W ostatnim czasie najczęściej wskazywanym powodem porażki wyborczej PiSu stał się wyrok TK stwierdzający niekonstytucyjność aborcji eugenicznej. Faktem jest, że w październiku 2020 r. poparcie dla partii rządzącej spadło o kilka punktów procentowych. Faktem jest też znacząca dechrystianizacja Polaków w ostatnich latach. Jedna i druga kwestia wymaga zatem rzetelnej analizy i wskazania popełnionych błędów. Nie ma sensu zakłamywać rzeczywistości.
W mediach pojawia się jednak wiele daleko idących, a nieprawdziwych tez. Jeśli pozwolimy na trwałe zakorzenienie się w społeczeństwie i klasie politycznej przekonania, że podejmowanie kwestii „światopoglądowych” przez uznającą moralność chrześcijańską prawicę skazuje ją z zasady na wyborcze porażki, będzie to największy możliwy tryumf paradygmatu demoliberalnego oraz milcząca zgoda na stopniową, ale systemową i konsekwentną anihilację zdrowych wzorców cywilizacyjnych w naszym kraju. Oczywiście – do zamierzonych celów należy dążyć w sposób przemyślany i realistyczny. Prawica z zasady uznająca hegemonię kulturową lewicy jest jednak po prostu bezwartościowa.
Komu zależy na tej fałszywej narracji?
Niepowodzenie PiSu nie wynika z jednej przyczyny – to banał, ale prawdziwy. Od partii odpłynęło z różnych przyczyn wiele grup (potencjalnych) wyborców. Tak samo było z Platformą w 2015 r. Każda władza się zużywa. Jednym i drugim stopniowo „zbierało się”, a zmęczenie ekipą rządzącą osiem lat jest normalne. Monokauzalność jest jednak bardzo wygodna. Wyrok TK to najprostszy kozioł ofiarny, bo pod wyrokiem formalnie podpisali się sędziowie, a nie rząd, a sprawa aborcji eugenicznej od początku mocno dzieliła sam PiS. Pod wnioskiem do TK nieprzypadkowo podpisała się mniejszość posłów klubu – 106 posłów, jak również jedenastu parlamentarzystów Konfederacji i jeden poseł Kukiz ’15. Zrzucenie winy za porażkę wyłącznie na wyrok pozwala odsunąć odpowiedzialność od polityków i strategów kampanijnych oraz wszystkiego, co robili przez trzy lata między decyzją z 22 października 2020 r. a 15 października 2023 r. Negatywny i agresywny przekaz, toporna propaganda, rozmaite afery i kontrowersje, brak KPO i postawa wobec UE (dla jednych zbyt ustępliwa, dla drugich konfrontacyjna), restrykcje pandemiczne, wojna i relacje z Ukrainą, rozgrzebane sądownictwo, Polski Ład, duża legalna imigracja (w tym muzułmańska), procedowana w tym samym czasie co kwestia aborcji eugenicznej „piątka dla zwierząt”, dziesiątki innych rzeczy, które irytowały różne grupy potencjalnych wyborców PiSu oraz ludzi zwykle niegłosujących, a tym razem decydujących się postawić krzyżyk przy Trzeciej Drodze lub Koalicji Obywatelskiej – to wszystko schodzi na dalszy plan, jakby tego nigdy nie było. Aborcja, aborcja, aborcja. Aborcja rano, aborcja w południe, aborcja wieczorem.
Paradoksalnym sojusznikiem części polityków i strategów PiSu jest tu antyrodzinna i antychrześcijańska, „progresywna obyczajowo” lewica. Im też bardzo zależy, żeby wszystkich przekonać, że PiS „przegrał wybory w październiku 2020 r.”. Są wobec tego gotowi dowolnie naginać i zakłamywać rzeczywistość, pisząc historię na nowo. 22 października 2020 r. i tzw. „strajk kobiet” ma stać się podstawowym kompleksem polskiej prawicy oraz fundamentem hegemonii kulturowej lewicy. Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość.
