KUŹ: Czekając na Sarajewo. Jak Unia staje się Lewiatanem i dokąd to nas doprowadzi.

Unia Europejska, wbrew temu czego chcą euroentuzjaści, nie ewoluuje bynajmniej w kierunku federacji, coraz mniej też przypomina jednak wspólnotę narodów, jaką miała być w pierwotnym zamyśle. Zamiast tego staje się z dnia na dzień swoistym imperium

Teza o imperialnym statusie UE nie jest ani nowa, ani tym bardziej nie miała w zamyśle być atakiem na Brukselę. Jako pierwszy Unię miał tak określić jeszcze Jose Manuel Barroso. Najbardziej znaną publikacją na ten temat jest natomiast książka Jana Zielonki, zatytułowana Europa jako imperium. Zarówno pracujący w Oksfordzie i identyfikujący się jako liberał Zielonka, jak i Barroso, formułując swoje sądy ponad dekadę temu, traktowali je zapewne jako intelektualną prowokację. Skądinąd w ramach refleksji Zielonki nowy imperializm europejski nawiązuje raczej do struktur feudalnych niż absolutystycznych i stroni od opresji oraz wszelkiej przemocy. 

Jednak słysząc słowo „imperium”, wychodzące z ust liberałów, trudno nie zauważyć że związek liberalizmu z nowoczesną demokracją (w ramach narodowych) jest małżeństwem z rozsądku, a do tego parą o stosunkowo krótkim stażu. Tymczasem związek liberalizmu z myśleniem imperialnym jest starszy i bywał dla liberałów całkiem owocny. W dziewiętnastym wieku wyraźne elementy liberalnego myślenia o ekonomii i polityce zauważyć można zarówno w imperium brytyjskim, jak i u Habsburgów, Burbonów oraz  Bonapartych. Poparcie dla imperializmu wyrażali zaś tacy klasycy liberalizmu, jak lord Acton, John Stuart Mill czy Alexis de Tocqueville. Słynna szkoła austriacka skupiała zaś ekonomistów, którzy – tak jak Carl Menger, Frank Fetter czy Ludwig von Mises, a nawet znacząco młodszy Friedrich Hayek – swoją karierę naukową rozpoczynali jeszcze pod berłem Franciszka Józefa.

I chyba właśnie schyłkowa monarchia austro-węgierska najbardziej przypomina dziś Unię Europejską. Unię, w której nieformalne układy są znacznie ważniejsze niż formalny trójpodział władz, unię, którą rządzi tandem dwóch państw, ale w którym jedno z nich ma wyraźnie silniejszą pozycję. Wreszcie unię, której wewnętrzne problemy i niesnaski mogą łatwo stawać się okazją do ingerencji sił zewnętrznych. Jednocześnie zaś unię, która – podobnie jak Austro-Węgry – ma w sobie  wiele wdzięku i niewątpliwie jest czynnikiem stabilizującym politycznie stary kontynent.

Dodajmy jeszcze tylko dla porządku, że porównanie do państwa Habsburgów także bynajmniej nie jest dziełem jakiegoś szalonego eurosceptyka, tylko innego szczerego europejskiego liberała – Ivana Krasteva.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Polska jako nowa Grecja

To, co było początkowo intelektualną prowokacją, szybko zaczęło jednak przybierać formę coraz mniej sympatyczną, a jednocześnie lepiej znaną z historii. Imperia faktycznie różnią się bowiem od państw narodowych przede wszystkim tym, że przy braku podobnego poziomu społecznego i międzyregionalnego solidaryzmu istnieje w nich dość wysoki poziom prawnej kontroli oraz koordynacji. Innymi słowy, centrum reguluje swoje peryferie czy też prowincje tak, jak mu wygodnie. Jednocześnie już ich nie subsydiuje lub też robi to bardzo oszczędnie. Znany brytyjskie historyk Niall Ferguson upadek imperium brytyjskiego przypisywał zresztą właśnie procesowi, w którym w miarę jak coraz częściej pojawiały się postulaty, by Londyn brał odpowiedzialność za potrzeby socjalne kolonii, utrzymywanie całej struktury stawało się po prostu zbyt kosztowne. Podobne efekty gospodarcze dawna metropolia mogła osiągnąć działając na wolnym rynku – bez potrzeby brania odpowiedzialności za wszystko, co dzieje się w koloniach. 

