O starych beniaminkach, czyli historia pewnych powrotów do Ekstraklasy

Trzech różnych beniaminków dołącza do Ekstraklasy, a wraz z nimi baśniowe slajdy, które – oczywiście opowiedziane z odpowiednią determinacją i kunsztem – będą bliskie każdemu, choćby i zaciekłemu wrogowi piłki w rodzimym wydaniu. O powrotach do Ekstraklasy w dniu rozpoczęcia nowego sezonu pisze Jakub Olkiewicz, dziennikarz Goal.pl.

Przejechałem za Łódzkim Klubem Sportowym setki kilometrów, odwiedziłem dziesiątki stadionów, wykrzyczałem miliony decybeli, a wpatrując się tępo w tabelę Ekstraklasy dorzuciłem też pewnie trochę dioptrii do mocy swoich soczewek kontaktowych. Widziałem przy al. Unii 2 wielki Manchester United z Davidem Beckhamem czy Ryanem Giggsem, widziałem zawodników świętujących mistrzostwo Polski, jak przez mgłę pamiętam swój pierwszy mecz – gdy wraz z FC Porto przyjechał do Łodzi początkujący trener, wówczas zaledwie asystent w sztabie Bobby’ego Robsona – niejaki Jose Mourinho.

A jednak jedno z najbardziej jaskrawych i wyrazistych wspomnień pochodzi z liczącej niespełna tysiąc mieszkańców wsi Nieborów, z pewnego sobotniego przedpołudnia, gdy miejscowy Orzeł przyjmował u siebie Łódzki KS w ramach rozgrywek IV ligi.

ŁKS zaczynał właśnie mozolną odbudowę po spektakularnym bankructwie, Orzeł Nieborów był stałym elementem krajobrazu IV ligi – czyli piątego szczebla rozgrywkowego. Mecz jak mecz – ŁKS bardzo pewnie zmierzał po awans, wygrywał spotkania taśmowo, od początku sezonu pokazując, że pomiędzy amatorów wpadł klub z wieloletnią przeszłością w krajowej elicie. W Nieborowie skończyło się bodajże 5:0 dla zespołu gości – coś, co można spokojnie nazwać: „meczem bez historii”. A jednak dla mnie to jedno z kluczowych wspomnień, które zawsze przywołuję, gdy rozpoczynam snucie opowieści o czymś, co wykracza daleko poza sport. O czymś, co właściwie nie posiada żadnej logicznej nazwy. To nie jest już pasja, z pasji można czasem zrezygnować. To nie jest miłość, miłość jest zbyt mocno powiązana z emocjami, targają nią namiętności, w niczym nie przypomina stałego, stabilnego i dożywotniego przywiązania. To jest… Roboczo przyjmijmy nazwę: kibicowanie. Niby część piłki nożnej, ale coraz częściej mam wrażenie, że to raczej piłka nożna jest częścią tego – cały czas przypominam, robocza nazwa – kibicowania.

Jak wytłumaczyć zjawiska niewytłumaczalne

Wspominany Nieborów trudno winić – zachował się tak, jak podpowiadało mu sumienie oraz policjanci. Miejscowy Orzeł podjął decyzję, że mecz się oczywiście odbędzie, piłkarze wybiegną na murawę, ale kibice gości na stadion nie zostaną wpuszczeni ze względów bezpieczeństwa. Co więcej, lokalizacja boiska jest na tyle niewygodna, że policja spróbuje odciąć nawet dojazd do stadionu, by nieznośni fanatycy z Łodzi przez przypadek nie kręcili się gdzieś w okolicy, próbując zajrzeć przez siatkę, co też dzieje się na murawie podczas meczu.

Nie pamiętam dokładnie, ilu nas wtedy było – wiem, że w sobotę z samego rana z Łodzi ruszyła kolumna samochodów, która zameldowała się w tym nieszczęsnym Nieborowie bez jakiejkolwiek nadziei na obejrzenie spotkania. Wiedzieliśmy, że piłkarze i tak wygrają, z nami czy bez nas. Że mecz i tak się odbędzie. Że naszego przyjazdu nikt nie doceni, nikt nie zauważy, że tak naprawdę nie ma najmniejszych logicznych przesłanek za tym, by połowę soboty spędzić na zabawie w berka z policjantami, którzy nie chcieli dopuścić nas do stadionu. Postaliśmy sobie dwie godzinki w szczerym polu i rozjechaliśmy się do domów. Do dziś zachodzę w głowę, co właściwie się wtedy stało z naszymi głowami – ale przypominam sobie, że takich sytuacji były setki, przytrafiały się nam, kibicom ŁKS-u, ale też wielu innym fanatykom, którzy czasem są w stanie pojechać na drugi koniec Polski, by postać chwilkę pod płotem i zawrócić do domu. Najprostsze diagnozy nie do końca działają, bo przecież w tym życiu poza stadionem wielu z nas zachowuje się całkiem racjonalnie, prowadzi swoje biznesy, pracuje w prestiżowych kancelariach, uczy młodzież w szkołach czy na uczelniach. A jednak, gdy na zielonym skrawku polany pojawia się łaciata piłka – jakieś reakcje chemiczne popychają nas do czynów niewytłumaczalnych.