Znakomitą ilustracją tej postawy jest wpis Michała Danielewskiego, wicenaczelnego OKO.Press – „By pojąć głupotę PiS z wyrokiem aborcyjnym i cały idiotyzm ich rewolucji, wystarczy uświadomić sobie, że przejmowali władze w kraju na tle UE ultra konserwatywnym: z wielkimi wpływami Kościoła, z zakazem aborcji, z papieżem hegemonem zza grobu. Po co im było przy tym grzebać?”.
Wojna kulturowa i sekularyzacja zaczęły się grubo przed wyrokiem
Bardzo możliwe, że redaktor Danielewski wierzy w to, co napisał. Jest to jednak oczywista bzdura. 21 października 2020 r. sekularyzacja i dechrystianizacja Polaków już od kilku lat postępowała, Kościół tracił wpływy polityczne i autorytet, a Jan Paweł II dawno nie był „papieżem-hegemonem”. Praktycznie każdy mający dziś między 20 a 30 lat spotykał się w szkole z żartami o JP2GMD, 2137 i Januszu Pawulonie z żółtą mordą, który „lubi dziewczynki i z warkoczykami i bez warkoczyków”. Kultura kpin z JP2 rozwijała się wśród młodzieży pełną parą nie tylko przed wyrokiem TK, ale nawet przed 2015 r. Była to zresztą naturalna i do pewnego stopnia zdrowa reakcja na przesyt kultu jednostki. Jednostki, której ludzie mojego pokolenia nie mieli szansy zapamiętać inaczej niż jako schorowanego starca, a która była podawana jako autorytet częściej niż sam Chrystus. O „skremówkowaniu” Wojtyły i „zabiciu Proroka” Krzysztof Mazur pisał trafnie jeszcze w 2011 r.
Odpływ wiernych od Kościoła w Europie trwa zaś od kilkudziesięciu lat, a zakaz aborcji stał się dla wielu w Polsce swego rodzaju totemem – można nie traktować nauki katolickiej na serio w żadnej innej sprawie, byle być przeciw zabijaniu dzieci nienarodzonych. W praktyce taka postawa to budowanie na piasku.
Także wojna kulturowa trwała już w Polsce pełną parą, gdy Julia Przyłębska ogłaszała wiekopomne orzeczenie. Trzeba mieć pamięć złotej rybki albo złą wolę, by udawać, że było inaczej. Cykl wyborczy 2018-20, zamknięty przed wyrokiem, minął w znacznej mierze właśnie pod hasłami „światopoglądówki” na czele z agendą LGBT, głośną zwłaszcza podczas wyborów prezydenckich. Film braci Sekielskich o nadużyciach seksualnych wśród księży to maj 2019 r. Leszek Jażdżewski i Bartłomiej Sienkiewicz trafnie (z punktu widzenia strategii politycznej) wzywający Platformę Obywatelską do strategicznego zwrotu antykatolickiego to także lata 2018-19. Ślub Jacka Kurskiego w Łagiewnikach będący pomnikiem hipokryzji i zaangażowania politycznego części hierarchów to lipiec 2020 r. Nawet tekst Marcina Kędzierskiego o „końcu katolickiego imaginarium”, stwierdzający nieodwracalną sekularyzację większości polskiego społeczeństwa oraz wzywający do programowej abdykacji katolików z „wojny kulturowej”, został opublikowany i zyskał wielki rozgłos przed decyzją Trybunału, w sierpniu 2020 r. Historię piszą jednak zwycięzcy. Lewica liczy, że wygrała to starcie, a dechrystianizacja przestrzeni publicznej zostanie zapamiętana jako „reakcja na wyrok TK” – w oczywisty sposób wbrew kolejności wydarzeń. Można argumentować, że wyrok przyspieszył te procesy. Absurdem jest jednak twierdzenie, że je rozpoczął.
Dla każdego piszącego historię pod tezę kluczowe jest przedstawienie siebie jako ofiary, która skutecznie odpowiedziała na agresję. W wojnie Izraela z Hamasem też obie strony twierdzą, że tylko się bronią. Stąd drugi fundamentalny fałsz, który powtórzony odpowiednią liczbę razy ma stać się prawdą – przypisywanie PiSowi próby przeprowadzenia „katolickiej kontrrewolucji”.