Dzisiejsza UE jest w świetle tych obserwacji tworem bardzo przypominającym zarówno wzorce brytyjskie, jak i austro-węgierskie. Próby zbudowania tzw. „Europy socjalnej” spełzają bowiem na niczym, podobnie jak wysiłki zmierzające ku stworzeniu trwałej unii transferowej. Większe transfery pomiędzy zamożnym centrum a mniej bogatymi peryferiami zachodzą w imperiach zaś tylko w przypadkach nadzwyczajnych, podczas kryzysów, katastrof naturalnych, pandemii itp. Centrum dba też zawsze o to, aby swoją rzekomą hojność wykorzystać polityczne. Tam, gdzie buduje się coś za jego pieniądze, mają powstawać sławiące je pomniki, łuki triumfalne, a przynajmniej stosowne inskrypcje. Dobrze też, aby przy rozdzielaniu większych środków znalazło się kilka godnych potępienia czarnych owiec i parę linijek zapisanych małym drukiem, które wiążą pieniądze z rozmaitymi sankcjami. 

Plany ratunkowe dla pogrążonej w finansowym kryzysie Grecji obarczone były na przykład niebywale drakońskimi regułami dotyczącymi budżetowych cięć i planów oszczędnościowych. Podobnie obecnie Fundusz Odbudowy po COVID-19 połączony jest z zupełnie arbitralnym mechanizmem kontroli praworządności przez Komisję Europejską, która jest przecież formalnie typem władzy wykonawczej, a nie sądowniczej. Wiemy już, czym europejska szczodrość skończyła się w pierwszym przypadku. Dziś, po tym jak z Grecji wyjechało prawie pół miliona młodych ludzi a gospodarka skurczyła się o 25%, dwie trzecie Greków uważa, że ich kraj w wyniku programu ratunkowego ucierpiał jeszcze bardziej niż w efekcie samego kryzysu. Co znamienne, podobnego zdania jest wielu ekonomistów. Do tego niemiecki Instytut Badań nad Gospodarką w Halle obliczył, że w wyniku kryzysu i ucieczki kapitału doszło do znacząco większych transferów z Grecji do Niemiec (najbogatszego kraju UE), niż vice versa. 

Oczywiście liberalnemu centrum zawsze łatwiej jest oskarżyć ekipę lewicową (taką jak rząd grecki za czasów Alexisa Tsiprasa) o brak dyscypliny finansowej, a rząd prawicowy (jak choćby polski za rządów Morawieckiego) o autorytarne ciągoty. Efekt jest jednak podobny, chodzi o zatrzymanie kapitału w centrum i względne kontrolowanie tego, kto sprawuje władzę w peryferiach. Pozostałe rządy podczas takiej gry w „czarnego Piotrusia” – jak określił to Marcin Kędzierski – milczą zaś w nadziei, że uda im się uniknąć najgorszego. Francja i Włochy, mając problemy podobne jak w Grecji, milczały więc, kiedy Ateny były rzucane przez Berlin na kolana. Podobnie dziś milczą jak zaklęte Hiszpania i Rumunia, którym można postawić przecież analogiczne do Polski zarzuty dotyczące reform sądownictwa. W efekcie rząd w Warszawie, w kluczowych rozstrzygnięciach, liczyć może często jedynie na Budapeszt. 



Myśleć jak imperium

Znamienne jest to, że stosunek imperium do rozmaitych prowincjonalnych niedomagań jest zasadniczo różny od solidarystycznego podejścia państwa narodowego do problemów pojawiających się w jego regionach. Przyjmijmy na moment za dobrą monetę część zarzutów Komisji Europejskiej wobec krajów Południa i Wschodu. Skorumpowana administracja, słaba edukacja, brak odpowiednich inwestycji w przemysł i infrastrukturę; wszystkie te południowe bolączki rząd państwa narodowego skłoniłyby do tego, aby w taki obszar i jego administrację więcej inwestować, a nie głodzić go programami oszczędnościowymi. Przykładem działań odpowiedzialnych niech będzie to, co Niemcy Zachodnie uczyniły z Niemcami Wschodnimi w ramach swojej wewnątrzpaństwowej solidarności, wprowadzając nawet specjalny podatek mający pomóc sfinansować koszty zjednoczenia. 

Podobnie rzecz ma się w przypadku polskiego sądownictwa. Reakcją zwykłego państwa na fakt, że w jednej z jego części sądy są mało efektywne, a sędziowie wywodzą się z innej tradycji ustrojowej, jest zarówno finansowe, jak i instytucjonalne poparcie dla głębokich reform. Ponownie można się posłużyć przykładem zjednoczenia Niemiec: w 1995 w byłym NRD w sądownictwie pracowało już tylko 18 proc. ludzi dawnego ustroju. Lustracja, dekomunizacja i usprawnienie działania wymiaru sprawiedliwości – wszystkie te procesy w landach byłego NRD były z polskiej perspektywy bardzo głębokie i nie mniej kosztowne. 

 

Tak jednak działa państwowy solidaryzm. Zupełnie inaczej funkcjonuje natomiast imperium. Opiera się ono bowiem nie na logice wyrównywania różnic pomiędzy jego częściami składowymi, ale na eksploatacji odległych terenów przez rozrastającą się metropolię.

 

Im bliżej niej, tym lepsze warunki życia, sprawniejsza administracja, lepiej funkcjonujące urzędy, sądy i szkoły. Logika imperialna nakazuje wręcz ukracać plany zbyt głębokich reform, a już zwłaszcza czynić tak tam, gdzie lokalna tradycja rządów współistnieje z władzą metropolii. Typowym elementem polityki imperiów jest też gra na wzmocnienie podziałów, np. plemiennych lub religijnych, w odległych obszarach zależnych. Bardzo znanym przykładem są np. rządy francuskie w Syrii. Paryż oparł się bowiem na alawickiej mniejszości i celowo podsycał niechęć między wywodzącą się z alawitów elitą a sunnickim ludem, w czym szukać należy praźródeł trawiącej ten kraj po dziś dzień wyniszczającej wojny domowej. Podobnie czynili też Brytyjczycy w wielu krajach afrykańskich oraz w Indiach, gdzie np. oparli się na Sikhah jako na swoich najwierniejszych żołnierzach. Rząd niepodległych Indii musiał potem długo borykać się z sikhijskim separatyzmem, którego zwolennicy wyprawili przecież w 1984 r. legendarną premier Indirę Ghadi na tamten świat. O tym, jak niebezpieczne są niekonsultowane z centrum reformy, przekonaliśmy się zaś w Polsce krótko po uchwaleniu Konstytucji Trzeciego Maja. Ale wtedy Moskwa uważała już Warszawę za terytorium zależne. 

Sic trasit gloria mundi

Oczywiście UE pod ekonomicznym berłem zachodnich Niemiec nie zaszła jeszcze tak daleko w usztywnianiu swojego imperialnego modelu, jak dziewiętnastowieczne potęgi. Jest już jednak wyraźnie na tej drodze. Niestety, powtarzająca się imperialna „gra w Czarnego Piotrusia” może się też skończyć w pewnym momencie jakimś „Sarajewem” – momentem, w którym na peryferiach dojdzie do katastrofalnego dla centrum przesilenia. 

Sprawy dotyczące wymiaru sprawiedliwości i jego zależności lub niezależności od sił zewnętrznych bywają zaś w tego typu procesach znacznie ważniejsze, niż się powszechnie uważa. Kiedy po zabójstwie arcyksięcia Ferdynanda Wiedeń postawił swojemu satelicie, czyli królestwu Serbii, twarde ultimatum, Belgrad zgodził się właściwie na wszystkie jego punkty. Winni mieli być ukarani, agitacja za wielką Serbią potępiona, a waga związków z Wiedniem wyraźnie podkreślona. Serbowie nie przystali tylko na jedną, drobną z pozoru kwestię – odmówili zezwolenia na udział austriackich prokuratorów w śledztwie przeciwko autorom zamachu. To ten jeden jedyny punkt, dotyczący formalnie rzecz biorąc niezależności serbskiego wymiaru sprawiedliwości doprowadził ostatecznie do wybuchu wojny, która stała się jednym z największych i najkrwawszych konfliktów w historii ludzkości. Wydaje się, że to w kontekście takich właśnie wydarzeń trzeba odczytywać słowa premiera Mateusza Morawieckiego, który w wywiadzie dla „Financial Times” mówił o trzeciej wojnie światowej, jaką KE może rozpętać wstrzymując Polsce fundusze na pocovidową odbudowę. To nie była wcale metafora, jak twierdzą niektórzy, co najwyżej hiperbola, zważywszy na to, że obecnie sytuacja międzynarodowa wokół Polski nie jest tak nabrzmiała, jak ta wokół Serbii w 1914 r.

Polityka imperialna, nawet jeśli nie natrafia od razu na swoje Sarajewo, zmierza jednak w jego kierunku nieuchronnie. Mechanizmy rządzące życiem tego typu tworów politycznych są dobrze znane od starożytności. Wielką obietnicą Unii Europejskiej było zaś wymknięcie się tej smutnej logice dominacji centrum i marginalizacji peryferii. Oczywiście od początku było jasne, że UE nie może być po prostu typowym państwem narodowym; różnice kulturowe pomiędzy rozmaitymi historycznymi nacjami zamieszkującymi kontynent były po prostu zbyt duże. Dlatego wspólnota miała być trzecią drogą pomiędzy imperium a mniejszą zwartą strukturą narodową, której odpowiednikami w starożytności było np. greckie polis lub plemienne terytorium. UE miała być kantowską pokojową federacją wolnych republik. Teraz zaś powoli zamienia się w kolejnego imperialnego Lewiatana i, co gorsza, sama powoli przestaje się tego faktu wstydzić.   


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!