Społeczeństwu, narodowi, dobru wspólnemu i pomniejszym wymiarom życia zbiorowego zagrażają liberalno-indywidualistyczni lewicowcy i liberalno-indywidualistyczni prawicowcy, nawet jeśli robią to na odmiennych płaszczyznach.
Od niedawna w Stanach Zjednoczonych ukazuje się intelektualne czasopismo „Compact”. Na jego łamach spotykają się konserwatywno-religijni prawicowcy z marksistami, a obok tekstów autorów katolickiego periodyku „First Things” znajdziemy opinie Slavoja Žižka. W autoprezentacji tej inicjatywy przeczytamy m.in. o „labor populism”. A także znamienne samookreślenie: „against a libertine left and a libertarian right”.
Znakomicie uchwycono w tym ostatnim zwrocie zasadniczy rys naszych czasów. To, że nie ma jednej lewicy i jednej prawicy, lecz są indywidualistyczne oraz wspólnotowe odłamy obu tych opcji. I że to właśnie opozycja indywidualizm kontra wspólnota stanowi kluczową oś podziału. Społeczeństwu, narodowi, dobru wspólnemu i pomniejszym wymiarom życia zbiorowego zagrażają liberalno-indywidualistyczni lewicowcy i liberalno-indywidualistyczni prawicowcy, nawet jeśli robią to na odmiennych płaszczyznach.
Nie jest to oczywiście nowatorskie zdefiniowanie podziału. Takich środowisk intelektualnych było wiele. Najbardziej spośród nich znany współcześnie jest komunitarianizm, w pewnym momencie dość zauważalny w debacie, ale zarazem niezbyt wychodzący poza świat idei i sporów intelektualnych. Więcej było praktycznych masowych inicjatyw, w których na różne sposoby łączyły się i dopełniały wartości pochodzące z teoretycznie odmiennych porządków. Czy weźmiemy europejską chadecję, która sięgała także po rozwiązania socjalne nierzadko bliskie myśleniu lewicowemu, czy latynoamerykańskie lewice narodowo-patriotyczne (boliwariańskie), czy przedthatcherowski socjal-konserwatyzm Torysów, czy socjalnacjonalizm krajów arabskich, czy wiele innych takich zjawisk.
Swoboda przeciwko życiu i bezpieczeństwu
Spór indywidualistów ze wspólnotowcami coraz mocniej dotyczy „tu i teraz” oraz samej funkcjonalności państw i kondycji życia zbiorowego. Także w Polsce. U nas wymowne pod tym względem były trzy niedawne wydarzenia publiczne.
Pierwszy stanowiła pandemia koronawirusa oraz towarzyszący jej spór o to, czy ważniejsze jest zdrowie publiczne i ochrona słabszych członków społeczeństwa, czy swoboda konsumentów oraz interesy biznesu. Dzisiaj wiemy już z badań naukowych, że np. tylko jedno poluzowanie obostrzeń w lutym 2021 w szczycie sezonu narciarskiego oznaczało 130 tys. nowych zachorowań oraz 3600 nadmiarowych zgonów. Stało się tak, choć na pomoc przedsiębiorcom wydano z budżetu w krótkim czasie kwoty gigantyczne.
Innym, mniej drastycznym, przypadkiem były ogłoszone niedawno zamiary wprowadzenia krótkich przeszkoleń wojskowych, dość oczywiste w sytuacji wojny w sąsiednim kraju. Odpowiedzią była istna histeria. Nagle okazało się, że zdrowi, młodzi prawicowi mężczyźni, obwieszeni i wytatuowani motywami wyklętych, powstańców i husarzy, ale także wielu ludzi lewicy wygłaszających teoretyczne frazesy o solidarności i wspólnocie, nie mają ochoty nawet na krótki sprawdzian czy naukę podstawowych umiejętności bojowych. Bo firma, dziecko, wakacje, kariera, interesy, cokolwiek, co określa indywidualne widzimisię, chęci i preferencje oraz plany niewykraczające poza wąski horyzont jednostek. Dowiedzieliśmy się, że stosunek wielu takich osób do państwa i wspólnoty jest czysto kontraktowy. A właściwie transakcyjny: „płacę przecież podatki na armię zawodową, więc czego jeszcze chcą ode mnie?”.