Dlatego w dniu startu Ekstraklasy, gdy ktoś chciałby zapytać z sarkastycznym sapnięciem: a po co komu właściwie ta piłeczka, skoro najlepszą znajdziemy w Anglii czy Hiszpanii – odpowiedź musi być bardzo daleka od sportu.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Wytrwałość po chorzowsku

W rozpoczynającym się sezonie przeogromnym błogosławieństwem dla dziennikarzy sportowych jest zestaw beniaminków, świeżaków w tej lidze, którzy rok temu zakończyli awansem rozgrywki na zapleczu Ekstraklasy. Błogosławieństwem, bo to trzy kompletnie różne, a jednak w jakiś sposób uniwersalne historie. W dodatku historie, które z pewnością mogą rozbudzić tę niewytłumaczalną iskierkę zainteresowania nawet u tych, którzy piłką nożną nie interesują się wcale.

Najbardziej romantyczny jest z pewnością Ruch Chorzów, dla którego awans do Ekstraklasy jest trzecim awansem z rzędu. Chorzowianie pokazali piłkarskiej Polsce coś, co do tej pory nie zdarzało się właściwie wcale. Gdy ich klub stanął nad przepaścią kilka lat temu, gdy wieczne rolowanie długów i przepłacanie mizernych piłkarzy poskutkowało głęboką zapaścią, wszyscy spodziewali się tzw. „opcji zero”. Ten przycisk awaryjny w polskiej piłce przyjął się nadspodziewanie dobrze, choć nie ma sensu ukrywać – jest to droga dość dwuznaczna moralnie. Skorzystało z niej jednak tak wiele klubów, że właściwie uznano to jako część dziedzictwa polskiego sportu. O co chodzi w „opcji zero”? Najdelikatniej rzecz ujmując – klub bankrutuje, przestaje istnieć, wierzyciele zostają z niczym. Spółka zostaje postawiona w stan upadłości, działacze rozjeżdżają się po świecie, piłkarze czy trenerzy mogą się bezpowrotnie pożegnać z nadzieją na odzyskanie jakichkolwiek pieniędzy z zadłużonego klubu. Równolegle do tej operacji zamykania trumny trwa… budowanie kołyski dla nowego stowarzyszenia czy spółki, która w magiczny sposób przejmuje wszystkie tradycje upadłego klubu, herb, historię, puchary i przede wszystkim kibiców, natomiast nie przejmuje długów. Piłkarscy działacze w uznaniu wyjątkowych zasług pozwalają tego typu klubom zaczynać nie od najniższej z lig, B-klasy czy C-klasy w przypadku Górnego Śląska, ale już od IV ligi. To właśnie dzięki takiemu manewrowi był możliwy mój wyjazd do Nieborowa – w dwa lata po spadku z Ekstraklasy ŁKS był już IV-ligowcem. Ze starą historią, ale bez starych długów.

Tą ścieżką poszły w Polsce dziesiątki. Aż przydarzył się Ruch Chorzów.

