MELONOWSKA: Los kobiety. Pozostać w ciele, wejść w dramat.

Antykoncepcja i aborcja umożliwiają kobiecie być bardziej męskopodobną. Do pewnego stopnia uwalniają ją od jej cielesności i związanego z nią brzemienia – nomen omen – brzemienności.

Jacek Malczewski, Thanatos, 1898-99 – commons.wikimedia.org

Świat, w którym żyjemy wydał wojnę różnicy. Jest to na Zachodzie epoka ciągłego przekraczania, czas „trans”. Priorytetem stała się likwidacja różnicy płci. Najbardziej znaczącym wyrazem tego procesu zdaje się kulturowy wymiar zjawiska transseksualności, którego skrajnym (i horrendalnym) wyrazem jest dziś trwałe okaleczanie dzieci celem realizacji mirażu „zmiany płci”. Oczywiście w wyniku podobnych zabiegów nie dochodzi do czegoś takiego, jak „zmiana płci”, gdyż naturalna różnica biologiczna nie może zostać zniszczona. Można jedynie podjąć z nią jakąś grę i zmusić innych do uczestnictwa w niej. Właściwym słowem jest tu zatem nie „zmiana”, lecz „okaleczenie”; często po prostu „okrojenie”. 

Problem „transseksualności” jest zresztą o tyle ciekawy, o ile nie wprost kwestionuje ideologię „emancypacji od różnicy”. Jeśli bowiem „zmiana płci” jest czymś tak znaczącym dla podmiotu, znaczy to, że musi istnieć istotna różnica. W przeciwnym bowiem razie jej likwidacja nie byłaby czymś ważnym i doniosłym. Tym samym zmiana w tym obszarze jest de facto uwyraźnieniem, a próba likwidacji różnicy – jej apologią. 

Bardziej konsekwentnym i spójnym przykładem walki z różnicą są procesy rewizji związków i instytucji opartych na różnicy płci, zwłaszcza waloryzacja i cywilizacyjna protekcja związków homoseksualnych. W obu wymienionych przypadkach (trans- i homo-) kresem wydaje się represja w pewnych obszarach życia społecznego słów „matka” i „ojciec”. Są one znoszone i zakazywane jako nie tylko zakładające różnicę płci, ale też podkreślające fakt, że różnica ta ma charakter seksualny i płodny. Że jest naturalna par excellence oraz konieczna. Pojęcia „macierzyństwa” i „ojcostwa” demaskują umowny jedynie fakt odrzucenia różnicy. I jeśli w przeszłości przeceniano aspekt różnicy płci, co zrodziło słuszne roszczenia ruchów emancypacyjnych, to dziś widać, że niedocenianie go jest jeszcze większym błędem.  Fakt ten powinien nas mobilizować do tym uważniejszego namysłu nad zradzaniem i rodzicielstwem. Niniejszy szkic poświęcam temu właśnie zadaniu. Chodzi mi o zarysowanie pewnego specyficznego doświadczenia, którego nosicielkami mogą być tylko kobiety. A także o ulokowanie go w zachodnim projekcie likwidacji różnicy płci. 

Kobieta „przed” i „po”

Cechą kobiecego ciała – niezależnie od tego, czy jest ono ciałem matki, czy nie – jest pewna miękkość. Typowa linia kobiecego ciała jest kreską wypukłości i wgłębień, są to raczej dwie, złożone litery „s” niż jedna litera „l” jak w przypadku mężczyzny. Owa miękkość sprawia, że jest to ciało przyjmujące i chroniące, bardziej poprzez zakrycie sobą (otulanie, obejmowanie), niż poprzez podejmowanie walki, do której jednak bywa i zdolne, i zmuszane. Funkcjonuje w zmiennym i często uciążliwym cyklu miesięcznym, determinującym jego różnorakie możliwości – od siły i wytrzymałości po koncentrację umysłową. Jest to zatem ciało nieustannie zmienne, fluktuujące. Istotnym wymiarem jego funkcjonowania jest wilgotność i wilgocenie, w tym zwłaszcza comiesięczny upływ krwi. Owe upływy mają swoje cechy fizyczne (konsystencja, zapach, barwa), przez co ciało kobiece jest bardziej „zmysłowe”, jako że bytowanie „w nim” i bycie „przy nim” często angażuje różne zmysły. Osobliwie intensywnie te jego właściwości dochodzą do głosu w dni płodne. 