Trzecią z takich spraw są wprowadzone niedawno w Polsce, na wzór wielu innych krajów, przepisy dotyczące ruchu drogowego, korzystne dla jego słabszych uczestników. W powiązaniu z podniesieniem mandatów szybko dały spodziewany efekt – spadek zgonów wśród pieszych ofiar wypadków. I znowu okazało się, że czubek własnego nosa, czyli prawo kierowców do szybkiej, aroganckiej i nieostrożnej jazdy, przegrywa z namacalną ochroną ludzkiego życia, z ocaleniem wielu istnień.
Co się łączy, a co dzieli
Tego rodzaju sprzeczne postawy coraz częściej ukazują w nowym świetle dotychczasowe podziały. Coraz mocniej wybrzmiewa spór wspólnotowców z indywidualistami, przekraczając w różnych kwestiach podziały na osi lewica-prawica. Nie zawsze jest on łatwy do uchwycenia, gdyż część „libertine left” i „libertarian right” sięga czasami także po frazes wspólnotowy, jak lewica odwołująca się do „modelu skandynawskiego” czy prawica mówiąca o narodzie. W konkretnych sprawach jednak okazuje się, że chodzi o jednostkę i jej widzimisię, o wspólnotowość jedynie deklaratywną czy opartą na chwilowym interesie lub kaprysie, albo konstruowaną dowolnie, sztucznie i bez uwzględnienia tego, co ludzi faktycznie spaja.
Chciałbym się przyjrzeć kilku takim płaszczyznom porozumień – realnym lub potencjalnym, praktycznym lub intelektualnym. Bez roszczenia pretensji do stworzenia ostatecznej ich listy. A także, co warto podkreślić, bez roztaczania wizji sielankowego zjednoczenia i współpracy. Taka wizja byłaby fałszywa nie tylko w obliczu wielodekadowych sporów i podziałów związanych z ugruntowanymi teoriami, etykietkami i sztandarami, nierzadko sprowadzającymi wybory i postawy polityczne do plemiennych odruchów czy wręcz reakcji podobnych do psów Pawłowa. Również z uwagi na fakt, że perspektywa wspólnotowa nie musi mieć jednorodnego charakteru i może w konkretnych sprawach prowadzić do odmiennych postaw. Weźmy choćby budzącą mnóstwo kontrowersji kwestię ochrony życia od momentu zapłodnienia. Zarówno część prawicy, jak i lewicy przyjmujących rzetelnie perspektywę wspólnotową, będą w tej konkretnej sprawie zajmowały stanowiska zupełnie odmienne w kwestii praktycznej. I nie dlatego, że ulegają wzajemnie przypisywanym sobie złym intencjom, takim jak „patriarchalna chęć kontroli kobiet” czy „wygodnictwo i permisywizm”.
Spór moralny czy ideologiczny jest oczywisty i niemożliwy do całkowitego wykorzenienia nawet przy podobnej perspektywie dotyczącej oglądu życia zbiorowego. Nie będzie zatem całkowitej jedności. Może być natomiast cząstkowa. W innych kwestiach – i wobec wspólnego wroga.
Podstawowa komórka społeczna
Chyba najbardziej oczywistą płaszczyzną takiej współpracy może być polityka prorodzinna. Czy uznamy dzietność za zbiorową i jednostkową korzyść, czy jedynie za fakt społeczny, widzimy, że niezależnie od rozmaitych przeobrażeń kulturowych jest to postawa mniej lub bardziej powszechna, a sama rodzina wciąż pozostaje ważną mikrostrukturą życia zbiorowego. Oznacza to zatem konieczność dążeń do zapewnienia dobrych warunków dla realizacji takich postaw.
Możemy z dużą dozą pewności powiedzieć, że dzietność zależy zarówno od „idei”, jak i od „materii”. Żaden z tych czynników nie działa w pojedynkę w naszej części świata i na europejskim poziomie rozwoju. Nie wystarczy sama polityka socjalna i/lub instytucjonalna, bo gdyby wystarczyła, to demograficznym potentatem byłyby np. Niemcy, mające jednak niski poziom urodzeń. Nie wystarczy też samo moralizowanie i deklamowanie o „wartościach rodzinnych”, bo nie jest żadnym przypadkiem, że sąsiadujące z nami Czechy, kraj o wiele bardziej liberalny, ateistyczny, z legalną aborcją itp., ma znacznie wyższy przyrost naturalny niż Polska, a w dodatku odwrócił negatywne tendencje konsekwentną i celową polityką publiczną, obejmującą m.in. regularne wsparcie finansowe rodzin z dziećmi, długi i hojnie płatny urlop wychowawczy, ułatwienia w pracy kobiet na część etatu itp. W dodatku realizowaną w realiach wieloletniego niskiego bezrobocia, niezłych pensji, stabilnego zatrudnienia i lepszej niż w Polsce sytuacji lokalowej.
