Zamieszki, które trwają we Francji od tygodnia, wydają się powoli wygasać. W nocy z poniedziałku na wtorek mieliśmy już „tylko” 159 spalonych samochodów i 24 podpalenia lub próby podpaleń budynków. Łącznie spalono ponad 5 tysięcy pojazdów, 10 tysięcy koszy na śmieci, podpalono lub zniszczono ponad tysiąc budynków (w tym urzędy, komisariaty, szkoły, biblioteki, sklepy, bloki mieszkalne), raniono ponad 700 policjantów. To największe walki na tle etnicznym od 2005 r., ale nikt nie ma złudzeń, że to jednorazowe wzmożenie. Przemoc uliczna coraz mniej dziwi w kraju, w którym notuje się średnio 120 ataków nożem dziennie.
Liczni polscy komentatorzy – i to od prawa do lewa – ochoczo ubolewają nad „brakiem właściwej polityki integracyjnej”. Ich przekaz brzmi: masowa pozaeuropejska imigracja tak, wypaczenia nie. „To nie było prawdziwe multi-kulti!” brzmi jak „To nie był prawdziwy komunizm!”. Narzuca się jednak pytanie – no dobrze, ale czego właściwie nie zrobili Francuzi? Podstawowe porady promotorów „inkluzywności” i „otwartości” zostały zrealizowane celująco. Po pierwsze, imigrantom pozwolono sprowadzać rodziny – ba, Rada Stanu uznała to za ich prawo człowieka, którego nie może uchylić żaden rząd. Po drugie, dano im szybką drogę do obywatelstwa i uzyskania identycznych praw politycznych jak te rdzennych Francuzów. Wystarczy urodzić się na terytorium Republiki i mieszkać w niej, by otrzymać obywatelstwo jako prezent na 18. urodziny. Francuski paszport otrzymuje też automatycznie w chwili narodzin każdy, kto przyjdzie na świat we Francji z rodziców urodzonych we Francji.
Po trzecie, imigranci otrzymali szeroki dostęp do rozbudowanego systemu świadczeń socjalnych, zasiłków, darmowej służby zdrowia, darmowej edukacji dla swoich dzieci, dofinansowania do czynszu, a dla uznanych za najbardziej potrzebujących dostęp do 150 tysięcy miejsc sypialnych w ramach systemu zakwaterowania awaryjnego. Co roku państwo francuskie wydaje kilkanaście miliardów euro na programy socjalne dla mieszkających niemających obywatelstwa – nie mówiąc o kosztach utrzymania dzieci i wnuków imigrantów, którzy paszport otrzymali, ale nie utrzymują się sami.
Na papierze się zgadzało!
Wszystko to w teorii powinno zadziałać, zgodnie z klasyczną, przyświecającą wielu francuskim filozofom i politykom logiką oświeceniową. Gdyby tylko ludzie byli z natury racjonalnymi, altruistycznymi jednostkami, którzy chcą i są w stanie żyć w zgodzie i harmonii. Gdyby tylko dało się przy pomocy inżynierii społecznej zdekonstruować „sztuczne” podziały rasowe, etniczne, narodowościowe, religijne, tożsamościowe i w ten sposób „wyeliminować napięcia”. Gdyby tylko każdy, kto otrzymuje pieniądze i miejsce do życia, był za to wdzięczny i czuł przez to większą sympatię dla obdarowującego.
„Ten, kto pierwszy ogrodził kawałek ziemi, powiedział «to moje» i znalazł ludzi dość naiwnych, by mu uwierzyć, był prawdziwym założycielem społeczeństwa. Iluż to zbrodni, wojen, morderstw, ile nędzy i grozy byłby rodzajowi ludzkiemu oszczędził ten, kto by kołki wyrwał lub rów zasypał i zawołał do otoczenia: «Uwaga! Nie słuchajcie tego oszusta; będziecie zgubieni, gdy zapomnicie, że płody należą do wszystkich, a ziemia do nikogo!»” – pisał Jean-Jacques Rousseau, genewczyk piszący po francusku, nad Sekwaną uważany za swojego, ulubieniec m. in. Robespierre’a.
