
Mimo 250 lat uprawiania antypolskiej propagandy, mimo przedstawiania nas jako ludzi lekkomyślnych, niezdolnych do stworzenia, a tym bardziej utrzymania własnego państwa, mimo kolejnych fal nienawiści szerzonych w latach 1919-1943 i 1980-1984 w czasach ZSSR, a wreszcie – mimo kłamstw, z całą pasją głoszonych przez obecny reżim, antypolonizm centrali rozmywa się i załamuje w przestrzeniach rosyjskiej głubinki.
Polacy należą do zachodniej gałęzi plemienia słowiańskiego. Zewnętrznie różnią się nieco od Rosjan, w większości mają wzrost średni, przeważają blondyni z szarymi albo błękitnymi oczyma, delikatnym nosem i dość urodziwymi cechami twarzy. W dziedzinie kultury Polacy lokują się wysoko. Język polski posiada bogatą literaturę, wielu polskich pisarzy, malarzy, uczonych zasłużyło swoimi dziełami na uznanie w świecie. Umiejętność czytania i pisania rozpowszechniona jest szeroko. Polacy wyznają religię katolicką i odznaczają się wielką pobożnością, szczególnie kobiety. Katoliccy duchowni posiadają znaczne wpływy, zarówno wśród prostego ludu, jak i warstw wykształconych.
Cytowany fragment pochodzi z „Kursu geografii Rosji”, podręcznika z którego, w ciągu ostatniej przedrewolucyjnej dekady, czerpali wiedzę uczniowie gimnazjów od Kalisza po Władywostok. Jego autor, Aleksander Kruber, był – podobnie jak większość autorów podręczników szkolnych późnych czasów carskich – uczonym z najwyższej półki, znanym nie tylko w Rosji geografem i geologiem. O jego renesansowym podejściu do życia świadczy fakt, że do swoich późnych lat, już po bolszewickim przewrocie, nie przestał czynnie zajmować się alpinizmem jaskiniowym. Niestety, ostatnie 14 lat życia (umarł w 1941 r.) spędził w zakładzie psychiatrycznym. I trudno się temu dziwić.
Prywatna odwilż
Szczęśliwie w carskiej Rosji początku XX stulecia podręczników szkolnych nie pisali ideolodzy ani „działacze oświatowi”. Podręcznik Krubera jest przykładem merytorycznego poziomu, z jakim rosyjscy znawcy tematu pisali o otaczającej ich rzeczywistości. Obok rzetelności, stałym elementem ich stylu była sympatia oraz nierzadko współczucie wobec zamieszkujących imperium nierosyjskich narodowości. W tym także do Polaków. Można powiedzieć że na podobnych podręcznikach wychowała się ostatnia generacja rosyjskich inteligentów, zanim przygniótł ją ciężki szlaban sowietyzmu. A i później, mimo niesłychanych fizycznych oraz psychicznych strat, życzliwa Polsce oraz Polakom opinia dominowała wśród niewytrzebionych jeszcze kolejnymi czystkami resztek rosyjskich elit intelektualnych.
Jakieś dziesięć lat po bolszewickim przewrocie 1917 r. opinia ta mogła się jeszcze gdzieniegdzie przebijać w słowie drukowanym, by po 1930 r. całkowicie zaniknąć na rzecz bezwzględnie obowiązującej odtąd „narracji naukowej” – jak oficjalnie przedstawiano linię sowieckiej propagandy. Obowiązywała ona nie tylko w naukach ścisłych, ale również w humanistyce. Obraz ten, szczególnie w geografii i historii, wywierał monopolistyczny wpływ na kolejne pokolenia intelektualnych kadr rosyjskich (zwanych u nas „radzieckimi”) przynajmniej do początku lat siedemdziesiątych XX w. Wtedy to, a konkretnie od 1971 r., odkąd władze zezwoliły Rosjanom na wyjazdy do Polski na podstawie prywatnych zaproszeń wystawianych przez obywateli PRL, aż do grudnia 1981 r., kiedy wprowadzono w Polsce stan wojenny, inteligencja rosyjska mogła konfrontować wpajaną jej przez pół wieku propagandę z własnym doświadczeniem oraz narracją prawdziwych, żywych przedstawicieli narodów zagranicy, przynajmniej tych z państw Układu Warszawskiego. W ramach tej wymiany doświadczeń my, Polacy, mogliśmy wtedy podjąć polemikę zarówno z oficjalną sowiecką narracją naukową, jak i z wizją niesioną przez rosyjski świat inteligencki.