Dlatego potrzebujemy pewnych pozytywnych wzorców i ich promocji oraz wskazywania na wartość nieindywidualistycznego stylu życia. Ale przede wszystkim potrzebujemy materialnego zaplecza realizacji takich postaw.
Wspólnotowe lewica i prawica mogłyby znaleźć porozumienie na gruncie masowego publicznego (czy prywatno-publicznego) budownictwa mieszkaniowego w formule non profit lub bez coraz bardziej szalonych marż komercyjnych, w modelu niedrogiego wieloletniego najmu czy stopniowego dochodzenia do własności.
Zapewniłoby to podstawy materialne życia rodzinnego i wzrostu dzietności, ale także dało duży impuls gospodarczo-rozwojowy. A przy tym pozwoliłoby tworzyć przestrzeń i tkankę urbanizacyjną bez narastających patologii deweloperskich, takich jak oddalenie osiedli od centrum, fatalne planowanie przestrzenne, brak transportu zbiorowego i placówek użyteczności publicznej, dewastacja zieleni i „betonoza” itp.
Inne rozwiązania to choćby działania na rzecz stabilizacji zatrudnienia (likwidacja umów śmieciowych jako podstawowego źródła dochodów) czy ochrony i wsparcia kobiet-matek na rynku pracy (ułatwienia dla pracy niepełnoetatowej, realny wymóg możliwości powrotu do tej samej pracy po urlopie macierzyńskim, dziś nagminnie obchodzony przez zatrudniających) itp.
Zielone dobro wspólne
Inną z płaszczyzn takiej współpracy może być ekologia. Choć obecnie prawica często zajmuje postawy antyekologiczne, to właśnie ona należała do prekursorów ochrony przyrody i środowiska. Takie wartości są wprost powiązane z patriotyzmem i ochroną dziedzictwa – dana zbiorowość, jej etos i kultura, kształtowały się w określonym otoczeniu przyrodniczym, a ono samo wpływało mocno choćby na klasyczne dzieła literatury i kultury (np. Tatry). Krajobraz jest częścią dziedzictwa zarówno kulturowego, jak i przyrodniczego.
Ale nie chodzi tylko o kwestie symboliczne, niekonkretne. Zasoby przyrodnicze i rozsądne gospodarowanie nimi są także częścią polityki na rzecz suwerenności i bezpieczeństwa narodowego. Tylko w modelu (neo)kolonialnym kraje zajmują się eksploatacją własnego terytorium i jego zasobów w imię interesów zagranicznych koncernów, miejscowych eksporterów produktów niskoprzetworzonych czy odległych importerów jego surowców. Tak jest choćby z polską polityką leśną – nasilone i dokonywane w cennych obszarach wycinki drzew odbywają się w znacznej mierze na potrzeby gigantów typu Ikea, rodzimego prywatnego przemysłu drzewnego czy meblarskiego (które sporo produkcji eksportują) lub odbiorców z Chin. Eksploatacja krajowych zasobów, nieodtwarzalnych lub możliwych do odtworzenia tylko w długiej perspektywie czasowej, jest krótkowzroczna i całościowo zubażająca ojczyznę. Nawet jeśli w zamian otrzymujemy doraźny zysk, zresztą trafiający albo do sektora prywatnego, albo do publicznego podmiotu pozostającego poza realną kontrolą społeczną. Takie pozbywanie się zasobów jest ryzykowne także na gruncie bardziej przyziemnym – wobec groźby zerwania łańcuchów dostaw, z którym mieliśmy do czynienia np. w pandemii z wieloma produktami z Chin czy z nośnikami energii po napaści Rosji na Ukrainę.
Dewastacja przyrody ma także wymiar dotyczący zdrowia publicznego, gdyż niszczenie zieleni miejskiej, intensywne „chemiczne” rolnictwo (a raczej agrobiznes), nasilona motoryzacja indywidualna i jej skutki (spaliny, hałas) odbijają się na fizycznej kondycji populacji.
Lewicowców nie trzeba obecnie przekonywać do ekologii. Ale we wspólnotowych odłamach tego nurtu można dostrzec niezadowolenie z tego, jak wygląda część liberalno-mainstreamowej polityki ekologicznej. Coraz bardziej technokratycznej, powiązanej z politycznym i biznesowym establishmentem (a to on doprowadził do obecnego stanu środowiska), realizowanej odgórnie przez ponadnarodowe organizacje przypominające korporacje itp.