Co do samego stosunku seksualnego ciało kobiety jest „otwarte” i przyjmujące, poddające się penetracji, choć jednocześnie zachowuje obejmująco-napierającą zdolność swych własnych mięśni. To przyjmowanie jest jednak nie tylko przyjęciem męskiego organu najdosłowniej „we własnym wnętrzu”. Jest ono również przyjmowaniem nasienia, które „pracuje” w kobiecie długi czas po tym, jak stosunek seksualny został zakończony i gdy jest on zakończony dla mężczyzny (w którym nic już „nie pracuje”). Za sprawą nasienia kobieta może zajść w ciążę, co z kolei uruchamia proces, który zarazem ma coś z kontynuacji (stosunku), jak i coś z zupełnej i radykalnej „osobności”: oto bowiem w jej ciele zawiązuje się inne ciało. 

Znaczenie wszystkich tych biologicznych uwarunkowań wykracza jednak daleko poza nie same. Tworzą one coś, co można nazwać kobiecym losem, czy dolą kobiecą. Wiemy, że Grecy uważali iż od losu uwolnić się nie sposób, a każda próba tego rodzaju nie tylko sprowadza nieszczęście, ale jeszcze utwierdza, czy wręcz umożliwia zakodowaną w losie „klęskę”. Można więc podejrzewać, że również próby uwolnienia się od kobiecego losu poprzez uwolnienie się od ciała i cielesności w jakiś sposób muszą pogłębić tragedię, uczynić kobiecą dolę nieznośną. By przyjrzeć się tej kwestii musimy jednak uchwycić sposoby, w jakie owo porzucanie płci biologicznej się dokonuje. Czy może raczej – próbuje dokonać. 

Pierwszym, najłatwiejszym do wskazania, jest antykoncepcja. Nie modyfikuje ona kobiecego ciała w ten sposób, iżby miała pozbawiać je typowej dla kobiet miękkości, wypukło-wklęsłych kształtów etc. Poza tym jednak ingeruje i modyfikuje to ciało głęboko właściwie we wszystkich z pozostałych wymienionych wymiarów. Pozbawiając je jego cykliczności „wyrównuje je”, a tym samym ogranicza bądź niweluje problemy z wytrzymałością, odpornością, zmęczeniem itp. Jest to zatem ciało równotrwale wydajne. Pozbawione owego „przed” i „po” właściwego całemu życiu kobiecemu w okresie prokreacyjnym (choć przecież pokwitanie i menopauza również są innego rodzaju formami bycia „przed” i „po”).  Antykoncepcja wpływa na aspekt „wilgotności” aż po modyfikację upływu krwi (pozostaje coś, co „przypomina” krwawienie miesięczne, co jednak jest pod każdym względem od niego różne), a dalej – na całą sensualność kobiecego ciała. W swej budowie nadal jest to ciało przyjmujące i poddane penetracji w swym punctum, ale nie jest już ono cyklicznie przyjmujące i ułatwiające drogę męskiemu nasieniu (z całą gamą zmysłowych konotacji z tym związanych), lecz walczące i utrudniające. Pod tymi względami ciało kobiety zostaje przemienione w „mniej kobiece”, a co do ogólnego wyrównania staje się równie przewidywalne, co ciało mężczyzny (choć oczywiście stosowanie hormonalnej antykoncepcji obarczone jest ryzykiem objawów niepożądanych). Nie sposób odpowiedzieć, czy istnieją uniwersalne prawidła i wymiary tej przemiany. Oczywiste jest jednak, że modyfikacja ciała pociąga za sobą modyfikację cielesności, a zatem sposobu przeżywania. Ciało „mniej kobiece” jest też ciałem eo ipso „bardziej męskim”, a właściwie „męskopodobnym”. 

