KUŹ: Powstawanie z Niemców na Polaków

fot. przyjazd Ignacego Jana Paderewskiego do Poznania

Okres świąteczny to czas, w którym wspominamy rodzinę, znajomych, własną przeszłość. To też okres, na który przypada rocznica (27 grudnia 1918) jednego z najbardziej fascynujących powstań w historii Polski – jedynego, z którym mam osobisty związek poprzez bliskich.

Pochodzę z rodziny podwójnie kresowej. Po jednej jej stronie znajduję bowiem przodków, którzy do 1945 żyli na terytorium dzisiejszej zachodniej Ukrainy, a po drugiej – mieszkańców pogranicza polsko-niemieckiego, terenów, które Niemcy z kolei nazywają czasami wciąż swoimi kresami wschodnimi. Mój ukraińsko-kresowy dziadek, po osiedleniu się na zachodzie miał ambiwalentny stosunek do tradycji powstania wielkopolskiego, w którym z kolei uczestniczył mój pradziadek od strony mamy. Stary Galun (tak w Poznaniu i Szamotułach nazywano przybyszów z terenów dawnej monarchii Austro-Węgierskiej) zwykł mawiać z przekąsem: „no i powstawali z Niemców na Polaków”.  Była w tym żarciku prawda głębsza niż dziadek, zapewne, podejrzewał. Zwycięskie powstanie wielkopolskie fascynuje nas bowiem coraz bardziej nie dlatego, że obrosło jak inne polskie zrywy nimbem straceńczego bohaterstwa, czy też  obfitowało w wielkie bitwy i szarże. Ono jest powstaniem tak nam bliskim, bo dotyka sprawy w polityce fundamentalnej, kwestii tożsamości i faktycznie gdzieś na jego dnie tkwi pewna tajemnica z tą tożsamością związana.

Niemiecka polityka historyczna, o ile odcina się ostro od narodowego socjalizmu, to już do Niemiec wilhelmińskich nie ma jednoznacznie negatywnego stosunku. Kto chce szukać pomników Bismarcka ten z łatwością, zwłaszcza w Berlinie, takowe znajdzie. Osobiście nie zetknąłem się też z niemiecką monografią poświęconą zrywowi w Wielkopolsce jako takiemu. Zetknąłem się natomiast z ludźmi, którzy nadal piszą o ostatecznym oderwaniu Wielkopolski jako o swoistym zewnętrznym anglosaskim spisku wersalskim, który tylko rozsierdził niepotrzebnie Niemcy i pchnął je niejako do krwawej dogrywki. Zaryzykuję tezę, że Niemcy sami nadal nie rozumieją jak to się stało, że przecież niejako „ich” urzędnicy, oficerowie, nauczyciele, kształceni w „ich” szkołach, doskonale znający „ich” język nagle wobec wojennej porażki kraju, w którym się wychowywali zamiast go odbudowywać zdecydowali się wbić cesarstwu przysłowiowy nóż w plecy. Kiedy w 1939 Niemieccy żołnierze znowu wkroczyli do Wielkopolski mieli gotowe listy proskrypcyjne z nazwiskami weteranów postania, oni trafiali do obozów koncentracyjnych w pierwszej kolejności, rodzimą inteligencję regionu spotkała wtedy prawdziwa hekatomba. Pradziadek Józef, który w okresie powstania był jeszcze bardzo młody, przeżył. Nie zaszkodziło pewnie to, że jego żona prababcia Cecylia miała „dobre” niemieckie pochodzenie i stosowne nazwisko panieńskie. Ponieważ jednak cała rodzina identyfikowała się jako Polacy, jego syn, mój dziadek i tak trafił na przymusowe roboty.

Myśląc o powiązaniach rodzinnych pradziadka, jego urzędniczym wykształceniu i dwujęzyczności nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć, dlaczego tak jak wielu młodych wielkopolan wybrał polskość. Dziadek Angeli Merkel, niejaki Ludwig Kaźmierczak zdecydował inaczej i wyjechał do Niemiec. Cześć jego rodziny pozostała zaś w Poznaniu i nadal tam żyje. Imperia też często nie potrafią zrozumieć, dlaczego ich byli poddani nie pałają do nich miłością, reagują potem na tę niewdzięczność furią, doskonały przykład takiej zawiedzionej miłości imperium mamy teraz na Ukrainie. Machiavelli pisał, że lepiej, aby władcy się bano niż aby był kochany. Co jednak kiedy władca przegrywa, kiedy państwo musi lizać swe rany, kiedy nie ma już siły wymuszać strachem posłuchu? Wtedy uratować je może tylko polityczna wersja miłości, czyli niewymuszony patriotyzm obywateli. Jeśli zaś są wśród mieszkańców danego ciała politycznego tacy którzy go ani trochę nie kochają, a zgoła nienawidzą, to właśnie w momencie jego największej słabości podniosą się oni politycznie i nie będą mieli dla niego litości.