Z kolei jednym z mechanizmów przeciwdziałania zmianom klimatycznym nie jest drastyczne ucięcie emisji bogaczom czy krajom najbardziej żyjącym ponad stan, lecz nielicząca się z realiami polityka antyprzemysłowa, w naszej części świata wyznaczana strategiami całej Unii Europejskiej, bez dostatecznego uwzględniania specyfiki krajowej. W efekcie grożąca wielu miejscom pracy, w tym w społecznościach już dotkniętych opłakanymi skutkami dezindustrializacji.
Część lewicowców wyraża także rozczarowanie zawłaszczeniem ekologii przez środowiska liberalne, które nadają jej rys indywidualistycznych i skrajnie nieskutecznych „wyborów konsumenckich” zamiast zmian systemowych. Mody w rodzaju zero waste czy moralizowanie dotyczące używania plastikowych słomek do napojów mają się nijak do konsumpcjonizmu i braku systemowych regulacji. Jest to połączenie żądania swoistej świeckiej ascezy z abdykacją w sferze polityki publicznej, co oznacza przerzucenie nie tylko skutków dewastacji środowiska, ale i kosztów tego procederu na słabszych. Widać to choćby w przypadku gospodarki odpadami – prywatne podmioty zarabiają na wytwarzaniu ogromu opakowań i sprzedawaniu produktów w nich, ale koszty utylizacji ponoszą konsumenci i społeczności lokalne. I to dwukrotnie: raz, gdy nabywamy produkty z wliczoną ceną opakowania, a następnie płacąc coraz wyższe stawki za utylizowanie rosnącej ilości odpadów komunalnych.
Ekologia w duchu wspólnotowym, rozwiązań publicznych, dostosowana do polskich realiów, chroniąca lokalne zasoby i dziedzictwo przyrodnicze, mogłaby połączyć obie grupy. Należałoby zwiększać powierzchnię obszarów chronionych, wprowadzić system oszczędnego gospodarowania surowcami i minimalizowania odpadów, odejść w leśnictwie od prymatu funkcji produkcyjno-komercyjnych na rzecz znacznie większego znaczenia roli ochronnej, wspierać ekologiczny transport (komunikacja zbiorowa zamiast indywidualnej, przewóz towarów koleją zamiast TIRami) itp.
POSŁUCHAJ: [PODCAST] Sorry, taki mamy klimat? O apokalipsie, hipokryzji i zielonej rewolucji.
Neokolonia
Kolejny temat, który przy odrobinie dobrej woli mógłby zaowocować porozumieniem ponad podziałami, dotyczy kształtu krajowej gospodarki i sytuacji własnościowej w niej. Jest ona w sporej mierze zdominowana przez wielkich zagranicznych graczy. Dzieje się tak szczególnie w sektorach bardzo rentownych czy tych, w których dzika prywatyzacja pozwoliła przejmować rynek przy nakładach śmiesznych z punktu widzenia globalnych gigantów. Oznacza to, że spora część podatków oraz renty zysku opuszcza Polskę, a w sytuacjach kryzysowych jesteśmy zależni od kaprysów i polityk kreowanych w odległych miejscach i bez oglądania się na nasze korzyści (miejsca pracy, wpływy do budżetu, miejscowi kooperanci itp.).
W części branż oznacza to oligopolizację rynku i uzależnienie lokalnych dostawców od kilku podmiotów. Widać to dobrze na przykładzie sieci handlowych, dokonujących ekspansji kosztem drobnego handlu, wytwórczości czy jakości wyrobów (przy takiej skali działania podmiotów handlowych mogą przetrwać tylko masowi producenci byle czego). Ma to również mniej oczywisty i niewymierny wpływ na swoistą akulturację Polaków i innych nacji względem ujednoliconej globalnej kultury i stylów życia.