Dalszym etapem tego upodobniania ciała kobiecego do męskiego jest aborcja. Bernadette Ward – opierając się na teorii kozła ofiarnego rozwijanej przez René Girarda – pisze w tym kontekście świata, w którym kobiety pragną rywalizować z mężczyznami, gdzie najważniejszym postulatem staje się równość, jako że jest ona tej rywalizacji warunkiem wstępnym. „Rzecz jednak w tym – pisze Ward – że równość została tu zdefiniowana czysto mimetycznie: kobiety będą wolne tylko wtedy, gdy staną się jak mężczyźni”. Antykoncepcja i aborcja umożliwiają kobiecie być bardziej męskopodobną, do pewnego stopnia uwalniają ją od jej ciała i cielesności i związanego z nimi brzemienia – nomen omen – brzemienności.

Dlaczego jednak różnica ma zostać zlikwidowana? Dlaczego jest tak znienawidzona? Po pierwsze dlatego, jak wskazuje Ward, że nie idzie w parze z dominującym rozumieniem równości. Po drugie, utrudnia rywalizację, a więc zabieganie o tę równość. Ta jednak jest nie tyle celem samym w sobie, ile środkiem do celu o krok dalszego: sprawiedliwości (gdyż doskonała równość oznacza tu doskonałą sprawiedliwość i odwrotnie). Najważniejszymi sferami życia stają się też te, w które wpisana jest rywalizacja. A więc nie tyle rodzina, ile praca. Jednak, przypomina Ward, „podwładny nie może się obejść bez ciała”. Tym samym „tak długo, jak płciowość pozostaje częścią jego życia, równe traktowanie okazuje się de facto nierównością. Płeć i rodzicielstwo nie znaczą, i nie mogą znaczyć, tego samego dla kobiety, co dla mężczyzny. (…) Jest jednak mało prawdopodobne, aby kobieta zechciała zmienić struktury społeczne, skoro uwewnętrzniła cechującą te struktury pogardę dla jej własnej fizyczności”. 

Innymi słowy likwidacja znaczenia nadawanego różnicy, z coraz większym akcentem kładzionym na likwidację samej różnicy, powoduje nowe, specyficzne formy niesprawiedliwości. Modyfikuje bowiem instytucje społeczne w taki sposób, że zapoznają one różnicę biologiczną, a zatem pracownik w ciele kobiety na „równym traktowaniu” traci, gdyż nie jest w stanie stać się do końca ciałem męskim. Efektem jest tu zatem nie nowa sprawiedliwość, lecz nowa niesprawiedliwość. Począwszy od mody i obyczaju, po rodzinę i prawny sztafaż jej trwania i rozpadu wszystko zaczyna działać przeciw rozpoznaniu różnicy między kobietą a mężczyzną, a dalej między matką a ojcem. 

Macierzyństwo staje się zarazem prywatne (sprawa osobista pracownika) i niezabezpieczone przez sieć skoncentrowanych na matce i dziecku instytucji społecznych. Skutkiem tego ciało kobiety ze swą fluktuacją i prokreacyjnością zaczyna rzeczywiście być opresyjne, a potrzeba jego modyfikacji i uwolnienia się od niego staje się na swój sposób racjonalna i uzasadniona, a nawet – z pewnego punktu widzenia – konieczna („prawo do” aborcji). Winniśmy się zatem wzbraniać przed postrzeganiem postulatów aborcyjnych i ruchu aborcyjnego jako li tylko najwyższego wykwitu narcystycznej osobowości naszych czasów, z całym właściwym jej okaleczeniem, w tym przez prostotę, naiwność i miałkość sądów moralnych. Żądanie aborcji jest to, bez wątpienia, wyraz „woli mocy” i ruch na wskroś nietzscheański, a jednak ta „wola mocy” ma swe powody i swe dramaty. Bycie kobietą w społeczeństwie ignorującym różnicę płci jest nie mniej straszne, niż w społeczeństwie uznającym wyłącznie różnicę kosztem wymiarów podobieństwa (np. anatomia ludzka) i identyczności (natura ludzka, dusza rozumna). W tym też sensie można widzieć podobieństwo między powszechnością aborcji a zwyczajem sati w Indiach (rytuał pogrzebowy, polegający na samospaleniu wdowy żywcem wraz ze zwłokami męża – przyp. red.) W obu wypadkach do głosu dochodzi zaburzony stosunek do różnicy płci. 

