O tym, że język uległ ewolucji, można by mówić, gdyby jakaś forma stała się powszechna w codziennym języku, a nie wtedy, kiedy o jakiejś zmianie pod wpływem kompleksów czy ideologii chce decydować elita. Powoływanie się w tym kontekście na częstotliwość występowania wyrażenia „w Ukrainie” w tekstach prasowych jest absurdem, bo właśnie same media narzucają zwykłym użytkownikom języka formę całkowicie nienaturalną. One nie są odbiciem tego, co w polszczyźnie ewolucyjne, ale próbują odbiorcom narzucić własne idiosynkrazje.
W naszej narodowej epopei – „Panu Tadeuszu” – wyrażenie „na Litwie” występuje 15 razy, z podtytułem („Ostatni zajazd na Litwie”) włącznie. Wyrażenia „w Litwie” Mickiewicz użył 18 razy.
Czytamy zatem na przykład:
Na Litwie much dostatek. Jest pomiędzy nimi
Gatunek much osobny, zwanych szlacheckimi.
Albo:
Wszakże na Litwie stare powiada przysłowie:
Szczęśliwy człowiek, jako kwestarz w Niehrymowie!»
Lecz także:
Bracie, póki Ponarom stać, Niemnowi płynąć,
Póty w Litwie Sopliców imieniowi słynąć […]
Albo:
Słynie szeroko w Litwie Dobrzyński zaścianek
Męstwem swoich szlachciców, pięknością szlachcianek.
Sądzę, że gdyby ktoś zaczął Mickiewiczowi klarować, że jeśli pisze „na Litwie”, to podkreśla uzależnienie tej krainy od Korony, a jeśli pisze „w Litwie”, to akcentuje jej separatystyczne tendencje, bo traktuje ją jako kraj odrębny i suwerenny – pan Adam popukałby się mocno w głowę. Sprawa dla niego była prosta: oba określenia traktował jako równoważne, nie przydając im żadnego głębszego znaczenia, a używał w danym miejscu swojego poematu tego, które akurat pasowało mu rytmicznie do jego eleganckiego trzynastozgłoskowca.
Może dobrze, że nad pracą polskiego poety nie czuwała w Paryżu jakaś emigracyjna Rada Języka Polskiego, bo jej rekomendacje mogłyby wprawić Mickiewicza w nielichą konfuzję. Niestety, my dzisiaj RJP mamy i jej światłe opinie są szeroko komentowane. Tak jak jakiś czas temu ta dotycząca słowa „Murzyn”, a teraz dotycząca sformułowania „na Ukrainie”.
Tym razem rada postanowiła pouczyć nas w sprawie używania związków „na Ukrainie” i „w Ukrainie”. Oto najważniejsze fragmenty opinii rady:
Zwyczaj językowy preferujący przyimki na i do w odniesieniu do nazw niektórych bezpośrednich i pośrednich sąsiadów Polski ukształtował się bardzo dawno, kiedy zupełnie inne były granice państw oraz poczucie wspólnoty państwowej czy dynastycznej. Stanowi on relikt dawnej rzeczywistości, nie jest zaś przejawem kwestionowania suwerenności Ukrainy, Litwy, Łotwy, Białorusi, Słowacji ani Węgier (z nazwami tych państw łączymy zwyczajowo przyimek na). Jednak niezależnie od faktycznych przyczyn jakiegoś zwyczaju językowego ważne jest, jak odbierają go ludzie, których on dotyczy. […]
Poniżej wykres częstości użycia konstrukcji „na Ukrainie” i „w Ukrainie” od początku 2022 roku w tekstach prasowych korpusu monitorującego Monco (frazeo.pl). Składnia na (kolor jasnoniebieski) wciąż zdecydowanie przeważa, ale składnia w (kolor fioletowy) wzrosła lawinowo od pierwszego dnia rosyjskiej agresji. W połowie marca 2022 „na Ukrainie” było tylko trzy razy częstsze niż „w Ukrainie”.
W wypadku Ukrainy jest jeszcze więcej językowych argumentów za konstrukcjami „w Ukrainie” / „do Ukrainy”. Oficjalna nazwa tego państwa nie zawiera słowa republika ani innego – brzmi po prostu „Ukraina”. Nie możemy więc wybrać wersji bardziej oficjalnej i łączyć przyimka w ze słowem republika, tak jak to robimy z nazwami innych państw (por. oficjalne: w Republice Białorusi/Republice Litewskiej), gdyż taka wersja nie istnieje.