Ruch Chorzów z „opcji zero” nie skorzystał, spadał sportowo niżej i niżej, aż do III ligi, ale nie przestał istnieć, nie przestał spłacać wierzycieli, nie uciekł przed błędami przeszłości. Długo wydawało się, że takie podejście historia oceni jako przedłużenie agonii, sztuczne przesuwanie terminu nieuchronnego „nowego początku”. Zwłaszcza, że równolegle Ruchowi bardzo szybko uciekał świat. 14-krotny mistrz Polski musiał obserwować jak nowe obiekty powstają w Zabrzu, Gliwicach, Tychach czy w Sosnowcu. Jak Piast zostaje mistrzem Polski, jak do znienawidzonego Górnika trafia były mistrz świata i kibic zabrzan, Lukas Podolski. Wydawało się, że na wolnym rynku każdy rok w odmętach niższych lig będzie dla Ruchu obniżaniem wartości, będzie tworzył przewagę tej bezpośredniej, lokalnej konkurencji. A Ruch trwał. Z silną, wierną i liczną grupą kibiców, również w strukturach klubu, bo chorzowianie współtworzyli zarząd, ale i drużynę czy sztab szkoleniowy. Wygrzebywanie się z dna trwało. Było też wyjątkowo bolesne. Mecze decydujące o powrocie do Ekstraklasy Ruch musiał rozgrywać w Gliwicach, na stadionie, który i tak był za mały, na stadionie na który i tak nie zdołali się zmieścić wszyscy chętni, by oglądać finałową walkę Ruchu o awans.

Ale czyż nagroda nie była warta tej wędrówki? Ruch awansował do Ekstraklasy jako beniaminek I ligi. Wcześniej awansował do I ligi jako beniaminek na trzecim poziomie. W trzy lata Ruch Chorzów trzykrotnie zmieniał ligę na wyższą – a to wszystko bez szukania dróg na skróty, którymi poszła połowa piłkarskiej Polski.

Czy w tej historii naprawdę muszą pojawiać się jakieś nazwiska? Nazwiska zawodników, trenerów, nawet działaczy, tych z kibicowskim rodowodem, którzy Ruch mają nie tylko głęboko w sercu, ale też w postaci licznych tatuaży na skórze? Nie, to jest właśnie to „niewytłumaczalne”, to jest właśnie to, co sprawia, że w weekend tysiące kibiców wybierze szpil Ruchu Chorzów, a nie sparingi z udziałem gwiazd światowego formatu występujących w topowych klubach.

Cierpliwość prosto z puszczy

Tutaj w zasadzie powinna znaleźć się duża analiza – jak wiele wniesie do Ekstraklasy Wisła Kraków, jej bagaż historyczny, jej teraźniejszość złożona między innymi z nieprawdopodobnie wiernej i głośnej rzeszy kibiców. Te teksty może nie były już gotowe w plikach Worda, ale na pewno układały się coraz wyraźniej w głowach dziennikarzy sportowych od Szczecina po Rzeszów. Bo też dlaczego miałaby to nie być Wisła –  wiosną chyba najsilniejsza z I-ligowych ekip, naszpikowana gwiazdami, posiadająca za sobą armię fanatyków oraz jeden z najwyższych budżetów.

Ale analizy nie ma, tekstów nie ma, Wisła Kraków pozostała w I lidze, bo już w półfinale baraży dwukrotnie ośmieszył ją Kevin Komar, 19-letni bramkarz Puszczy Niepołomice, który przekopując całe boisko zaliczył dwie asysty w barażowym spotkaniu z Białą Gwiazdą. Tak, to jedna z tych wielu chwil w piłce nożnej, gdy scenariusz jest zbyt abstrakcyjny na film fabularny, zbyt fantastyczny nawet na jakieś egzotyczne sci-fi. A jednak – może powstać o tym dokument. Historia Puszczy Niepołomice, która po pokonaniu w barażach dwóch faworyzowanych rywali, Wisły Kraków i Bruk-Betu Nieciecza, awansowała do Ekstraklasy, nie ma w sobie romantyzmu z Chorzowa. Ale to uniwersalna nauka o cierpliwości oraz pokorze.

Cierpliwości – bo sukces Puszczy Niepołomice to tak naprawdę przede wszystkim sukces Tomasza Tułacza i wszystkich, którzy stworzyli Tomaszowi Tułaczowi warunki do tak obfitej w sukcesy kadencji. To na ten moment jedyny trener na szczeblu centralnym, który nieprzerwanie od niemal ośmiu lat prowadzi ten sam zespół. Środowisko piłkarskie oczywiście skupiło się na konsekwencji samego Tułacza i jego podopiecznych, na tym, że ciągłość pracy, oczywiście poparta wysoką jakością tejże pracy, pozwoliła Tułaczowi wyprzedzić zdecydowanie silniejsze i bogatsze zespoły. Moją uwagę bardziej przykuwa sam fakt – jak właściwie do tego doszło, że Tułacz tak długo utrzymał pracę i tak długo nikt mocniejszy go z Niepołomic nie wykradł.

