Hiperliberalne elity bynajmniej nie sprawią, że Zachód będzie bardziej otwarty i tolerancyjny. Stanie się raczej kulturowo zamknięty, obcy dla reszty świata i skupiony na swoich wewnętrznych sporach. Pilnie potrzebujemy więc alternatywy dla liberalnego globalizmu.
Przedłużająca się obecność w Afganistanie i Iraku nie służyła już w pewnym momencie konkretnym celom strategicznym, podtrzymywała tylko ideologiczną wizję tego, kim jako umowny Zachód jesteśmy. Szok, jaki teraz przeżywamy, nie jest zaś związany z realnymi stratami ludzkimi czy materialnymi, tylko z zachwianym poczuciem tożsamości. Kraje zachodnie w odróżnieniu od głównych konkurentów tracą bowiem swoją wizję globalnego politycznego ładu i historycznej celowości. Paradoksalnie jednak, im mniej dawnych zachodnich wartości w świecie, tym bardziej utrwalać się będzie wewnątrz Zachodu ponowoczesne nowe średniowiecze, skupione na neoscholastycznych sporach o to, ile to genderów zmieścić się może na końcu szpilki.
Wiara i cynizm
Klasyczna myśl polityczna każe traktować ciało polityczne w analogii do jednostki. Utrzymanie go przy życiu wymaga codziennie wielu prozaicznych, często mało apetycznych czynności. Dbanie o jego interesy polega na pewnej dozie egoizmu i cynizmu. Nie może ono jednak, przy całej swojej dwulicowości, podobnie jak i indywidualny człowiek, istnieć bez poczucia pewnego ogólnego ładu, który nadaje jego bytowi sens. Nie zawsze musi to być sens ściśle rzecz biorąc duchowy, podobnie jak nie wszyscy ludzie muszą być w tradycyjnym sensie religijni. Eschatologię można przenieść na inną płaszczyznę bytową, można ją też jednak, jak to czyni moderna, przerzucić do odległej przyszłości. Kto nie wierzy, niech sięgnie po słynny Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje Condorceta, gdzie klasyk myśli oświeceniowej pięknie wyjaśnia nam modernistyczną wizję rzeczy ostatecznych. Wyzwolone od zabobonów i przesądów dawnych religii jednostki mają dzięki postępowi technicznemu stać się faktycznie nieśmiertelne i zdolne do pełnej realizacji drzemiącego w nich potencjału.
Upadek rządu w Afganistanie jest zaś tak ważny dla samooceny Zachodu, ponieważ uderza zarówno w przekonanie, że nasz model polityczny zawsze i wszędzie lepiej zaspokaja prozaiczne potrzeby zbiorowości, jak i w naszą wiarę w kierunek, w którym biegnie historia. Sami boimy się przed sobą głośno przyznać do tego, o czym eksperci zajmujący się polityką regionu wiedzieli od dawna. Talibowie przejęli władzę tak szybko, bo mieli realne poparcie Afgańczyków, w ich oczach gwarantowali zwyczajnie większy poziom bezpieczeństwa i mniejszy poziom korupcji. Zmęczenie wojną domową i nieudolnym marionetkowym gabinetem wzięło w końcu górę nad coraz bardziej fantomową wizją życia jak na „prawdziwym Zachodzie”.
To wszystko jednak zachodnia opinia publiczna byłaby jeszcze w stanie zrozumieć, potraktować jako chwilowe błędy, przejściową mądrość etapu. Znacznie bardziej niepokojące jest dla niej spojrzenie na Afganistan w szerszej dziejowej perspektywie. Niemieckie, amerykańskie, brytyjskie, a także po części liberalne polskie media pełne są dziś reportaży o delegalizowanych organizacjach, politycznych represjach, zamykanych uczelniach i klubach, a przede wszystkim ograniczeniach dotyczących ubioru, zachowania i edukacji kobiet. Teksty te kończą się zwykle wyrażonym w tej czy innej formie dramatycznym pytaniem o przyszłość kraju. W rzeczywistości jednak chodzi nie tyle o przyszłość faktycznego Afganistanu, ile naszej wizji tego, czym Afganistan być powinien. Przejściowe potknięcia zdarzają się każdemu, ale przecież z czasem historia musi wrócić na utarty szlak, prawda? Mało kto mówi wprost o potrzebie militarnego powrotu zachodnich żołnierzy do Kabulu. Nikt jednak równocześnie nie potrafi sobie wyobrazić, że w sensie mniej dosłownym Zachód może do Afganistanu już nie wrócić nigdy, że ten kraj może odrzucić „zbawienie à la Condorcet”.