Robiliśmy to wyłącznie prywatnie, przy kawie w kuchni, ale na stosunkowo szeroką skalę. W ówczesnych warunkach to i tak było niemało. Zainteresowanie Polską i chęć prywatnego dialogu z Polakami objęło wtedy bowiem całkiem szerokie kręgi rosyjskich intelektualistów i artystów. Przez blisko dziesięciolecie Polska de facto była tym miejscem, o którym marzyliśmy przynajmniej od czasów księcia Ksawerego Druckiego-Lubeckiego i księdza Stanisława Staszica: „nieformalnym pomostem między Wschodem i Zachodem”. Mówi o tym w sposób znaczący, w niewydanych jeszcze wspomnieniach, ojciec Władimir Zielinski, wówczas dysydent, dziś prawosławny duchowny mieszkający we włoskiej Brescii: gdy w 1979 r. mógł wreszcie odwiedzić Warszawę, po raz pierwszy w życiu poczuł się człowiekiem naprawdę wolnym.
Niestety wspomniany stan wojenny na pełne siedem lat zablokował możliwość wszelkich kontaktów prywatnych między obywatelami PRL i ZSSR. Owe siedem lat w dużej mierze, choć nie do końca, zniweczyło efekty tamtej przedziwnej, „prywatnej odwilży” lat siedemdziesiątych.
Ponownego umożliwienia wyjazdów do krajów „bloku”, dokonanego w ramach pierestrojki, ani Rosjanie, ani my prawie nie zauważyliśmy. Wyprzedziło ono bowiem jedynie o kilkanaście miesięcy pełne otwarcie granic ZSSR, państwa zamkniętego dla prywatnego ruchu osobowego od marca 1918 r. Rosjanie, jako zwyczajni ludzie, mogli znowu, po 71 latach niemalże pełnej izolacji, zaistnieć na Zachodzie. Teraz już całkiem otwarcie, oficjalnie. Polska przestała być im potrzebna. Pewien jej urok, sympatia do Polaków, a zwłaszcza „pięknych polskich pań” pozostał wprawdzie w pamięci wielu Rosjan, jednak ponownie przeważać zaczęła u nich perspektywa imperialna, tym razem w nowym, posowieckim wydaniu. A i Polacy, z którymi Rosjanie chcieliby dalej utrzymywać intelektualne i artystyczne kontakty, stali się coraz rzadszymi gośćmi w Rosji.
Nieważni? Chyba nie do końca
Przeciętny rosyjski inteligent bardzo się dziwi, gdy delikatnie przypominamy mu, że Polska wcale nie jest tak małym krajem, który można zestawiać na równi z Litwą, Słowacją albo Chorwacją. Rosjanie nie chcą pamiętać, wręcz starają się wyprzeć ze świadomości fakt, że w historii kształtowania się Rosji Polska, w sojuszu z Litwą i kozacką Ukrainą, odegrała rolę kolosalną.