Nawet pewne korzyści, jak modernizacja przemysłu czy lepsze standardy zatrudnienia, są chwiejne, połowiczne czy wątpliwe. Już wkrótce to zagraniczni giganci będą przodować w automatyzacji i zastosowaniu AI w imię zwiększania własnych zysków, ale kosztem zwolnień z pracy, także w branżach, gdzie istnieje oligopol wielkich firm zagranicznych. Jako takim, choć dalekim od ideału warunkom pracy w zagranicznych korporacjach biurowo-usługowych towarzyszy nierzadko brutalny wyzysk w podmiotach mających w Polsce pseudoprzemysłowe montownie czy zakłady produkcji prostych wyrobów, szczególnie te usytuowane w miejscowościach i regionach dalekich od prosperity i niskiego bezrobocia znanych z zamożnych metropolii. „Inwestycją zagraniczną” częściej niż stołeczna korporacja IT z jej „owocowymi czwartkami” bywa Amazon z jego wyzyskiem i ultrakontrolą…
Prawica wspólnotowa powinna dostrzec zagrożenia związane z takim modelem. Dotyczą one m.in. suwerenności, wewnątrzsterowności, pułapki średniego dochodu, drenażu finansowego, rozwoju podporządkowanego nie interesom gospodarczym kraju i jego obywatelom, lecz prywatnemu zyskowi, doraźnym korzyściom czy samej strukturze własności zdominowanej przez zagraniczny kapitał. Widać to świetnie obecnie, gdy Grupa Żywiec (jeden z trzech piwowarskich gigantów w kraju, należąca do koncernu Heineken) postanowiła zamknąć browaru w Leżajsku – po tym, gdy wcześniej likwidowała inne zakłady – a prawica konfederacka tkwi w stanie swoistej schizofrenii, próbując bronić miejsc pracy i „narodowej gospodarki”, a zarazem obserwując, jak prywatny koncern robi w praktyce ze swoją własnością to, co w teorii zalecali Korwin i spółka, czyli swobodnie nią dysponuje, aż do zgruzowania, bo przecież może.
Również lewica wspólnotowa powinna zwrócić uwagę na zagrożenia nie tylko czysto antypracownicze, ale także związane z neokolonialną eksploatacją kraju i jego zasobów, koncentracją majątku i władzy ekonomicznej w rękach nielicznych, prymatem logiki korzyści globalnego systemu kapitalistycznego i jego potentatów ponad interesem społeczności krajowych, ujednoliceniem oferty kosztem różnorodności produkcji lokalnej (a więc bardziej ekologicznej, gdyby obliczyć jej tzw. ślad węglowy związany z transportem towarów na duże odległości), niszczeniem rozsądnego sposobu gospodarowania (choćby rozwój gigantycznych monokultur rolnych czy wielkich chlewni na wsi, należących lub związanych kontraktami z wielkimi koncernami, kosztem drobnych i średnich gospodarstw) czy niewspółmierną potęgą wielkich firm wobec przedstawicielstw pracowniczych, społeczności lokalnych, a nawet centralnych demokratycznych władz publicznych.
Na takim gruncie mogłaby wyrastać współpraca. Jej filarami mogłyby być rozwiązania i korzyści ważne dla obu tych obozów, wymagające pewnych kompromisów. Prawica musiałaby się zgodzić na rozszerzanie praw pracowniczych i niezastępowanie wielkich koncernów modelem „januszo-biznesowym”. Lewica musiałaby uwzględnić preferencyjne traktowanie biznesu mniejszego, lokalnego i rodzimego kosztem zagranicznych gigantów (choćby w sferze podatkowej czy składkowej – obniżenie obciążeń jednym, ale zwiększenie drugim). Należałoby wspólnie zaostrzyć kurs wobec największych graczy globalnego kapitału, w tym tych o niskiej realnej produktywności i niewielkim sensie społecznym, jak choćby platformy cyfrowe, sektor reklamowy, „śmieciarskie” media itp. Obie strony mogłyby także wypracować kompromis w zakresie nierynkowych form działalności gospodarczej – preferencji dla spółdzielczości, spółek komunalnych, „ekonomii społecznej” (usługi świadczone w formule non profit, ale ważne lokalnie i zostawiające dochody w kraju). Warto byłoby pomyśleć o wsparciu biznesu prywatnego, ale mającego ważne walory społeczne i ekologiczne, jak lokalne targowiska, drobne gospodarstwa rolne, przedsiębiorstwa „zielonej” gospodarki itp.
