KUŹ: Republika Federalna a Unia

Do niedawna Unia Europejska stanowiła doskonałą odpowiedź na tzw. „kwestię niemiecką”. Teraz Niemcy jak Kronos zjadają własne polityczne dziecko i budzą demony przeszłości.

Naturalnym politycznym odruchem hegemona jest, by w czasie kryzysu wysysać zasoby z peryferii, nawet jeśli w lepszych czasach ich relacja jest bardziej symbiotyczna. Działa to trochę jak odpływ krwi z kończyn po to, by w sytuacji szoku urazowego czy też hipotermii, skupić się na chronieniu głównych organów, zwłaszcza serca i mózgu. Niemcy ten odruch miały już w momencie pandemii COVID-19, kiedy zatrzymywały u siebie materiały medyczne przeznaczone dla innych odbiorców i zaczęły poważnie zastanawiać się nad tym, czy nie poradziłyby sobie same z zakupem szczepionek. Znacząco wzrosły wtedy też nastroje eurosceptyczne, ponad 1/3 respondentów w często cytowanym badaniu stwierdziło rok temu, że integracja europejska poszła za daleko. To o ponad 10% więcej niż w 2020.  

Całkiem możliwe, że w 2022 niechętnych głębszej integracji Niemców może być już o kolejne 10-15 procent więcej. Powody są zarówno obiektywne, jak i subiektywne. Istnieje przekonanie, że Berlin, gdyby sam mógł kupować gaz i w nieograniczony sposób dotować swoją gospodarkę, poradziłby sobie lepiej niż reszta UE, a teraz będzie musiał marznąć, bo Macron i Morawiecki wymyślili sobie solidarność przy zakupie nośników energii. Drugim czynnikiem są zaś błędy komunikacyjne niemieckich polityków, którzy od lat przedstawiają swoim obywatelom politykę zagraniczną Berlina jako serię bohaterskich wyrzeczeń narodu niemieckiego, który dzięki swoim licznym cnotom ciągle kogoś ratuje. A to leniwych Greków podczas kryzysu, a to niezaradnych w pandemii Włochów, a to niepotrzebnie zadzierających z Rosją Polaków.  Innym subiektywnym powodem jest alienacja niemieckich elit. Mój znajomy, którego mam za człowieka dalekiego od ekstremizmu, napisał mi niedawno wprost, że nie uważa swoich rodaków stojących na czele UE za polityków niemieckich, tylko „globalistów mówiących po niemiecku”.

W przypadku ustalania cen gazu Scholz ugiął się pod presją. Po pierwsze jednak logika dziejów jest taka, że nie będzie mógł tego robić w nieskończoność. Po drugie, nadal może jeszcze gotowy projekt wetować. Wyposażone w energochłonną gospodarkę i zostawione przez Rosję, nomen omen, na lodzie, Niemcy są bowiem obecnie między młotem a kowadłem. Z jednej strony nie mogą, jak sugerował portal Politico, zakrzyknąć po prostu Germany first, z drugiej nie mogą też ciągle uciekać do przodu w głębsza integrację. Ani partnerzy europejscy, ani samo niemieckie społeczeństwo nie wierzą już w czyste intencje Berlina (kiedy głosi hasła solidarnościowe) lub też zgoła federacyjne. Paradoksalnie, zwykli Niemcy nie mniej chyba niż Polacy czy Grecy boją się powrotu do czegoś na kształt niemieckiego imperializmu. Tylko że jednych bardziej przerażają koszty subsydiowania terytoriów zależnych, a drugich metody wymuszania ich posłuszeństwa.

To, że te dwa punkty widzenia nie mogą się spotkać i wypracować jakiegoś modus videndi wynika z niezrozumienia, że Unia Europejska w starym stylu, ale już niekończenie europejska federacja, opłaca się wszystkim jako odpowiedź na tzw. „kwestię niemiecką”. To odwieczny problem kraju, który jest zbyt potężny, by być jednym z wielu w Europie, ale jednocześnie pozostaje zbyt słaby, by inne siłowo zdominować. EWG, a potem UE, z jednej zaś strony pozwało Niemcom część swoich interesów ukrywać pod płaszczykiem wspólnoty, a z drugiej dawało słabszym krajom pewne mechanizmy kontroli Niemiec. Niemcy oczywiście mogą zdemontować do cna ten delikatny system zależności w imię doraźnych korzyści w czasie tego czy kolejnego kryzysu. Jest im niestety dużo łatwiej zrobić to teraz, po Brexicie. Jednak jeśli już raz zaczną pożerać swoje własne polityczne dziecko, czyli UE, to tylko kwestią czasu będzie, kiedy znowu zderzą się z die deutsche Frage. Będą wtedy konsekwentnie stawiać na siebie i antagonizować innych. Tak jak antagonizowali Południe przy okazji kryzysu zadłużenia, Francję przy okazji swojej polityki energetycznej, a Polskę oraz Bałtów przy okazji ich polityki wobec Rosji. Bez UE nie będzie jednak jak tych napięć rozładować, a konfrontacji ze wszystkimi Niemcy na pewno w Europie nie wygrają. Próbowały już dwa razy, i to przy znacznie lepszej pozycji wyjściowej. 

Przypomina mi się tutaj genialny plakat, który widziałem w Berlinie w okolicach ostatnich wyborów. Oficjalnie był częścią kampanii miasta z okazji 75-tej rocznicy zakończenia wojny. W rzeczywistości treść plakatu jasno nawiązywała do rewizjonistycznych tendencji widocznych w tamtejszej polityce. Afisz przedstawiał zniszczony bombami słynny Pariser Platz oraz Bramę Brandenburską z podpisem: Willst du, was du wählst?, co znaczy „Czy chcesz tego, na co głosujesz?”.


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Michał Kuź
Michał Kuź
doktor nauk politycznych i publicysta, w latach 2018-21 również w służbie dyplomatycznej. Współpracował m.in. z „Nową Konfederacją”, „Pressjami” i „Rzeczpospolitą”, a obecnie jego eseje i analizy poza „Magazynem Kontra” ukazują się także w „Rzeczach Wspólnych” oraz „Teologii Politycznej co tydzień”. Absolwent Louisiana State University, pracuje jako wykładowca w anglojęzycznym programie International Relations na Uczelni Łazarskiego.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!