21 października 2020 r. Jan Paweł II był papieżem hegemonem, nie było JP2GMD i 2137, nikt nie słyszał o aferach i skandalach w Kościele, nie było sporów o LGBT i aborcję ani rosnącej w siłę kulturową antychrześcijańskiej lewicy. Gdyby tylko środowiska katolickie, konserwatywne, narodowe i patriotyczne siedziały cicho latami, nie śmiały nawet pomyśleć o jakichkolwiek zmianach prawnych innych niż liberalno-progresywne, to z pewnością Polska byłaby na wieczność idyllicznie chrześcijańska i tradycyjna.
Wszyscy wiemy jednak, że Jarosław Kaczyński nigdy nie był i nie jest katolickim kontrrewolucjonistą. Prezes PiS nie chciał zmieniać kulturowego status quo – tak jemu jak Adamowi Michnikowi odpowiadał „kompromis wojtyliański” definiujący III RP, symbolizowany przez Aleksandra Kwaśniewskiego w papamobile – generalnie pokojowa koegzystencja Kościoła i większości partii politycznych włącznie ze „starym” SLD. Kaczyński długo bronił się przed podjęciem jakichkolwiek tematów „światopoglądowych”, konsekwentnie spuszczając na drzewo działaczy pro-life przez pierwsze lata rządów. On, (zwłaszcza) jego zmarły brat i większość jego zaplecza intelektualnego zawsze starała się zachować dystans wobec środowisk narodowo-katolickich.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
FIEDORCZUK: Aborcja jako kozioł ofiarny
KITA: Czas na rachunek sumienia
Milczenie zamiast kontrofensywy
PiS w 2015 r. nie wygrał wyborów na kwestiach kulturowych i nie poruszał ich, dopóki nie został do tego zmuszony przez szereg występujących jednocześnie czynników – kryzys polskiego Kościoła i kolejne skandale z nim związane, kulturową ofensywę mediów liberalno-lewicowych, części opozycji i licznych ośrodków zagranicznych, powstanie i przekroczenie progu przez Konfederacji, narastająca w całym świecie zachodnim wojna kulturowa (Trump etc.), „twardy” kurs wzmacniającego się Zbigniewa Ziobry, wreszcie wypalanie się tradycyjnych „pisowskich” tematów takich jak antykomunizm i kontestacja transformacji. PiS zasadniczo trzymający się w 2018 r. tego samego status quo, które generalnie akceptowała także PO jeszcze w 2013 r., zaczął być atakowany w kraju i za granicą jako partia antyzachodnia i reakcyjna.
W tej sytuacji partii rządzącej trudno było trwać w letniości i znalazła się przed wyborem – mogła iść jednoznacznie drogą „nowoczesnej eurochadecji” akceptującej hegemonię kulturową lewicy i kolejne elementy „postępu”, wytyczoną chociażby przez będącą wiele lat sojusznikiem PiSu brytyjską Partię Konserwatywną. Mogła też opowiedzieć się – choćby retorycznie – przeciw temu zjawisku. W 2020 r. wygrała opcja druga. Andrzej Duda wygrał z Rafałem Trzaskowskim jako z niebezpiecznym lewakiem, który chce seksualizować dzieci – choć zgłoszona między turami poprawka do konstytucji uniemożliwiająca adopcję przez praktykujących homoseksualistów trafiła do sejmowej zamrażarki i już się z niej nie wydostała. Jarosława Gowina jako ministra szkolnictwa symbolicznie zmienił Przemysław Czarnek. Za zakazem aborcji eugenicznej publicznie opowiadały się zaś liczne środowiska i osoby, w tym niektórzy komentatorzy funkcjonujący w głównym nurcie – choćby Andrzej Gajcy czy Jakub Wiech. Miał to być gest wobec środowisk katolickich i konserwatywnych, które naciskały od lat na kierownictwo PiSu – wewnętrznie i zewnętrznie. Gest przy okazji odwracający uwagę od zamieszania wokół „piątki dla zwierząt”.
Temat aborcji eugenicznej wracał nie dlatego, że PiS prowadził katolicką kontrrewolucję, ale dlatego, że wiele osób i środowisk chciało j a k i e g o k o l w i e k katolickiego działania na polu prawnym rządu odwołującego się do moralności katolickiej po ponad pięciu latach sprawowania władzy.