Jaka logiczna katastrofa
W tej kwestii rację miał jednak pokolenie starszy myśliciel, także tworzący po francusku choć nie był Francuzem – Joseph de Maistre. „Widziałem w swoim życiu Francuzów, Włochów, Rosjan. Wiem nawet, dzięki Monteskiuszowi, że można być Persem; ale co do człowieka, oświadczam, że nie spotkałem go w życiu”. Nie ma „człowieka jako takiego”. Nikt nie jest czystymi „rękami do pracy”. Wspólnota polityczna tworzona wyłącznie na podstawie „uniwersalnych praw człowieka”, w której z zasady może osiedlić się każdy niezależnie od pochodzenia, kultury i tożsamości oraz nie jest od niego oczekiwana żadna asymilacja, to klasyczna utopia. By taki model działał przy masowej imigracji z innych kręgów cywilizacyjnych, państwo musiałoby operować metodami totalitarnymi – prać mózgi milionom rdzennych mieszkańców oraz milionom przybyszy. Obecne metody indoktrynacji poprzez media, szkolnictwo i popkulturę, przy całej swojej potędze, okazują się niewystarczające. Z jednej strony postępuje „desekularyzacja” francuskich muzułmanów – np. rośnie odsetek kobiet noszących hidżab czy mężczyzn niepijących alkoholu. Z drugiej na fali wznoszącej konsekwentnie od lat są nacjonalistyczne i tożsamościowe ruchy Francuzów pochodzenia europejskiego, którzy odkrywają na nowo swoją odrębną tożsamość.
Arabowie rodzący się we Francji w znacznej mierze dalej czują się Arabami, tak samo jak Polacy rodzący się w Wielkiej Brytanii często dalej czują się Polakami – choćby nawet ojczyzny nigdy nie widzieli na oczy. Przy skali setek tysięcy, a później milionów osiedleńców, banalnie łatwe jest życie wśród swoich, w alternatywnych społecznościach i zachowanie wyjściowej tożsamości. Tym bardziej pomagają w tym nowoczesne technologie, umożliwiające codzienny kontakt z rodzimymi mediami, kulturą, krewnymi, przyjaciółmi. Ci, którzy chcą się asymilować, często postrzegani są jako odszczepieńcy. Wśród francuskich muzułmanów – tak imigrantów jak ich dzieci mających już obywatelstwo – występuje 90% endogamia, czyli wiązanie się z osobami z tej samej grupy religijnej. Wskaźnik ten był znacznie niższy dla imigrantów z Polski, Włoch czy Portugalii, którzy szybko wtapiali się we Francję. Jest też istotnie niższy dla imigrantów z Indochin.
Nie znaczy to, że imigranci z Afryki i Bliskiego Wschodu są „źli” a Francuzi „dobrzy”. Po prostu występują między nimi daleko idące różnice, które nie mogą nie prowadzić do konfliktów, gdy różne grupy o silnej tożsamości rywalizują o ograniczone zasoby na jednym terytorium.
Tym bardziej, gdy weźmiemy pod uwagę kolonialną przeszłość. Dziś jedni mają poczucie, że biali oprawcy prześladują i zabijają ich tak jak ich przodków. Drudzy, że sami są kolonizowani w drugą stronę – obcy osiedlają się na ich ziemi, mają więcej dzieci od nich, za x dekad mogą być większością.
Spór między polskim nastolatkiem z półświatka a polskim policjantem ma pewien ładunek emocjonalny, ale między jego aktorami występuje wspólnota, która wywiera nacisk na rozładowanie konfliktu. Gdy to samo dzieje się między Arabem a białym Francuzem albo między czarnym a białym w USA, w głowach obu uczestników i wszystkich dookoła łatwo pojawiają się emocje, resentymenty, wieki historii.
Dla nas najważniejsze, byśmy pamiętali o tym kształtując przyszłość Polski. Żadne korzyści gospodarcze, żaden wzrost PKB i żadne piękne wizje nie są warte nieodwracalnego rozmontowania wspólnoty narodowej.
CZYTAJ TAKŻE TEGO AUTORA:
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.