POSŁUCHAJ: [PODCAST] Popkultura – nowy socrealizm? | Kita | Pilawa | Maciejewski
POSŁUCHAJ: [PODCAST] Czy powinniśmy się bać technologii, a może ich właścicieli? | Brzyski | Paszcza
Otwarte granice – marne obietnice
Lewicę i prawicę o obliczach wspólnotowych mogłaby też połączyć inna od dominującej wizja migracji. Ochrona własnego rynku pracy nie musi oznaczać szowinizmu, ale dbałość o stabilne dochody pracowników-rodaków i społeczności lokalnych, przeciwstawioną procesom masowych imigracji i emigracji w interesie wielkiego kapitału i dokonującym się w oparciu o proceder drenażu siły roboczej przez kraje zamożne. Chaotyczne, „wolnościowe”, indywidualistyczne fale migracyjne służą głównie kapitałowi, nie pracy. Wskazują na to nawet opinie części lewicowych ekonomistów, którzy podkreślają, że przy występowaniu pewnych ogólnych korzyści gospodarczych z migracji (cóż wszakże dla faktycznego lewicowca oznacza „korzyść gospodarki” bez uwzględnienia, które konkretnie grupy i klasy społeczne są ich beneficjentami?), może ona pogarszać całościowo lub na pewien okres los słabszych grup pracowniczych i społeczności „tubylców”. Sens „otwartych granic” podważają z lewicowej perspektywy już nawet osoby z obecnej lewicowej elity intelektualnej. Obiektywnie negatywny własny wpływ widzą nawet sami migranci o lewicowych poglądach, zdając sobie sprawę, że pełnią rolę dumpingową w kwestii kosztów pracy i obniżają standardy zatrudnienia w krajach niemacierzystych.
Takiemu stanowisku prawica wspólnotowa powinna wyjść naprzeciw, rezygnując nie tylko z doktrynalnej ksenofobii, ale przede wszystkim z hipokryzji, wedle której przybycie migrantów do nas jest złe, ale już Polakom-migrantom nie należy stawiać żadnych obostrzeń, jeśli tylko jest to w ich indywidualnym interesie. Uznaniu, że kraj ma prawo kształtować politykę migracyjną, powinno towarzyszyć przekonanie, że owszem, ale każdy kraj i także wobec migrantów z Polski. Że o rodaków musimy zadbać sami, zamiast traktować emigrację zarobkową jako wentyl bezpieczeństwa w czasach dekoniunktury czy wysokiego bezrobocia.
Wspólnym mianownikiem mogłoby być uznanie, że migracje nie są całkowicie możliwe do zatrzymania. Powinny być jednak limitowane i kontrolowane w interesie społecznym nie tylko przez państwo, ale także np. przez związki zawodowe, społeczności lokalne czy tematyczne działy Państwowej Inspekcji Pracy. Tak, aby ten proces dokonywał się bez szkód dla miejscowych pracowników i społeczności, ale także bez krzywdzenia i wyzysku przyjezdnych.
Miejsce śmieci jest w śmietniku
Obie opcje mogłyby się spotkać nawet na gruncie moralno-obyczajowym, co jeszcze dekadę temu brzmiało jak zupełne political fiction. Przestało tak brzmieć, gdy indywidualistyczny odłam lewicy zaczął wraz z liberałami, wielkimi mediami itp. normalizować takie postawy jak prostytucja, hard porno (i właściwie niekontrolowany i nielimitowany dostęp do niego, w tym przez nieletnich konsumentów), seksualizacja kolejnych postaw i sfer życia. Wszystko to w duchu aprobaty „samorealizacji”, jednostkowych wyborów, rzekomego „wyzwolenia” w ramach kapitalizmu, traktowania takich sfer życia jako zwykłego towaru czy usługi jak każda inna. Oczywiście jest to bardzo korzystne dla sex-biznesu, którego obroty są liczone w wielu milionach.
Takie zjawiska są krytykowane nie tylko, jak zwykle, przez sporą część prawicy, ale także coraz częściej przez niektóre środowiska lewicowe i feministyczne. Zwracają one uwagę na masowy charakter eksploatacji kobiet i odbieranie im godności, postępującą brutalizację przekazów pornograficznych, promowanie zupełnie fałszywego obrazu seksualności, kreowanie wizerunku tego „biznesu” jako jednego z wielu i wciąganie w jego zasięg młodych nieświadomych kobiet, społeczne i zdrowotne skutki tego procederu, uzależnienie od pornografii i jej wpływ na kształtowanie psychiki ludzi młodych itp.
Taka krytyka mogłaby połączyć wspólnotowe opcje lewicy i prawicy. Niekoniecznie tylko w ograniczonych działaniach punktowych, ale wręcz stawiając w centrum debaty pytanie o delegalizację i penalizowanie wielu takich zjawisk, ich społeczną szkodliwość i zbędność, a także prymat interesu zbiorowego w tej kwestii nad splotem indywidualistycznych patologii z wielomilionowymi zyskami najbardziej zdegenerowanych odłamów biznesu.
PRZECZYTAJ:
MICHAŁ KUŹ: Wojna z płcią w późnej nowoczesności. Stare herezje w tęczowych bukłakach.