Niestety, choć czas i sposób podjęcia tej decyzji był w 100% zależny od PiSu, sprawa zupełnie nie została przygotowana komunikacyjnie. Wyrok został wrzucony deus ex machina, bez zbudowania wcześniej pod niego gruntu społecznego, a po jego wydaniu politycy partii rządzącej w większości odskoczyli od niego jak od gorącego kartofla. Protesty ewidentnie ich zaskoczyły – uczciwie mówiąc, mało kto spodziewał się takiej ich skali. Także po wydaniu wyroku społeczeństwu nie przedstawiono pozytywnej opowieści tłumaczącej decyzję. Próbowano raczej udawać, że wyrok wydał sam z siebie Trybunał, a partia rządząca nie ma z nim nic wspólnego. Zamilczenie tematu miało być sposobem na ograniczenie strat politycznych.
Przez trzy lata nie wprowadzono w życie nawet zapowiadanego na rozprawie przed TK programu wsparcia dla matek dzieci niepełnosprawnych. A przecież można było cierpliwie i spokojnie tłumaczyć, że chodzi o tysiąc przypadków rocznie, budzić współczucie wobec chorych dzieci, pokazywać świadectwa osób błędnie zdiagnozowanych przez lekarzy, rodziny kochające swoje niepełnosprawne pociechy albo same osoby z zespołem Downa mówiące, że ich życie jest dobrem, a nie cierpieniem.
Upraszczając – gdy lewica atakowała, prawica w większości milczała lub była czysto reaktywna. Gdy lewica budowała swoją kulturową opowieść o wolności, jaką dają wszystkim swobodne kontakty seksualne bez zobowiązań, oraz o bezpieczeństwie kobiet, prawica w znacznej mierze ograniczała się do wąsko rozumianej polityki jako zestawu działań legislacyjnych i materialistycznych, ewentualnie straszenia lewicą. Nieuczciwością byłoby jednak zrzucanie winy tylko na polityków partii (wówczas) rządzącej – tym bardziej, że bez podpisów 106 posłów PiSu i ostatecznej decyzji prezesa Kaczyńskiego nie byłoby wyroku.
Po 22 października 2020 r. zawiodła duża część prawicowego społeczeństwa obywatelskiego. Nie tylko politycy, ale także dziennikarze, komentatorzy, działacze społeczni i inne osoby publiczne, które wcześniej wspierały pomysł rozszerzenia ochrony na chore dzieci nienarodzone, w znacznej mierze (a może nawet większości) schowały głowę w piasek lub ograniczały się do atakowania najbardziej skrajnych i barbarzyńskich aktów protestujących (np. ataków na kościoły).
Bardzo wielu dało się zastraszyć narracji o „efekcie wahadła”. Oczywiście, społeczeństwo w naturalny sposób z czasem męczy się rządzącymi, a zbyt daleko idące działania mogą je zrazić. W praktyce we współczesnym świecie ten słynny efekt występuje głównie w jedną stronę. Lewica jakoś nigdzie na świecie nie boi się, że reakcją na związki partnerskie będzie penalizacja aktów homoseksualnych w kolejnej kadencji. Decyduje w znacznej mierze hegemonia kulturowa oraz posiadanie i skuteczna komunikacja pozytywnej opowieści uzasadniającej działania prawne. Lewicowcy skrajni wprowadzają do debaty publicznej kolejne postulaty, które początkowo są uznawane za radykalne i akceptowane jedynie przez kilka procent społeczeństwa – np. „małżeństwa homoseksualne” mające prawo do adopcji lub kupowania sobie dzieci. Albo „prawa osób niebinarnych”. Lewicowcy bardziej umiarkowani stopniowo te hasła normalizują i dążą do narzucenia ich społeczeństwu.
Siłą efektu wahadła jest mechanizm samospełniającej się przepowiedni – im więcej osób milknie, bojąc się zaprotestować, tym bardziej zmiana postaw społecznych staje się rzeczywistością.
Co dalej?