Biorąc pod uwagę szczególną sytuację i szczególne odczucia naszych ukraińskich przyjaciół, którzy wyrażenia „na Ukrainie”, „na Ukrainę” często odbierają jako przejaw traktowania ich państwa jako niesuwerennego, Rada Języka Polskiego zachęca do szerokiego stosowania składni „w Ukrainie” i „do Ukrainy” i nie uznaje składni z na za jedyną poprawną (jak można przeczytać w drukowanych wydawnictwach poprawnościowych). Przyimki w oraz do są zalecane szczególnie w języku publicznym (urzędowym, prasowym) i w tych kontekstach, w których moglibyśmy zastąpić słowo „Ukraina” wyrażeniem „państwo ukraińskie”. Piszmy więc „wizyta prezydenta w Ukrainie”, a nie „na Ukrainie”. Lepiej pisać o wojnie w Ukrainie niż na Ukrainie, choć druga wersja też nie jest niepoprawna.
[…] Jednocześnie prosimy naszych ukraińskich przyjaciół oraz wszystkich zwolenników rewolucyjnych zmian, by uszanowali zwyczaje językowe tych Polaków, którzy będą mówić „na Ukrainie”. Nie wyrażają w ten sposób lekceważenia. Poza tym wciąż słyszymy „на Україні” od wielu uchodźców wojennych, można znaleźć takie konteksty w ukraińskich gazetach i na portalach, choć w tekstach oficjalnych zdecydowanie przeważa в. Zmiany w języku zachodzą powoli, nie tylko w polszczyźnie.
Dodajmy do tego jeszcze znamienne słowa Tomasza Terlikowskiego, będącego w ostatnim czasie klasycznym przykładem tzw. koncesjonowanego konserwatysty, a więc doskonale rezonującego poglądami głównego nurtu, tyle że lekko maskowanymi. Terlikowski napisał na Twitterze:
W takich sytuacjach niezmiennie przypomina mi się stary rysunek Andrzeja Mleczki, z czasów jeszcze słusznie minionych, na którym pan w garniturze, stojąc przy mównicy przed gronem podobnych panów, oznajmiał: „Z dniem dzisiejszym wprowadza się następujące przysłowia i porzekadła ludowe…”. Ten rysunek idealnie oddaje obecną metodę działania RJP.
Oczywiście, język ewoluuje. Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy jego oddolną ewolucją a narzucanymi w taki sposób jak na rysunku Mleczki nowomodnymi i politycznie poprawnymi normami. RJP już dawno wyszła ze swojej roli. Jej opinie z założenia powinny analizować i odnosić się do oddolnych procesów w języku, a nie być w forpoczcie narzucanych od góry zmian. O tym, że język uległ ewolucji, można by mówić, gdyby jakaś forma stała się powszechna w codziennym języku, a nie wtedy, kiedy o jakiejś zmianie pod wpływem kompleksów czy ideologii chce decydować elita. Powoływanie się w tym kontekście na częstotliwość występowania wyrażenia „w Ukrainie” w tekstach prasowych jest absurdem, bo właśnie same media narzucają zwykłym użytkownikom języka formę całkowicie nienaturalną. One nie są odbiciem tego, co w polszczyźnie ewolucyjne, ale próbują odbiorcom narzucić własne idiosynkrazje.
To mniej więcej tak jakby RJP stwierdziła w roku 1950, że w tekstach prasowych zdecydowanie przeważa forma „towarzysz” nad formą „pan”, zatem należy uznać, że forma „towarzysz” jest bardziej pożądana i należy nią zastępować formę „pan”. Częstotliwość użycia formy „towarzysz” była wtedy z pewnością wielokrotnie wyższa niż formy „pan”, co nie zmienia postaci rzeczy, że była to forma sztucznie narzucana z powodów najściślej ideologicznych, której nikt nie używał w codziennym życiu w zwykłych okolicznościach. Tak zresztą jest z formą „w Ukrainie”. Nawet członkowie elity używają jej jedynie wtedy, gdy udaje im się pilnować. Gdy się zapominają, przechodzą natychmiast na „na Ukrainie”.
Drugi argument RJP, ale także Terlikowskiego i wielu innych, jest taki, że forma „na Ukrainie” uraża Ukraińców, ponieważ jest odbiciem protekcjonalnego stosunku do tego kraju, wynikającego z historycznych zaszłości. To drugie oczywiście nie jest prawdą. Jak wyjaśniali już językoznawcy, przyimek „na” w połączeniu z nazwą kraju niewyspiarskiego nie oznacza żadnego protekcjonalizmu, ale jest odbiciem historycznej bliskości, szczególnej relacji. Mówimy „na Ukrainie”, ale też „na Węgrzech”, choć Węgry nigdy nie były Polsce podporządkowane ani nawet związane z nami formalnie tak jak Litwa („na Litwie”), zresztą obejmująca wówczas także tereny dzisiejszej Białorusi. Były natomiast krajem nam bliskim ze względu na związki dynastyczne: św. Jadwiga, król Polski i następnie żona Władysława Jagiełły, była Andegawenką urodzoną w Budzie; Ludwik Węgierski, XIV-wieczny król Polski, urodził się w Wyszehradzie i również był Andegawenem. Ze względu na te związki w wielu historycznych budynkach na Węgrzech możemy odnaleźć herby Rzeczypospolitej i Jagiellonów (m.in. w dawnej sali obrad węgierskiego parlamentu czy w przepięknym, XIV-wiecznym kościele św. Macieja na Wzgórzu Zamkowym w lewobrzeżnej części Budapesztu (czyli w historycznej Budzie).
