Dalsze naciskanie na Niemcy może i Ukrainie jakoś doraźnie pomóc, ale niemieckich politycznych dusz już nie zmieni. To zaś oznacza, że Polska i inne państwa regionu muszą zastanowić się, jak budować swoje bezpieczeństwo nie licząc zbytnio na Berlin.
Uważny czytelnik moich teksów w „Kontrze” może się spodziewać, po ostatnich wydarzeniach dotyczących udostępnienia Ukrainie czołgów Leopard, kolejnej filipiki po adresem Olafa Scholza. Postaram jednak czytelników choć odrobinkę zaskoczyć. Wiedziałem, że jest źle, uważałem jednak także, że jest sens wywierać presję. Na początku wojny podpisałem nawet list otwarty opublikowany w „Die Welt”, w którym wraz z Pawłem Musiałkiem wzywaliśmy do udzielenia Ukrainie wszelkiego możliwego wsparcia.
Żadnych marzeń, panowie
Dziś widzę, że jest gorzej niż myślałem. Naciskać zaś jest sens tylko do czasu, potem staje się już jasne, że nawet jeśli nasi „przyjaciele” ulegną, to tylko niechętnie, pod ogromną presją Waszyngtonu, a przy najbliższej okazji i tak wrócą do status quo. Oczywiście odejście Olafa Scholza i wymiana go na Friedricha Merza z CDU mogłaby poprawić atmosferę. Umówmy się jednak: aby zdeputinizować niemiecką politykę trzeba byłoby, na dobrą sprawę, zdelegalizować i zbudować od nowa struktury SPD, die Linke i AfD. CDU i FDP musiałaby zaś przejść głębokie czystki, wymiatające choćby indywidua takie jak premier Saksonii Michael Kretschmer, który twierdzi, że interesy z Rosją tak czy siak trzeba robić, a przed inwazją nawoływał do budowania strefy ekonomicznej współpracy od Lizbony po Władywostok. Owszem, zwrot umiarkowanie proatlantycki jest w Niemczech możliwy i pożądany, ale nie może być trwały w systemie politycznym, w którym roi się od ludzi zakochanych w wizjach eurazjatyckiej potęgi rodem z pism Karla Haushofera. Głęboko osadzonych poglądów strategicznych tych decydentów nie sposób zmienić, a usunąć ich z życia publicznego pokojowo w demokratycznym systemie po prostu się nie da. Tak więc złe, prorosyjskie nawyki mogą ustąpić w Niemczech tylko czasowo, pod ogromną presją zewnętrzną. Co więcej, właśnie fakt zastosowania takiej presji dla niezwykle dumnej niemieckiej klasy politycznej będzie dodatkowym argumentem, by się jej w końcu na całej linii sprzeciwić.
Boris Pistorius, ze swoją aktywnością w Grupie Przyjaźni Niemiecko-Rosyjskiej, sprzeciwie wobec sankcji i związkami z klanem politycznym Gerharda Schrödera, nie jest jakimś ewenementem; typowy, tylko SPD-owskim Geonosse (dosł. „towarzyszem”), bo tak zwyczajowo nadal zwracają się do siebie członkowie partii. Faktycznie jednak, jego nominacja na fotel szefa niemieckiego MON była już pewnego rodzaju sygnałem skłonności Scholza do przekazania Ukrainie czołgów. Jest bowiem paru socjaldemokratycznych polityków, choćby Michael Roth – szef Komisji Spraw Zagranicznych w Bundestagu, którym ręka podniesiona na jedność Paktu Północnoatlantyckiego trochę by jednak zadrżała. Ale nie Pistoriusowi.
Gdy na więcej liczyć już nie można
Na Niemcy jest się jednak sens oburzać tylko dopóki mierzy się je miarą ich własnej propagandy. Kiedy zakładamy, że naprawdę dążą one do tego, aby być moralną potęgą, przywódcą Europy i podporą demokratycznego świata. Kiedy jednak weźmiemy miarę inną, bardziej uzasadnioną historycznie, szybko zaświta nam myśl, że być może NATO, a zwłaszcza wschodnia flanka, otrzymała już od Berlina maksimum tego, co mogły dostać i powinniśmy być za to wdzięczni. Ostatnio, kiedy Moskwa postanowiła tak radykalnie przemodelować granice w Europie, Niemcy robiły przecież dokładnie to samo, ścigając się ze Stalinem w wojennym okrucieństwie.
Teraz pomimo silnych związków ekonomicznych z reżimem Putina, Niemcy politycznie opowiedziały się po stronie ofiar, a nie katów, udzieliły im pewnego wsparcia, wykonały też kilka gestów wobec sojuszników (HIMARS-y itp.). Jeśli te słowa czyta przypadkiem jakiś znający polski Niemiec, włos mu się pewnie na głowie jeży, ale powiedzmy sobie jasno: to jest ogromny postęp. Może więcej się nie da?