Puszcza jest bowiem prawdziwym zaprzeczeniem tych cech w polskiej piłce, które często doprowadzają do zguby poszczególnych zawodników czy trenerów, a czasem i całe kluby. Cierpliwość wobec trenera nawet w słabszych momentach, gdy mu zwyczajnie nie idzie, zazwyczaj wiąże się z rosnącą presją. W wielu klubach największe ciśnienie generują kibice – ci fanatyczni, najgłośniejsi, którzy wyrażają swoje niezadowolenie na stadionie, ale i ci bardziej stonowani, którzy należą do grona sponsorów czy legend klubu. Nawet gdy aktualnie trybuny świecą pustkami, a i sponsorów jest niewielu – zostaje jeszcze presja ze strony właściciela. A tak się składa, że bardzo często właścicielem jest miasto, gmina czy inna jednostka ze świata polityki. Presja ze strony prezydent Zabrza na władze Górnika, presja ze strony Rady Miasta Kielc na prezesa Korony – to nie są wydumane problemy, ale dość smutna rzeczywistość. Puszcza? Puszcza nie ma ani właściciela z przerostem ambicji, ani kibiców żądnych natychmiastowego sukcesu, ani jakiegokolwiek innego silnego podmiotu, który patrzyłby srogo na ręce zarządzających Puszczą. To kontrast w stosunku do ligowej konkurencji – i to kontrast, który potrafi mocno ułatwić decyzje np. w kwestii obsady stanowiska trenera. Są kluby, gdzie pod krzesłem trenera trwałoby już wielkie ognisko. A w Puszczy? Spokojnie, trener Tułacz przezwycięży przejściowe trudności. I tak przezwycięża już ósmy rok.

Nie wiem, co przed Puszczą; wiem, że to opowieść o pokorze. O tym, że czasem zaplanowana w najdrobniejszych szczegółach zagraniczna wycieczka ze szczelnie zapchanym terminarzem zwiedzania kolejnych muzeów może przegrać ze spontanicznym wyjazdem na działkę.

O cierpliwości, o tym, jak wiele dobrego da się zrobić bez presji, bez ciśnienia – po prostu rzetelnie pracując, z myślą o kolejnym dniu, a nie kolejnej dekadzie. Czy to historia o piłkarzach i trenerach? Znów, szanując ich dokonania, ceniąc ich walkę – to jest wielka oda do tego, co dalekie od boiska.

Błądzić jest rzeczą łódzką

Kibice Łódzkiego Klubu Sportowego to grupa nad wyraz wyrozumiała – zwłaszcza, że Łódź jako miasto i ŁKS jako ich ukochany klub to bardzo surowi nauczyciele w szkole dystansu, autoironii oraz sztuki powstawania po kolejnych upadkach. A jednak, sezon 2021/22 nawet ci najbardziej wyrozumiali spośród kibiców ŁKS-u traktowali jako przekroczenie pewnej granicy. Cóż może być bardziej ełkaesiacko, cóż może być bardziej łódzkiego. ŁKS otwierał nowy stadion, po wielu latach wyrzeczeń, gry przy jednej trybunie, po wielu latach szyderstw, problemów infrastrukturalnych, po latach targów. I kiedy ten stadion otwierał?

W czasie, gdy czterech piłkarzy rozwiązało kontrakty z winy klubu po utracie cierpliwości wobec wiecznie przesuwanych terminów spłaty zadłużenia. W czasie, gdy naszpikowana gwiazdami drużyna zamiast bić się o bezpośredni awans, drżała o awans do strefy barażowej, do której zresztą ostatecznie nie zdołała się doczłapać. Mecz otwarcia? Porażka 0:1. Drugi mecz na nowym obiekcie? Przegrane derby z lokalnym rywalem, Widzewem, który od tego zwycięstwa złapał wiatr w żagle – a ten poniósł go aż do Ekstraklasy. Trzeci mecz domowy? Bez udziału publiczności, w ramach kary za zachowanie na derbach. Porażka z Odrą Opole 0:4. Zero strzelony goli, zero punktów. A co gorsza – inauguracja sezonu 2022/23, rzekome „nowe otwarcie”, czas nowych nadziei i nowej energii, zakończyła się domową porażką 0:2 z GKS-em Katowice.

Czy w Łodzi udałoby się wówczas znaleźć kogoś, kto nieprzerwanie wierzył? Kogoś, kto byłby w stanie wyśnić wtedy scenariusz z ŁKS-em w szeregach Ekstraklasy, za to bez rolujących się zaległości?