Miny rzedną jeszcze bardziej, gdy popatrzymy na Eurazję w szerszym kontekście. Rosja i Turcja otwarcie zaczynają eksperymentować z dawnymi sposobami metafizycznego podpierana projektów imperialnych. W przypadku Ankary chodzi oczywiście o neootomanizm, który każe zamienić Hagię Sophię ponownie w meczet. W przypadku Rosji o amalgamat nacjonalizmu i prawosławia, z którym, co warto podkreślić, flirtuje teraz zarówno Władimir Putin, jak i opozycja spod znaku Aleksandra Nawalnego, tocząc spór o to, kto zdolny jest stworzyć doskonalsze naczynie polityczne dla rosyjskiej idei.
Chiny zaś po okresie zachłyśnięcia się kapitalistycznym konsumpcjonizmem przeżywają właśnie pod wodzą Xi Jinpinga swoistą małą rewolucję kulturalną. Chodzi o powrót do państwowej kontroli nad życiem publicznym i gospodarczym, większy solidaryzm i konfucjański nacisk na wartości rodzinne (rząd ma zachęcać do większej dzietności i ograniczać dostęp do aborcji).
Mroki neoschoalstyki
Niedostatki hiperliberalizmu stają się tymczasem widoczne gołym okiem. Jest to bowiem ideologia odznaczająca się zażartą walką o to, by np. w czasopismach naukowych takich jak brytyjski Lancet nie używać już słowa „kobieta”, i jednoczesną ślepotą na realne problemy społeczne, jak choćby to, że w tej samej Anglii doszło w ostatnich latach do bodajże największego od czasów wiktoriańskich obniżenia standardów życia młodych ludzi. Mocno przedwczesne są jednak nadzieje konserwatystów na szybkie odrodzenie się starej-nowej, a najlepiej chrześcijańskiej tożsamości Zachodu. Hiperliberalizm staje się bowiem na naszych oczach nową scholastyką. Przy całym szacunku dla historycznych scholastyków, w porównaniu tym chodzi o to, że formacja hiperliberalna ma dziś pełną kontrolę nad głównymi ośrodkami uniwersyteckimi i pośrednią kontrolę nad ośrodkami peryferyjnymi poprzez system grantów, punktów i cytowań. To sprawia, że kadrowo przez długie pokolenia progenitura intelektualna powstała z mariażu ekonomicznych liberałów i kulturowych marksistów nie musi się obawiać tego, co o niej sądzi prosty lud. Peryferyjne populistyczne bunty, takie jak w Polsce czy na Węgrzech, będzie można w takim układzie przez jakiś czas ignorować, tak samo jak ignorować można globalne porażki, czego przykładem właśnie Afganistan.
Oczywiście podobne podejście ma swoja cenę. Po pierwsze, pod kuratelą wąskich elit modernistyczne równościowe hasła staną się tylko werbalnym rytuałem. Liczne badania społeczne, w tym również ostatnie GUS-owskie, pokazują już, że np. wyborcy partii nominalnie lewicowych mają często bardziej elitarystyczne i wolnorynkowe poglądy niż ci, którzy głosują na partie – przynajmniej z nazwy – centroprawicowe.
Po drugie, Zachód głosząc coraz większą tolerancję i otwartość będzie się pod rządami hiperliberalnych elit stawał de facto coraz bardziej zamknięty, a dialog kulturowy z nim będzie coraz trudniejszy i bardziej frustrujący. Różnice doktrynalne pomiędzy chrześcijaństwem, islamem a konfucjanizmem są, na przykład, dość oczywiste, jednak już na poziomie etycznym w oparciu o prawo naturalne znaleźć można wiele punktów stycznych. Śmiem twierdzić, że takich punktów jest znacznie mniej, jeśli chrześcijaństwo zastąpimy hiperliberalną etyką wowkeistowstą (czyli postawą dążąca do politycznego pomszczenia krzywd, jakich zdaniem mszczących doznały osoby pewnych ras i orientacji seksualnych).