Gest Edypa

Grecy rozumieli, iż od losu – od tego, co naprawdę nim jest, a nie co ukazuje przypadkowe wygody i niewygody naszego położenia – nie da się uciec. W istocie sądzili, że los człowieka pokrywa się z jego przeznaczeniem. Tym samym zajmowali pozycje fatalistyczne. Nie jest to jednak jedyny punkt widzenia, jaki można w tej sprawie przyjąć, choć w kontekście aborcji dający do myślenia. Pamiętamy że Edyp wykłuł sobie oczy odkrywając, iż mimo wszelkich własnych usiłowań zabił swego ojca i spał z matką.

Wolno pytać, czy „syndrom poaborcyjny” nie jest właśnie takim odpowiednikiem gestu Edypa czy innych bohaterów greckich, i czy nie potwierdza tej podstawowej greckiej intuicji antropologicznej: „jeśli spróbujesz uciec od swego losu, próba ta nie tylko się nie powiedzie, ale jeszcze zapłacisz za to straszną cenę”

Poza tym rozpoznaniem antropologicznym, poza „człowiekiem homeryckim” czy „człowiekiem greckim” istnieją jednak dalsze pułapy analizy, każące nam dojrzeć różnicę między losem a przeznaczeniem.  Czym jednak jest los? „Los zawiera w swej treści to, co się człowiekowi «zdarza», czego zatem nie obejmuje wola i zamiar” – pisał Max Scheler. Zauważał jednak, że los obejmuje „to, co – o ile się «zdarza» – może się zdarzyć właśnie jedynie temu jednemu podmiotowi moralnemu”. Los jest zatem jakoś spoisty z osobą, która go nosi; jest on wyrazem całokształtu, wręcz charakteru jej życia. W tym też sensie jest on czymś niesłychanie intymnym i tajemniczym. Scheler nie poprzestaje na powtórzeniu greckiego rozwiązania dylematu, gdyż – podkreśla – choć losu „nie wybiera się swobodnie, to jednak człowiek może się w różny sposób wobec niego zachować”. Tym, co umożliwia człowiekowi owo „zachowanie się wobec losu” jest – twierdzę – ludzka natura rozumna. To ona sprawia, że los człowieka nie staje się jego przeznaczeniem. W tym momencie widzimy jednak jasno rzecznika spędzania płodu, który powie że jego celem jest właśnie to, by losowa ciąża nie stała się przeznaczeniem kobiety, by jej nie określiła i nie wypaliła na jej życiu piętna boleśniejszego może niż to, jakie bywało udziałem tragicznych bohaterów greckiej wyobraźni. Czy zresztą wyrazem ludzkiej rozumności nie jest postęp techniczny, a nawet w ogóle – niezależnie od epoki i kultury – „znajdowanie sposobów”? I czy doprowadzając do spędzenia płodu nie powodujemy właśnie tego, że los danej kobiety przestaje być jej przeznaczeniem, a zatem że rozerwany zostaje ten fatalny, grecki splot? 

Szukanie odpowiedzi na to i podobne pytania musi zakładać wolną, nieuprzedzoną gotowość wejścia w dramat ludzkiej – tu: kobiecej – egzystencji. Powtórzmy jednak: w dramat, co upoważnia nas do wprowadzania różnic również w tym obszarze. Pewne sytuacje „losowe” są dramatyczne, a inne nie są. W tych ostatnich niewykluczone, że jedynym elementem dramatyczności określonego położenia jest to, że jest się niezdolnym zobaczyć, że żaden dramat nie zachodzi. Mamy tu wówczas do czynienia z niesłychanym spłaszczeniem egzystencji, z pewnego rodzaju tępotą umysłu i ducha. Należy zatem pamiętać, że wolny wybór, który umożliwia rozerwanie pętli fatum, musi pozostawać w granicach losu, w obszarze przez niego wytyczonym. Tym samym „zachować się wobec losu” zawsze oznacza do pewnego stopnia go przyjąć. W przypadku niechcianej ciąży każe to szukać takich rozwiązań, które respektują sam fakt jej zaistnienia i jego przyjęcie. „Zachować się wobec niechcianej ciąży” może oczywiście oznaczać przyjąć dziecko, ale może oznaczać urodzić je i oddać na wychowanie, a nawet urodzić i gdzieś podrzucić. Są to wszystko bowiem wyjścia, które pozostają właśnie w tych wskazywanych przez Schelera „granicach losu”.  