Skąd się bierze taka postawa? Być może z mieszanki etnicznego szowinizmu, który dla dominującej w imperialnym ciele grupy jest niemal niezauważalny oraz z małej mobilności społecznej. Polakom w wilhelmińskich Niemczech nie żyło się najgorzej, przynajmniej dopóki trzymali się klasy niższej i średnio-niskiej, pilnowali swojego nosa, jeśli zaś mieli aspiracje, zawsze w końcu trafiali na jakieś drzwi z napisem „tylko dla Niemców”.  Ich ówczesny kraj był przy tym społeczeństwem bardzo klasowym, społeczeństwem, gdzie awans i tak nie był łatwy – nawet dla ambitnych Niemców z nizin społecznych.

Ta specyficzna cecha niemieckiego społeczeństwa ma się zresztą nadal doskonale. Owszem, Niemcy są dziś z pozoru kolorowe i multikulturowe, ale tyko u dołu. Hierarchia społeczna jest zaś niezwykle wprost sztywna i monoetniczna, nawet jak na zachodnio-europejskie standardy. Widać to nawet w języku, gdzie wciąż z aprobatą mówi się np. o „dobrej rodzinie burżuazyjnej”, eine gute bürgerliche Familie a z niejaką dezaprobatą o robotniczych dzieciach Arberiterkinder. Słynne niemieckie świadczenia socjalne służą zaś głównie temu, aby kupować sobie społeczny spokój. Chyba najlepszą książką o współczesnych niemieckich elitach jaką czytałem (niestety nieprzełożoną na polski czy angielski) są „Die Abgehobenen” (dosłownie: „Wywyższeni”) znanego socjologa Michaela Hartmanna. Hartmann pisze tam o swoistym habitusie niemieckich klas wyższych, o sposobie ich reprodukcji głównie w oparciu o koneksje, pochodzenie i miejsce zamieszkania, o tym, że w najlepszych dzielnicach wielkich miast, np. berlińska Prenzlauer Berg żyją od lat ludzie z tych samych rodzin i to tylko oni mają prawo zasiadać w radach nadzorczych wielkich firm, ważnych urzędach i bankach. Mieszkając w Belinie sam zetknąłem się z tym naocznie, na południowy zachód od mojego lokum zaczynała się stara część innej willowej dzielnicy – Dahlem. Jeśli wszedłem tam do kościoła, byłem dla stałych bywalców niewidoczny, a raz, kiedy podczas koncertu bożonarodzeniowego wparowaliśmy z dziecięcym wózkiem, kościelny nas wręcz wyprosił. Na placu zabaw rzucaliśmy się zaś w oczy już choćby dlatego, że mieliśmy z córką ciemniejsze włosy (sic!), o kimś o odmiennym kolorze skóry, przecież zupełnie naturalnym w mniej prestiżowych częściach miasta, a nawet tej samej dzielnicy, już nawet nie wspominając. Gdy zaś już zaczynałem mówić do córki po polsku, momentalnie robiło się wokół nas pusto.  


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

Przywykliśmy w Polsce myśleć o Rosji jako o kraju bardzo oligarchicznym. Czy wiedzą jednak państwo w jakim kraju w UE zamieszkuje dziś najwięcej miliarderów? Oczywiście, że nad Renem (176), prawie dwa razy więcej niż w ojczyźnie Puszkina i jest to do tego trzecie największe takie stadko na świecie. Hartmann dodaje, że są to w większości już bardzo stare pieniądze i do tego historycznie często zamieszane w bardzo nieciekawe interesy. Etniczno-klasowe szklane sufity, nawet jeśli ich się nigdy w życiu faktycznie nie dotyka, zmieniają tożsamość społeczną przez samą świadomość ich istnienia. Bodajże cztery razy jadąc taksówką zadałem w Berlinie prowadzącemu ją kierowcy podobne pytanie: „Czy czujesz się Niemcem?” A zaraz potem: „Czy gdybyś mieszkał tak długo w Anglii czy USA byłbyś już Anglikiem lub Amerykaninem?” We wszystkich wypadkach rozmawiałem z młodymi mężczyznami, którzy urodzili się w Niemczech i mówili po niemiecku lepiej ode mnie. Mało tego, w dwóch przypadkach nie byli nawet pierwszym pokoleniem urodzonym w tym kraju i tylko ich wygląd zradzał, że nie są – jak to się zupełnie oficjalnie dziś mówi i pisze w niemieckiej prasie – Biodeutsch (rdzenny bio-Niemiec). Za każdym razem odpowiadali mi, że nie są i nie będą Niemcami, choć w kraju anglo-saskim byliby już dawno u siebie. Tak oto tureccy (przeważnie) taksówkarze w Berlinie wyjaśnili mi dlaczego mój pradziadek został antyniemieckim powstańcem, a np. dla moich dalekich krewnych w Ameryce polska tożsamość to już tyko odległe wspomnienie, część rodzinnego folkloru. Wyjaśnili mi dlaczego dla wielkopolskiej inteligencji bożyszczem był Jan Ignacy Paderewski, który mógł być i Polakiem, i Amerykaninem, i politykiem, i wielkim pianistą równocześnie. Przy okazji wytłumaczyli mi też dlaczego z taką lokomotywą na przedzie Unia Europejska na pewno nie zajedzie zbyt daleko.


Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!