ŁKS od początku okresu swojej odbudowy szedł dość jasno wytyczoną drogą. Kluczowe terminy? Pokora. Trochę na kontrze do największych rywali, bardzo pewnych siebie, momentami nawet aroganckich, trochę pewnie wykorzystując doświadczenie zawodowe właściciela klubu – Tomasz Salski to jeden z największych polskich przedsiębiorców w branży funeralnej.

Ta pokora towarzyszyła ŁKS-owi bardzo długo, nawet po awansie do Ekstraklasy w sezonie 2018/19. Łodzianie zatracili szacunek do rywali i do ligi, w której przyszło im występować, po spadku z elity. „Powrót to formalność”. „Przy tym składzie powinniśmy awansować nawet bez trenera”. „Mamy przewagę doświadczenia, mamy przewagę jakości”. ŁKS odwrócił się plecami do jednego z filarów wcześniejszych sukcesów. Apogeum nastąpiło, gdy działacze podjęli decyzję o wzmocnieniach „na Ekstraklasę” już w połowie rozgrywek I ligi. W efekcie nie było ani awansu, bo mocarze zawiedli na murawie, ani pieniędzy – bo mocarzy trzeba było opłacać. Finalnie zaś nie było ani awansu, ani pieniędzy, ani… tych mocarzy, bo po rozwiązaniu kontraktów z winy klubu wyruszyli z powrotem w swoją stronę, opuszczając tonącą Łódź.

Trudno w to uwierzyć, ale chyba naprawdę wystarczyło pozbyć się ciśnienia. Czy ŁKS odbudował się finansowo? Nie, ubiegły sezon był bardzo trudny i wymagający. Czy ŁKS zyskał jakąś nową jakość na murawie? Też nie do końca. Raczej piłkarze, którzy dotychczas z jakichś przyczyn nie pokazywali swojego potencjału, teraz regularnie rozbijali kolejnych ligowych przeciwników. Łodzianie byli typowani przez bukmacherów do miejsca idealnie w środku tabeli, gdzieś dziewiąta, dziesiąta lokata – to miejsce, które oddawało potencjał Rycerzy Wiosny. Wygranie przez nich ligi to niespodzianka wcale niewiele mniejsza niż awans Ruchu czy sensacyjne wywalczenie miejsca w Ekstraklasie przez Puszczę.

I znów trudno się pozbyć wrażenia, że murawa tak naprawdę jest rzeczą wtórną, że największe zmiany w Łodzi nastąpiły w głowach – od właściciela, przez sztab, aż po zawodników i kibiców. Piłka nożna? To pretekst do opowiadania bajki z ważnym morałem: że poddawać się nie wolno, podobnie jak nie warto zakładać z góry zwycięstwa. No, chyba że rzecz znów dzieje się w IV lidze, w dalekim Nieborowie.

Wytrwałości, cierpliwości i pokory na cały nowy sezon

Te konteksty, całe społeczne nagromadzenie już nawet nie tyle jakiegoś kapitału w postaci zainteresowania, ale wprost: nagromadzenie wartości – to jest wielka siła polskiej piłki.

Trzech różnych beniaminków dołącza do Ekstraklasy, a wraz z nimi baśniowe slajdy, które – oczywiście opowiedziane z odpowiednią determinacją i kunsztem – będą bliskie każdemu, choćby i zaciekłemu wrogowi piłki w rodzimym wydaniu.

Dlaczego to tak ważne, dlaczego warto o tym pisać, mówić, dlaczego warto rozgłaszać to dalej? Cóż, na końcu zostaje nam tylko 90 minut meczu do oglądania. A biorąc pod uwagę poziom Ekstraklasy, wielokrotnie w tym sezonie będziemy potrzebowali wytrwałości Ruchu, cierpliwości Puszczy oraz pokory ŁKS-u.

Zresztą… Jeśli widok faktycznie stanie się nie do zniesienia, zawsze można pojechać pod stadion i spróbować manewru nieborowskiego. Przeżyć mecz, ale bez konieczności oglądania meczu.

Niewytłumaczalne? Z wytrwałością, cierpliwością i szacunkiem do skali wyzwania, to i kamień da się ugotować.

Wspieram dobrą publicystykę

75% ( 3000 / 4000 zł )
Wspieram!

Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Jakub Olkiewicz
Jakub Olkiewicz
Dziennikarz portalu Goal.pl, łodzianin, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Dumny nauczyciel wychowania fizycznego w Szkole Gortata.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!