Photo by Pawel Czerwinski on Unsplash

Miłość do własnego zbawienia

Kto ucieka od losu nie jest wolny, jest w istocie zakładnikiem sytuacji ucieczki (ucieczka ogranicza pole jego wyboru i możliwości). Jest też kimś przymuszonym – jest zmuszony do ucieczki.  „Rozerwać” związek losu i przeznaczenia oznacza zatem respektując to, co los przyniósł, zachować się w wyznaczanych przez niego granicach w sposób wolny, poprzez określenie i uwidocznienie swojego charakteru i zasad. O ile los wypala swoje piętno na człowieku, o tyle nic nie stoi na przeszkodzie, by człowiek – wzajemnie – wypalił na losie piętno swego charakteru i swej woli. Co jednak sprawia, że jest to zdolność dziś coraz rzadsza i coraz mniej ceniona (czy bowiem dziś jeszcze ceni się „twardy charakter” czy „żelazną wolę”)?

Najprostsza odpowiedź każe wskazywać na czynniki kulturowe, na przykład niesłychaną dominację umysłowości liberalnej z jej wyakcentowaniem „wolności od” i – w skrajnych postaciach – uznaniu każdej „wolności do” za opresję. Umysłowość ta ma szczególną trudność z uznaniem, a nawet rozważeniem tego, że warunkiem doczesnej sprawiedliwości, która jest wszak celem liberalizmu przenikającego ludzkie społeczności i ich instytucje, jest nie likwidacja różnicy, lecz jej pełne uznanie, a dalej konstruowanie porządku społecznego ze względu na nią, niejako plasując ją w centrum życia wspólnoty, bez jednak popadania w jakąkolwiek przesadę naruszającą rzeczywistą godność osoby. 

Na pytanie o zdolność zachowania się wobec losu można udzielić jeszcze innej odpowiedzi. Otóż zdolność ta jest przede wszystkim udziałem takiego podmiotu moralnego, który zachowuje miłość własną, przez co za Schelerem należy rozumieć „miłość do własnego zbawienia”. Jestem przekonana, że uznanie tego twierdzenia nie wymaga przyjęcia określonych artykułów wiary ani nawet zajęcia stanowiska teistycznego. Sądzę, że ten, kto zachowuje miłość własnej duszy i pragnie być najlepszym obrazem samego siebie (najbardziej udanym autoportretem duchowym), ten również na swój sposób „miłuje własne zbawienie”. 

Aborcja, ucieczka przed losem

Podsumujmy.  Jest wyrazem naszego losu płeć, w jakiej się rodzimy i – taka właśnie jest funkcja losu – określa ona w zasadniczym stopniu logikę naszego istnienia, tworząc skomplikowaną mozaikę z tym wszystkim, co w nas indywidualne (w tym z całą, niedającą się ogarnąć gamą możliwości życiowych podmiotu ludzkiego, takich jak uroda, temperament, wrodzone i nabyte zdolności, miejsce urodzenia i dom rodzinny, klimat i krajobraz stron ojczystych, język, obyczaje, a także wszelkie wydarzenia tworzące unikalny, niczym linie papilarne, splot wydarzeń naszego życia). Na przedłużeniu płci również kobiece ciało i cielesność są wyrazem losu. W pewnym też sensie los jest potężną siłą określającą całe nasze istnienie, a próby ucieczki od niego są zarazem źródłem i wyrazem tragiczności ludzkiej kondycji.