KACPER KITA: W obronie wojny kulturowej
Głowy w rozsypce
Podobnie dzieje się z refleksjami dotyczącymi szerszego wymiaru współczesnej hiperkonsumpcji, szkodliwych mód kulturowych, problematyki cyber-uzależnień oraz społecznych, ekologicznych i psychicznych skutków takich postaw. Poczynając od kruszenia się więzi społecznych, przez zapaść poczucia własnej wartości (kultura nieustannego cyber-oceniania ludzi młodych, głównie pod kątem estetyczno-wizualnym i możności uczestnictwa w konsumpcji nietanich dóbr) czy uzależnienia od internetu i mediów społecznościowych, a kończąc na gigantycznym marnotrawstwie zasobów i energii na nieustanne działanie machiny, która oferuje niewiele korzyści społecznych.
Wiąże się z tym np. rosnąca presja psychiczna i wzrost skali osób nieradzących sobie z tym problemem. A co za tym idzie, znaczny wzrost zaburzeń psychicznych, którego skali nie da się wyjaśnić wyłącznie lepszym diagnozowaniem i zmniejszeniem lęku przed społecznym odbiorem takich przypadłości. Rośnie też skala prób samobójczych wśród ludzi młodych. A także konsumpcji lekarstw na rozmaite dolegliwości psychiczne, których to środków poważne skutki uboczne są coraz częściej wskazywane przez autorów badań.
W tej kwestii trudniej o wskazanie środków zaradczych, gdyż są to zjawiska stosunkowo świeże i niezbyt dobrze zbadane, ale widać już, że wspólnotowe odłamy lewicy i prawicy zapewne znajdą punkty zbieżne w krytyce podejścia indywidualistycznego i czysto terapeutyczno-farmakologicznego, realizowanego w logice urynkowienia ochrony zdrowia i komercjalizacji produkcji i sprzedaży lekarstw (co oznacza przynajmniej częściowy prymat dążeń do zysku nad rozpoznaniem działań najlepszych z punktu widzenia kondycji jednostek i zbiorowości).
Techno-terror
Sfera nowoczesnych technologii i środków komunikacji oraz ich skutków społecznych ma zresztą szerszy wymiar. Dziś już wprost zapowiadane są rozliczne ryzyka związane z upowszechnieniem sztucznej inteligencji nie tylko w sferze produkcji zautomatyzowanej, ale także w dziedzinie „twórczości” i „kreatywności”. Rodzi to wyzwania związane zarówno z pogorszeniem pozycji adeptów wielu zawodów, jak również z „centralizacją” źródeł informacji i kontrolą nad nimi, także kontrolą właścicielską.
W przypadku mediów społecznościowych widzimy już dzisiaj arbitralne decyzje cenzorskie wielkiego monopolistycznego biznesu wobec współczesnego odpowiednika agory. A także znacznie bardziej wielkoskalowe i zupełnie niejawne i niejasne manipulacje dotyczące sterowania naszą uwagą i treściami, do których mamy dostęp. Wyraża się to np. w nieustannych zmianach algorytmów odpowiedzialnych za to, co, jak i kiedy do nas dociera spośród wielu przekazów, łącznie z tymi, które świadomie, dobrowolnie i chętnie zamierzaliśmy śledzić.
W tych sferach wspólnotowe lewica i prawica także powinny szukać pól współpracy. Mogłaby ona obejmować demonopolizację mediów społecznościowych i ich „rozbicie” na mniejsze podmioty, jawność mechanizmów algorytmów i prawo społeczeństwa do ich zmiany, zakaz arbitralnej cenzury/blokady treści/osób i ustanowienie publicznych ciał rozjemczych, szybkie interwencje instytucji publicznych w przypadku dużych i niekonsultowanych zmian ze strony właścicieli takich kanałów komunikacji (z prerogatywą wstrzymania zmian do czasu wyjaśnienia przez firmę) itp. W sferze materialnej natomiast takie choćby rozwiązania, jak bezwarunkowy dochód podstawowy czy gwarancja zatrudnienia, albo choćby tylko ustawowe skrócenie czasu pracy bez obniżki płac (czyli zapewnienie większej liczby miejsc pracy) w sytuacji, gdyby zmiany technologiczne pozbawiły środków do życia znaczące odsetki dzisiejszych pracowników.