Byłoby jednak błędem i separowaniem się od rzeczywistości bagatelizowanie faktu odruchowego oporu istotnej części społeczeństwa wobec wyroku. Hasło „wolnej aborcji” ma potencjał do mobilizowania wyborców, co obserwujemy ostatnio także w USA. Szerzej patrząc, protesty pokazały, jak wielu młodych Polaków wychowano w pustce aksjologicznej. Podobnie jak w maju 1968 we Francji, na ulice wyszło pierwsze od bardzo dawna pokolenie nieznające wojny ani braku niepodległości, wychowane w dobrobycie i tęskniące wobec tego za posiadaniem swojej „wielkiej sprawy” (stąd romantyczne hasła w rodzaju „To jest wojna!”). Zdrowym wnioskiem nie jest jednak rezygnowanie z prób kształtowania ładu publicznego, ale namysł nad tym, jak przekonać do swoich słusznych racji więcej osób. Zmiany prawne najbezpieczniej wprowadzać w życie, gdy ma się za sobą znaczną część społeczeństwa. Wcześniej nie należy jednak zasypywać gruszek w popiele, ale dążyć do zwiększenia liczby przekonanych.
Trzeba też jasno zaznaczyć, że władza nie jest wartością sama w sobie – ma ona wartość wtedy, gdy jest narzędziem realizacji Dobra. Władza werbalnie odwołująca się (czasem) do ochrony życia nienarodzonego, a nie przekładająca tego na działania, nie czyni więcej Dobra niż komentatorzy i aktywiści – formować umysły można także w głębokiej opozycji.
Z perspektywy czasu można też zastanawiać się, do jakiego stopnia wyrok TK miał sens (poza warstwą symboliczną) wobec braku równoległej walki z podziemiem aborcyjnym. Punktem wyjścia powinno być zawsze konsekwentne stosowanie istniejących już przepisów. Wprowadzanie dalej idącego prawa przy jednoczesnym głoszeniu, że „kto chce, może sobie wyjechać do Czech” lub nawet „załatwić to na rogu ulicy” oraz rozszerzaniu ad absurdum przesłanki o ochronie zdrowia kobiety na subiektywnie pojmowane zdrowie psychiczne – to fikcja. Wyrok na pewno uratował sporo istnień ludzkich i dlatego dobrze, że miał miejsce – ale czy równolegle nie pozwolono na zgładzenie jeszcze większej ich liczby?
Ostatecznie kości zostały rzucone, a sytuacja jest taka jaka jest. Groteskowa jest przy tym postawa tych katolików, konserwatystów lub prawicowców, którzy już teraz rytualnie wywieszają białą flagę, głosząc oczywistość rychłej legalizacji aborcji. Na razie nawet przewodniczący Lewicy powiedział, że jest to mało prawdopodobne w tej kadencji Sejmu. OKO.Press podliczyło, że wyraźna większość posłów deklaruje się przeciw choćby depenalizacji tygodnia życia dziecka w łonie matki. Tygodnik „Polityka” trzeźwo zauważył, że 61% Polaków głosowało na partie niepopierające legalizacji aborcji na życzenie. Zapowiadają się kolejne bitwy w tej sprawie – włącznie z możliwym referendum.
W tej sytuacji wszyscy rozumiejący wartość ochrony życia nienarodzonego powinni się zmobilizować, przekonywać nieprzekonanych oraz naciskać na polityków. Mamy po swojej stronie dziesiątki argumentów – i świeckich i religijnych. Sprzyja nam także technologia jasno pokazująca, co dzieje się w brzuchu – tej wiedzy nie było jeszcze kilka dekad temu.
11-tygodniowe dziecko nienarodzone to taki sam żywy, ruszający się, mający serce, mózg, wszystkie kończyny i najważniejsze organy człowiek jak to 13-tygodniowe oraz jak każdy z nas. Choćby przyszło tysiąc lewicowych posłanek podających się za katoliczki, zjadło tysiąc kotletów i nie wiem jak wytężało się, twierdząc że USG to skrajnie prawicowa manipulacja, prawdy nie zmienią.
Il faut d’abord avoir raison. Po pierwsze trzeba mieć rację, rozumieć czemu się ją ma oraz umieć to wytłumaczyć osobie niemającej swojego zdania.
Tekst powstał w ramach projektu: „Kontra – budujemy forum debaty publicznej”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.