Dziś na swój sposób owa tragiczność jest rysą na obliczu całej cywilizacji zachodniej, w której kobiety en masse postanowiły uciec od kobiecego losu przez porzucenie kobiecości swych ciał i uczynienie ich możliwie męskopodobnymi. Najwyższym wyrazem tej tendencji jest aborcja i powszechny ruch aborcyjny. 

Walka z różnicą płci jest jednym z głównych obszarów walki z różnicą w ogóle, jaka stanowi sprężynę ideologiczną Zachodu. W gruncie rzeczy chodzi o wytworzenie cywilizacji „trans”, przekraczania lub raczej różnicy przekroczonej. Dzieje się tak, gdyż każda różnica naturalna wyraża działanie losu –  czynnika zarazem określającego i niepodlegającego wyborowi. Los wyraża nie tylko to, czym jestem, ale też to, czym nie jestem i nie mogę być. Będąc kobietą nie mogę być mężczyzną i vice versa. Tym samym walka z różnicą jest walką z losem, a walka z losem – walką z podstawowym, egzystencjalnym ograniczeniem możliwości podmiotu. W tym też wymiarze należy postrzegać zagadnienie aborcji. Chodzi w niej o to, by odnieść zwycięstwo nad różnicą płci i uczynić kobietę męskopodobną. Ale też, by odnieść zwycięstwo nad losem jako takim. Cel jest tu szlachetny: znieść różnicę to ustanowić królestwo równości, tym samym zaś sprawiedliwości, gdyż równość to sprawiedliwość (i w drugą stronę, sprawiedliwość to równość). Trudno dziś przyjąć perspektywę przeciwną: taką mianowicie, że sprawiedliwość to właściwe rozpoznanie i ulokowanie różnicy. Ta druga perspektywa jest jednak nie tylko bardziej wymagająca intelektualnie, ale i praktycznie, jako że w imię różnicy dokonywano niesłychanych nadużyć na kobietach, mężczyznach i rodzinach. Niebezpieczeństwo recydywy póki co Zachodowi nie grozi, pojawia się natomiast dewiacja nowa i nie dość rozpoznana. Otóż procesy likwidacji różnicy płci zaczynają obejmować różne sfery życia społecznego, a na skutek zapoznających różnice (w tym kobiecość i macierzyńskość ciał wielu podmiotów życia społecznego) powstają regulacje toksyczne dla kobiet, a zwłaszcza dla matek. Tym samym ciało kobiety rzeczywiście staje się jej wrogiem. Na przykład dziś nieplanowana ciąża może być katastrofą – na przykład ekonomiczną – nie tylko dla kobiet skoncentrowanych na sukcesie zawodowym, ale i dla kobiet-opiekunek domowego ogniska, jako że zwykle utrzymanie rodziny wymaga również od nich jakiegoś wkładu finansowego. 

Negowanie różnicy naturalnej – tak na poziomie indywidualnym, jak społecznym, w końcu zaś cywilizacyjnym – może być rozumiane jako ucieczka od losu. Jednak już Grecy wiedzieli o tym, że próba tego rodzaju dać może jedynie efekt tragiczny. Greckie stanowisko fatalistyczne – choć bardzo ważne – nie wyczerpuje jednak problemu, jako że podmiot moralny może się różnie wobec losu zachować, może wobec niego zająć stanowisko. Dokonuje się to jednak nie w akcie ucieczki, lecz w stanięciu z losem „twarzą w twarz” w obszarze możliwości przez ten los – a nie przez podmiot – wyznaczonym. Gdy podmiot moralny rzuca się do ucieczki przed losem i podejmuje próby jego zniszczenia (np. aborcja), wówczas przegrywa. Gdy jednak przyjmuje zakres możliwości wyrysowanych przez los i postanawia zachować się „wobec niego”, wówczas dochodzi do zbudowania i uwyraźnienia charakteru swego życia. 

