska oczywiście dotyczą całości społeczeństwa. Zasady są takie same jak wszędzie w statystyce. Zdarzają się świetnie funkcjonujące, zaradne dzieci wychowywane przez samotne matki. Zdarzają się źle funkcjonujące dzieci wychowywane w udanym, stabilnym małżeństwie ojca i matki. Zdarzają się toksyczne małżeństwa, w których dzieci doświadczają patologii czy przemocy. Tak jak zdarzają się bardzo wysokie kobiety i bardzo niscy mężczyźni. Tak jak zdarzają się dożywający późnej starości alkoholicy oraz ludzie zdrowi i dbający o siebie, ale młodo umierający. Każdy człowiek, niezależnie od swoich doświadczeń rodzinnych, może osiągnąć sukces w życiu i może życie zmarnować. Po prostu niektórym jest łatwiej, a innym trudniej.
Wojna kulturowa jest więc dziś potrzebna z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby promować małżeństwo ojca i matki dążących do posiadania dzieci i wspólnego wychowywania ich. Dzięki temu ograniczymy też epidemię depresji, samookaleczenia i najróżniejszych problemów psychicznych, które prześladują dzisiejsze dzieci. Musimy wyrwać je z rąk ideologów, którzy do ich problemów chcą dokładać kolejne. Zbrodniczych „edukatorów”, którzy z pogubionych dzieci pozbawionych oparcia w rodzinie i ustabilizowanej tożsamości chcą robić ideologicznych wojowników. Którzy dzieciom mającym dobrą rodzinę chcą wmawiać, że ich rodzina jest opresyjna i powinny skonfliktować się z rodzicami żyjącymi zbyt konserwatywnie, najlepiej wybierając „nieheteronormatywną” tożsamość seksualną.
Wojna kulturowa jest potrzebna, żeby wypełniać pustkę po rodzicach oraz wspierać dobrych rodziców w przekazywaniu młodym ludziom zdrowych wartości. Żeby uczyć ich odpowiedzialności, samokontroli i myślenia kategoriami opóźnionej gratyfikacji, a nie natychmiastowego zaspokojenia każdej zachcianki. Wojna kulturowa jest potrzebna, żeby robić to, co kiedyś robiły rodzina i Kościół, a w dalszej kolejności normalne, niezideologizowane szkolnictwo.
Trump i DeSantis, Bolsonaro, Orban, Meloni i Salvini, Le Pen i Zemmour – wszystkich tych zjawisk by nie było, gdy miliony ludzi nie miały poczucia, że coś im się odbiera. Gdyby nie chcieli przynależeć do konkretnej wspólnoty, tak jak wiele pokoleń ich przodków. Gdyby nie mieli naturalnej potrzeby przynależności do czegoś, co przerasta ich jako jednostkę z ich materialnymi i fizjologicznymi potrzebami (pieniądze, jedzenie, picie, dom, seks).
Wojna kulturowa będzie trwała tak długo, aż ktoś nie wygra i nie narzuci swojej hegemonii. W Europie kandydatów jest czworo. Po pierwsze, dotychczas dominująca antycywilizacyjna lewica, sprzężona obecnie z wielkim biznesem, demoliberalnym establishmentem medialno-polityczno-sądowym i koncernami technologicznymi z Doliny Krzemowej. Po drugie, islam. Po trzecie, rodzący się w kontrze do imigracji spoza Europy i lewicy pogański, etniczno-rasowy nacjonalizm. Po czwarte, zdrowy, chrześcijański patriotyzm broniący europejskich narodów. XXI wiek będzie epoką starcia tych sił. Którego żaden materialistyczny projekt nie jest w stanie zatrzymać.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.