Pisałem już na początku konfliktu, że pora pożegnać się z naszym wyobrażaniem o Niemczech, ale to wcale nie musi oznaczać wrogości, tylko bardziej realny ogląd sytuacji. Dziś mogę powiedzieć, że jeśli chodzi o ocenę tego, na ile godnym zaufania w kwestiach wschodnich sojusznikiem są Niemcy, przynajmniej wśród obronnościowo-geopolitycznej „punditerki” panuje w Polsce pewien konsensus. Czy czytam doświadczonego red. Jerzego Haszczyńskiego, czy Jacka Bartosiaka, czy Krzysztofa Wojczała, czy też Jarosława Wolskiego, nie widzę jakichś zasadniczych różnic co do ogólnej oceny niemieckiej polityki zagranicznej. Pytanie, czy z pewnego konsensusu eksperckiego politycy są w stanie wyciągnąć konstruktywne wnioski. Sfomułowałbym tutaj roboczo kilka ogólnych punktów:
- Stosunek Niemiec do NATO przypomina dziś stosunek gaullistowskiej Francji do sojuszu w latach 60-tych. Są więc na pokładzie, ale w kluczowej kwestii jakby ich nie było. Trzeba to zaakceptować i nie wolno ich przesadnie antagonizować, bo, to trzeba jasno podkreślić, może być znacznie gorzej. W 1966 de Gaulle groził wprost opuszczeniem sojuszu, Niemcy też mogą ostatecznie zwrócić się jeszcze bardziej w kierunku Chin i ich nowo nabytego rosyjskiego satelity. Trzeba tego uniknąć: lepsza już podszyta hipokryzją pacyfistyczna neutralność kluczowego gracza niż zupełny rozpad wspólnoty transatlantyckiej.
- Europa Środkowo-Wschodnia powinna pozwalać Niemcom na drobne gesty solidarności w zakresie obronności, które podreperują nieco niemiecką wiarygodność. W absolutnie żadnym razie nie może jednak realnie polegać na wsparciu Niemiec w zakresie bezpieczeństwa regionu. W razie starcia z blokiem chińsko – rosyjskim należy roboczo przyjąć, że Niemcy zachowają się trochę jak Hiszpania Franco podczas drugiej wojny światowej. Można być potem mile zaskoczonym, ale nie ma sensu przygotowywać się na wiele więcej. Nie ma też sensu zachęcać Niemiec do przesadnego zbrojenia się, nam bowiem i tak nic z tego nie przyjdzie.
- Polska i jej sąsiedzi, zwłaszcza kraje bałtyckie, muszą zgromadzić na swoim terytorium niespotykane dotąd w ich historii zasoby sprzętu i amunicji i w miarę możliwości przy zakupach omijać szerokim łukiem niemieckich producentów. Robimy to już zresztą ze sprzętem koreańskim. Zakładamy, przecież, że musimy odeprzeć agresję ze wschodu sami i że nawet dostawy części zamiennych i amunicji z niemieckich portów mogą być utrudnione. Z tych samych powodów nie możemy wybierać dalej sprzętu produkowanego nad Renem, nawet jeśli ma lepsze osiągi. Nie możemy być pewni części, serwisu i dostaw w sytuacjach najbardziej kryzysowych.
- Inicjatywy obronnościowe pod szyldem UE z konieczności będą polegać na Bundeswehrze. Europa Środkowo-Wschodnia powinna się do tych inicjatyw odnosić z należytą kurtuazją, by nie zaogniać sytuacji, nie są one jednak z punktu widzenia naszej obronności w najmniejszym stopniu godne zaufania. Współpraca regionalna, a także współpraca z wybranymi członkami NATO jest z kolei pożądana i konieczna. Dla Polski strategicznie ważne jest zwłaszcza przekonanie USA do włączenie nas w program „nuclear sharing”, a więc rozmieszczenie u nas głowic amerykańskich oraz sukcesywne przenoszenie amerykańskich sił stacjonujących w Niemczech do naszego regionu.
Konsensus, choćby po kryjomu
Marzy mi się, aby co do tych czterech punktów zapanował w Polsce polityczny konsensus. Wiem, jak Berlin potrafi pięknie politycznie uwodzić, jak umie budować wieloletnie związki ze zdolnymi naukowcami, politykami i biznesmenami. Wierzę jednak, że instynkt samozachowawczy jest silniejszy, trzeba tylko jasno powtarzać, że tu nie chodzi ani o nasze sympatie, ani o nasze spory wewnętrzne, tylko o przetrwanie mieszkańców Polski w najbardziej dosłownym, biologicznym sensie. Oczywiście nie wszyscy muszą się do tej polityki czterech punktów w Polsce publicznie przyznawać. Ale marzy mi się, abyśmy się wszyscy co do nich zgodzili choćby in pectore.
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego