Pięć lat temu niemal wszyscy liberalni komentatorzy przekonani byli, że Kreml ingerował w amerykańskie wybory, czym przyczynił się do wyboru Donalda Trumpa. Najnowsze wyniki śledztwa Johna Durhama potwierdzają, że Rosjanie ingerowali w proces wyborczy. Tyle, że raczej po stronie demokratów.
Niespełna rok prezydentury Joe Bidena był dla Moskwy okazją do złapania oddechu. Wprawdzie wiosną rozszerzono nieco sankcje dotyczące osób związanych z zajęciem Krymu i rosyjskich instytucji finansowych, ale szybko okazało się, że dla Władimira Putina korzyści ze zmiany w Białym Domu przewyższają te drobne straty. Stany Zjednoczone wycofały się bowiem zarówno z kluczowych dla Rosji sankcji dotyczących Nord Stream 2, jak i z planów rozlokowania większej ilości okrętów wojennych na Morzu Czarnym (poza pojedynczymi jednostkami biorącymi udział w ćwiczeniach). W sumie było to największe odprężenie od czasu słynnego resetu Baracka Obamy, nota bene też demokraty. Jak zaś Rosja skorzystała z tego oddechu, możemy się teraz w Polsce przekonać na własne oczy. Podobnie jak Litwini.
W historii amerykańskiej polityki zagranicznej faktycznie partia demokratyczna, co najmniej od czasów Franklina Delano Roosevelta, odznaczała się zawsze bardziej ugodową postawą wobec Moskwy. Poniekąd to właśnie rusofilia czy też sowietofilia przywództwa demokratycznego sprawiła, że na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych partię tę porzuciło wpływowe środowisko, później znane jako neokonserwatyści. Tymczasem obecnie w historii związków demokratów i Kremla pojawił się kolejny ważny rozdział.
Specjalny śledczy Departamentu Sprawiedliwości John Durham badający sprawę tzw. archiwum Steele’a – dokumentów na temat rzekomej współpracy sztabu Trumpa z Rosjanami – przedstawia bowiem w zastanawiającym świetle działania zauszników Hillary Clinton. Jej sztab, pośrednio, poprzez trzecią firmę, zapłacił bowiem byłemu brytyjskiemu wywiadowcy Christopherowi Steele’owi za znalezienie inkryminujących Trumpa materiałów. Steele wydawał się przy tym nader wiarygodnym źródłem – jako były szef działu rosyjskiego w MI6. Problem polega na tym, że głównym źródłem informacji dla Steele’a okazał się niejaki Igor Danczenko. To posiadacz rosyjskiego paszportu pracujący dla amerykańskiej firmy analitycznej, którego FBI już od 2009 r. podejrzewało o pracę wywiadowczą, choć nie mogło mu nic udowodnić. Ostatecznie Danczenko trafił za kraty dopiero 4 listopada pod zarzutem wprowadzania w błąd Federalnego Biura Śledczego.
Specjaliści w dziedzinie polityki zagranicznej i towarzyszących jej działań wywiadowczych od dawna wskazywali, że zwyczajne „postawienie na Trumpa” i do tego pozwolenie, by dać się na tym w tak dziecinny sposób przyłapać, to działanie zdecydowanie nie w stylu rosyjskich służb. Obecnie mamy coraz pełniejszy obraz ukazujący, jak się wydaje, pewną podwójną grę. Niedoświadczeni i nieco infantylni współpracownicy Trumpa byli z dużym prawdopodobieństwem wrabiani przez Rosjan we „współpracę”, podczas gdy znacznie poważniejszy gracz miał za zadanie pomóc demokratom, demaskując szytą grubymi nićmi agenturalność Trumpa. Oczywiście Danczenko chciałby czegoś w zamian, zapewne informacji i kontaktów. W 2009, kiedy pierwszy raz zainteresowało się nim FBI miał on, na przykład, sugerować analitykom jednego z największych strategicznych amerykańskich think-tanków (Brookings), że wie, jak mogą „zarobić coś ekstra”, jeśli będą pracować dla rządu.
Trump był zresztą na tyle nieostrożny, by o Putinie powiedzieć w swoim stylu kilka ciepłych słów. W efekcie po wybuchy afery z dokumentami Steele’a stał się szybko zakładnikiem przyprawionej mu przez media łatki rusofila i na każdym kroku musiał odtąd podkreślać swoją twardą wobec Kremla postawę. Stąd kolejne sankcje, zdecydowane blokowanie Nord Stream 2 i zapowiedzi zwiększenia obecności na wschodniej flance NATO. A wszystko to pomimo faktu, że, jak zauważył nestor amerykańskiej dyplomacji Henry Kissinger, USA faktycznie mogłyby bardzo skorzystać w rywalizacji z Chinami, gdyby tylko udało im się przeciągnąć Rosję na swoją stronę. A więc wykonać manewr dokładnie odwrotny niż Richard Nixon, któremu Kissinger w latach siedemdziesiątych doradzał.
W czasie wojny hybrydowej prowadzonej przy wsparciu Moskwy, Polakom i mieszkańcom krajów bałtyckich pozostaje się już tylko modlić, by śledztwo mianowanego jeszcze za poprzedniej administracji Durhama zatoczyło jak najszersze kręgi. Jeśli bowiem establishment demokratyczny będzie coraz mocniej oskarżany o prorosyjskość, może to wymusić większe zdecydowanie w relacjach z Władimirem Władimirowiczem również na Joe Bidenie. W przeciwnym razie może spotkać nas to samo, co Ukrainę po resecie Obamy z 2010 roku.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.