Przy okazji warto zauważyć, że całkowicie absurdalny jest argument, iż Ukraina nie posiada nazwy dwuczłonowej ze słowem „republika”. Takiej nazwy nie posiadają również Węgry od czasu zmiany konstytucji dziesięć lat temu. Nazwę „Republika Węgierska” (Magyar Köztársaság) zastąpiono wówczas oficjalną nazwą „Węgry” (Magyarország). Nie oznacza to jednak, żebyśmy mieli zacząć stosować kompletnie nienaturalną formę „w Węgrzech”, przeciwko której działa też dążenie do upraszczania języka (jest trudniejsza do wymówienia).
Kolejna kwestia to rzekome „urażanie” Ukraińców określeniem „na Ukrainie”. To argument bałamutny podwójnie. Po pierwsze – nikt nie przeprowadził żadnych badań, pokazujących, że znacząca część Ukraińców ma z przyimkiem „na” jakikolwiek problem. Teza RJP czy Terlikowskiego, że tak właśnie jest, jest wzięta z sufitu. Po drugie zaś, nawet gdyby tak było, nie ma żadnego powodu, żebyśmy mieli dostosowywać język polski odgórnymi zaleceniami do preferencji przedstawicieli innego narodu.
Najważniejsze jednak jest zrozumienie, z jakim naprawdę zjawiskiem mamy tu do czynienia. O tym, że język jest sposobem zmieniania świadomości, lewica wie od dawna. To przekonanie konkretyzował już Antonio Gramsci, którego ideologiczne założenia są podstawą wielu działań współczesnej lewicy w sferach zbiorowej świadomości, kultury czy właśnie języka. Zmianę ludzkiej świadomości należało zaczynać między innymi właśnie od języka, co idealnie wychwycił i pokazał w swojej najsłynniejszej powieści George Orwell. Gramsci nie wymyślił jednak jeszcze znakomitego pretekstu do takich zmian, dzisiaj powszechnie stosowanego – tego, o którym pisze z taką aprobatą właśnie Terlikowski: że kogoś jakieś słowa czy sformułowania urażają.
Żyjemy dzisiaj pod terrorem urażania. Chodzimy jak po polu minowym, byle nie użyć słów, które mogą kogoś gdzieś urażać. Każdy myślący człowiek musi dojść do wniosku, że to wstęp do świata z „Roku 1984”. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo coś może urażać, faktycznie nie ma zatem znaczenia, czy ktoś się czuje czymś urażony – to całkowicie subiektywne odczucie, które nie może kształtować ogólnych norm. Znaczenie ma tylko to, które z tych uczuć zostaną zatwierdzone przez gremia, roszczące sobie pretensje do kształtowania naszej świadomości.
O co zatem chodzi w tym kontekście z „na Ukrainie”? Nikt przy zdrowych zmysłach do 24 lutego, używając utrwalonej w polszczyźnie formy, nie sądził, że stoi za nią jakiś „kolonialny sentyment” – bo też żaden taki nie istniał. Ten rzekomy powód nacisku na zmianę zaczęła nam wmawiać elita, której kompleks napędza przekonanie, że Polacy zawsze za coś powinni przepraszać. W tym wypadku za swoje poczynania względem Rusi i potem Ukrainy. Zmiana z „na Ukrainie” na „w Ukrainie” ma być takim symbolicznym ukorzeniem się. Nie jest to jednak w żadnym wypadku dojrzały i przemyślany sposób mówienia o konfliktowych momentach w naszej historii, które faktycznie są i nie jest ich mało. Trzeba do nich jednak podejść w ramach niełatwej wspólnej dyskusji, a nie przez narzucanie infantylnej zmiany normy językowej.
Jednak konsekwencje zgody na taki nacisk, a nawet mówienia o nim z aprobatą, są znacznie dalej idące. Zadziwiające, że nie widzi tego sam Terlikowski, który jeszcze kilka lat temu wchodził w konflikty z elitą na przykład o to, czy o Annie Grodzkiej (dawniej Krzysztofie Bęgowskim) należy mówić „on” czy „ona”. Jak zachowa się dzisiejszy Terlikowski, jeśli zakomunikuje mu się, że jakąś część odbiorców „krzywdzi” to, że o aborcji mówi się jako o zabijaniu dziecka, ponieważ jest to „stygmatyzowanie” i „wzbudzanie winy”? Rozumiem, że wtedy publicysta zaprzestanie stosowania swojej „mowy nienawiści” i wybierze jakieś neutralne określenie – na przykład „terminacja ciąży”. Tak powinien zrobić, jeśli byłby konsekwentny.
Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.