Deglobalizacja polityczna
Wspólnotowe opcje lewicy i prawicy powinny na płaszczyźnie makro krytycznie przyglądać się dalszej centralizacji i „oddalaniu” się władzy politycznej i ekonomicznej. Oznacza to ostrożność wobec wszelkich projektów federacyjnych oraz tendencji globalistycznych. Im władza jest większa i bardziej odległa, tym mniej kontrolowana przez społeczeństwo i obywateli, a tym bardziej funkcjonująca ponad ich głowami.
Wspólnotową lewicę i prawicę powinna połączyć obrona i chęć wzmocnienia państwa narodowego. Zarówno wobec Unii Europejskiej, jak i – jeszcze bardziej – wobec globalnego wielkiego kapitału i służących jego interesom traktatów o „wolnym handlu” itp. Szczególnie ważne jest to w kraju półperyferyjnym i stosunkowo słabym, jak Polska.
Dalsze osłabianie wewnątrzsterowności i suwerenności niesie poważne ryzyka, co unaoczniła rosyjska napaść na Ukrainę, poprzedzająca ją błędna polityka Niemiec czy następująca po niej niejednomyślność krajów Europy wobec pomocy napadniętym. Mrzonką okazały się także wizje lewicy o „Europie socjalnej”, a niemiecka polityka wobec Grecji czy postawy europejskich koncernów wobec krajów Europy Środkowo-Wschodniej przypominają raczej zjawiska znane z lewicowej teorii zależności, opisującej eksploatację słabych przez silnych czy przynajmniej takie sprofilowanie dróg rozwoju tych pierwszych, aby nigdy nie dogonili tych drugich.
Lewica powinna sobie uświadomić, że niemal wszystkie reformy socjalne zostały dokonane na gruncie państwa narodowego i w oparciu o podobny „zmysł moralny” wspólnoty obywatelsko-narodowej, o czym przypominał choćby lewicowy historyk Tony Judt. Było to możliwe dzięki ludowemu naciskowi na decydentów i instytucje, wynikającemu z poczucia sprawstwa w określonych granicach politycznych i kulturowych, co z kolei podkreślał Richard Rorty. Z kolei prawica powinna dostrzec, że warto nawiązywać sojusze nie tylko na gruncie ideologii (międzynarodówka prawicowa), ale także na bazie sytuacji krajów wobec najsilniejszych podmiotów. Nie oznacza to izolacji, lecz niepodporządkowanie się mainstreamowo-liberalnym szantażom i każdorazowe pytanie cui bono wobec takiej czy innej „integracji”. Sojusze przede wszystkim słabych ze słabymi i równych (potencjałów) z równymi.
Lud, nie oligarchia
Coraz bardziej namacalną ofertą i swoistym spotkaniem w pół drogi wspólnotowych odmian lewicy i prawicy mogłaby stać się tendencja określana mianem populizmu. Opcja ta, mimo niejednorodności, ma pewien zestaw podobnych postaw.
Po pierwsze, reprezentuje lud i niższe warstwy społeczne przeciwko polityczno-biznesowo-kulturowym oligarchiom. Po drugie, coraz wyraźniej akcentuje program socjalny, czyli korzystny dla większości, przeciwstawiany liberalnemu, czyli korzystnemu dla mniejszości. Po trzecie, operuje „emocjami”, postrzeganymi jako irracjonalne (raz będzie to gniew, innym razem patriotyzm itp.) w kontrze do chłodnej, beznamiętnej technokracji, która za pozorem „eksperckości” ukrywa program polityczno-światopoglądowy i chęć jego niedemokratycznego narzucenia. Po czwarte, owe „emocje” wyrastają z doświadczeń życia licznych i masowych grup społecznych, głównie słabszych i marginalizowanych, nie dość „nowoczesnych” wedle elit, nie zaś z elitarno-mniejszościowych rojeń i uzurpacji inżynierów społecznych. Bywają one konserwatywne, ale ten konserwatyzm nie tylko jest dobrym prawem w społeczeństwie demokratycznym. Coraz częściej jest także przejawem rozsądku w obliczu dostrzeżenia, że – wbrew zupełnemu niezrozumieniu zjawiska przez lewicę indywidualistyczno-liberalną i przez wolnorynkowych prawicowców – obecnie postęp, zmiana, rozwój, modernizacja itp., coraz częściej nie są korzystne dla „zwykłych ludzi”, lecz wymierzone w nich, ich poziom życia, stabilizację społeczno-kulturową i dobrostan.
Autor jest redaktorem naczelnym czasopisma „Nowy Obywatel”, którego nowy numer można zakupić tutaj.
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.