Po trzecie, elity zachodnie będą w najbliższych dziesięcioleciach, jeśli nie stuleciach, coraz bardziej wsobne. Niepowodzenia w komunikacji zewnętrznej będą bowiem rekompensować sobie inkwizytorską czujnością wewnętrzną. Dokładnie tak jak brytyjscy pogranicznicy, którzy nie zawsze radzą sobie z przenikaniem do ich kraju bojowników ISIS, za to po mistrzowsku potrafią pojmać i deportować każdego podróżującego z Polski „radykała” – na przykład prawie sześćdziesięcioletniego, chorego na cukrzycę publicystę Rafała A. Ziemkiewicza. W wymiarze politycznym – jeśli hiperliberałowie nie będą sobie radzić z adwersarzami, będą ich zaś po prostu tak czy inaczej wypychać z obiegu. Dla jednostek może to oznaczać np. deplatforming, dla krajów takich jak Polska – przykładowo marginalizację w ramach UE.
W stronę konserwatywnego ekumenizmu
Pewnym paradoksem współczesności jest to, że inżynieria społeczna proponowana przez zachodnie hiperliberalne elity pomimo deklarowanego modernizmu ma charakter radykalnie antyintelektualny. Całe obszary wiedzy na temat ludzkiej biologii, psychologii i życia społecznego zyskują bowiem status prohibitów ze względu na postulaty mistycznej, bo przecież nie realnej, sprawiedliwości. Zachodnia inżyniera społeczna ma dziś w efekcie charakter głównie językowo-obyczajowy, skupia się też na dość arbitralnym rozgrywaniu przeciwko sobie społecznych rachunków krzywd i partykularyzmów.
Główny konkurent Zachodu, czyli Chiny, obrał natomiast nieco inną drogę. Państwo Środka jest bowiem ultraintelektualne i merytokratyczne, wierzy w uniformizm oraz powszechna kontrolę przydatności jednostek nie tyle w oparciu o to, jakich używają zaimków, ile w oparciu o algorytmy oraz obiektywne parametry kredytowe, edukacyjne, zawodowe i zdrowotne. Chiny mają też znacznie mniej skrupułów przed stosowaniem inżynierii genetycznej, póki co na zasadzie eksperymentu.
Co tym dwóm wizjom kontrolowania i karania może dziś przeciwstawić zachodnia myśl konserwatywna? Na przykład, w opozycji do dysfunkcyjnego liberalnego globalizmu, może powołać się na ekumenizm jako na wspólnotę różnic i wroga wszelkich totalności. Może, w opozycji do technokratyzmu, mówić o człowieku jak o istocie, która powinna mieć prawo do swojej natury, zamiast być na różne sposoby modelowana. Może mówić o tym, co łączy wielkie historyczne opowieści o Bogu, człowieku, równości i wolności zamiast nurzać się w ponowoczesnym płciowym i rasowym sekciarstwie.
By tego dokonać, konserwatywny ekumenizm musi jednak dobrze zdefiniować swoich adwersarzy i przyjaciół. Na gruncie samego chrześcijaństwa kluczowe, na przykład, jest zrozumienie, że historyczne spory teologiczne znaczą dziś znacznie mniej niż wielki realny spór pomiędzy liberalnym postchrześcijaństwem a rozmaitymi wspólnotami katolickimi, prawosławnymi i protestanckimi, które w boskość i zmartwychwstanie Zbawiciela jednak jeszcze wierzą. Na gruncie politycznym, zwłaszcza w UE, kluczowe jest zaś koncyliacyjne ustalenie wspólnego mianownika w najistotniejszych sprawach i przeciwstawianie się imperialnemu sposobowi uprawiania polityki przez najsilniejsze ośrodki. Na gruncie dialogu międzyreligijnego i międzykulturowego najważniejsze jest natomiast dowartościowanie prawa naturalnego i przyjęcie, że progresywny liberalny światopogląd musi sam stosować się do reguł koegzystencji, które chętnie narzuca innym wierzeniom na temat sensu życia i dziejów.
Wypracowanie ekumenizmu wewnątrzchrześcijańskiego, wewnątrzzachodniego i międzynarodowego to jednak zadanie na pokolenia. Na razie znacznie łatwiej przychodzi nam zamykanie oczu na rzeczywistą różnorodność świata, w którym żyjemy i maskowanie ekskluzywizmu, elitaryzmu i imperializmu pięknymi hasłami z minionej epoki. W efekcie hasła te zaczynają w obecnym użyciu znaczyć coś wręcz odwrotnego niż w przeszłości. Demokracja to przecież dziś coraz częściej rządy elit, równość to przecież coraz bardziej tworzenie przywilejów, a sprawiedliwość to stosowanie niesprawiedliwości, by np. wyrównać dawne krzywdy. Te paradoksy pokazują rozmiary problemu, z jakim przyszło nam się mierzyć. Potrzeba przecież zupełnie nowego języka, by określić, czym dziś miałyby być zachodnie wartości.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.