By to jednak było wykonalne, jest ważne – jeśli nie wręcz konieczne – aby osoba darzyła siebie samą największą możliwą miłością, a zatem „miłością do własnego zbawienia”. Jeśli chcieć interpretować tę miłość w kategoriach nieteistycznych, oznacza to miłość do własnej duszy, swego najlepszego imago, obrazu. Jeśli zaś przyjąć – co bardziej oczywiste – perspektywę teistyczną, to pozwala zrozumieć, dlaczego polaryzacja postaw wobec aborcji dokonuje się wyraźnie wzdłuż osi przyjmowania lub odrzucania wiary i religii katolickiej (jako że wierzącym w Zbawiciela prościej „miłować swe własne zbawienie”).

Pobierz pierwszy numer Magazynu Kontra!

Pierwszy magazyn

Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

 

Pani naprawdę sądzi, że ja bym… jak po kamieniu?!

Na koniec, skoro zostałam poproszona o przyjęcie w tym tekście perspektywy kobiecej, niech mi wolno będzie podzielić się z Czytelnikami pewnym wspomnieniem. Otóż dane mi kiedyś było brać udział w dyskusji w kameralnym gronie ze znanym działaczem pro-life, człowiekiem o – jeśli tak można powiedzieć – stalowym sposobie bycia i działania. Powiedziałam wówczas, że choć czuję się przekonana co do stanowiska, którego ów mężczyzna broni, to jednocześnie zachowuję pewną głęboką nieufność. Działacze – bądźmy szczerzy – wszędzie są tak samo niesympatyczni, są ludźmi wielkich idei, a nie małych spraw – takich jak czyjaś nieplanowana ciąża. Że, innymi słowy, zabiegając o słuszne dobro, w niczym człowiek ów nie uwalnia mnie i sądzę, że innych kobiet również, od typowej troski kobiecej i od lęku przed niezmierzoną samotnością wiadomego „a gdyby…”. Powiedziałam nawet wówczas wprost, że nie mam wątpliwości, iż przy jakimś szczególnie niepomyślnym obrocie spraw, gdyby dane mi było borykać się z myślą o spędzeniu płodu, on sam (w domyśle: tacy, jak on) przeszedłby po mnie (w domyśle: po każdej innej kobiecie) jak po kamieniu. Przydybał mnie później ów mężczyzna w opustoszałej sali. Jego twarz zdradzała ogromne napięcie, gdy z tą samą, co zawsze pasją mówił do mnie już nie zimno, lecz gorąco i bardzo cicho: „Więc pani naprawdę sądzi, że ja bym… jak po kamieniu? Niech pani zrozumie, że w takiej sytuacji wszystko bym zrobił… Czy pani może zrozumieć, co to znaczy, że ja bym zrobił wszystko?!”. Widzieć człowieka tak mocnego, który się czyni cały „do dyspozycji” drugiego (drugiej) jest przeżyciem, którego nie wolno mi zapomnieć. Jest też przypomnieniem tego, że choć każdy z nas ma swój los, od którego nie może być uwolniony, to już ciężar tego losu może, do pewnego stopnia, być dzielony.  To z kolei otwiera całą zapoznaną dziś – od sprawiedliwości nieodłączną – dziedzinę nie praw, lecz powinności. 

Źródła:

Baudrillard J., Przejrzystość zła: esej o zjawiskach skrajnych, Warszawa 2009. 

Kernberg O., Związki miłosne, Poznań 1998. 

Scheler M., Normatywne i deskryptywne znaczenie ordo amoris, w: O miłości. Antologia, red. M. Grabowski, Toruń 1998.

Waterman Ward B., Aborcja jako sakrament. Pragnienie mimetyczne i ofiara w polityce dotyczącej życia seksualnego, http://christianitas.org/news/aborcja-jako-sakrament-pragnienie-mimetyczne-i-ofiara-w-polityce-dotyczacej-zycia-seksualnego/ dostęp 13.08.2021


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Justyna Melonowska
Justyna Melonowska
doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii, pracownik naukowo-dydaktyczny. Jej zainteresowania badawcze dotyczą filozofii kultury i religii, literatury, tradycyjnej pobożności oraz idei uniwersyteckiej. Pracuje nad książką "Religia i walka. Pisma jakubowe" oraz nad tomem o współczesnym uniwersytecie.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!