Przeciętny inteligent polski, przeczytawszy te słowa, wspomni zapewne nasze zwycięstwa pod Kłuszynem i Cudnowem oraz polskie sztandary na Kremlu. Tymczasem nie chodzi tu nawet o przewagi militarne. Paradoksalnie wpływ kultury polskiej na Moskwę osiągnął swój moment szczytowy nie w czasach Stefana Batorego, kiedy nasze wojska gromiły Moskali, ani za Zygmunta III Wazy, kiedy to udało się nam opanować Moskwę, tylko w trakcie „potopu”, gdy mogło się wydawać, że Rzeczpospolita nie podniesie się już z poniesionych klęsk. A wśród tych klęsk nieodwracalną okazała się utrata na rzecz Moskwy Kijowa, wraz z całym ukraińskim Lewobrzeżem. Przypomnijmy że ówczesna Ukraina, nawet w stanie ogromnych zniszczeń wojennych (ukraińska historiografia nazywa ten czas „epoką ruiny”), pod względem rozwoju kulturalnego, społecznego i cywilizacyjnego wyprzedzała o lata świetlne carstwo moskiewskie. Otóż lewobrzeżna Ukraina, opuściwszy polską orbitę i wszedłszy w moskiewską, otrzymała autonomię jako tzw. Hetmanat, którego ustrój opierał się na statutach litewskich, a oficjalnym językiem był „ruski”, w tym samym wariancie językowym, jaki obowiązywał wcześniej za polskich czasów. Natomiast językiem rozmów ludzi wykształconych pozostała polszczyzna. W istocie była to zwasalizowana przez Moskwę resztówka po Rzeczypospolitej na lewym brzegu Dniepru i taką też pozostała. Co więcej, bez tej resztówki Moskwa nie miałaby szans, aby już w latach dwudziestych XVIII w. wejść do elitarnego grona czołowych mocarstw europejskich, które to pojęcie oznaczało wtedy mocarstwa światowe. Również rosyjska nowożytna i nowoczesna kultura, literatura, nauka i duchowość, a nawet oryginalna rosyjska tożsamość – sięgają korzeniami przełomu wieków XVII i XVIII, kiedy to nieukształtowana jeszcze w pełni rosyjskość zderzyła się z kulturą wypracowaną na terytoriach Rusi zachodniej, wcześniej włączonych do Polski i Litwy. Językami wykładowymi najważniejszych szkół ówczesnego rosyjskiego państwa, założonych przez migrantów z Ukrainy, pozostawały łacina i polski. W szkołach tych, poprzez nauczanie prawie nieznanej dotąd w Moskwie greki, pokolenia przyszłych rosyjskich elit wdrażały się w znajomość prawa rzymskiego, co później pozwoliło im znaleźć wspólny język wartości z elitami Zachodu.
W tej sytuacji nie tylko bojarzy-szlachta, ale nawet carski dwór nosił się z polska, mówił po polsku i tańczył na przyjęciach w takt polskiej muzyki. Tak było aż do epoki Piotra Wielkiego. I gdyby nie ten polsko-ukraiński epizod w dziejach rosyjskiej cywilizacji, niemożliwe byłoby późniejsze oddziaływanie na Rosję kultury i nauki europejskiej.
Polska siła militarna nie jest tu również bez znaczenia. Zwycięstwa pod Warszawą w 1920 r. nie trzeba Polakom przypominać, ale już mało kto wie, że na początku XVII w. nasze wojska opanowały nie tylko moskiewski Kreml, polsko-litewsko-kozackie zagony docierały aż do Morza Białego, po drodze pustosząc rosyjski interior. A tam – nie tyle w Moskwie, ile na głębokiej prowincji, w Wołogdzie, Wielkim Ustiugu czy Archangielsku – pamiętają to nam do dzisiaj. Cokolwiek by o tym nie myśleć, jest faktem, że Polakom udało się wedrzeć w Rosję daleko głębiej niż Napoleonowi i Hitlerowi.
I chyba ten właśnie fakt leży u głębokich podstaw utajonego polskiego kompleksu, obecnego w rosyjskiej świadomości.
O ile bowiem Napoleonowi czy Hitlerowi to jeszcze można wybaczyć – w końcu obaj byli agresorami światowego formatu – o tyle pamięć o tym, że naród, który Rosjanie przez trzysta lat ujarzmiali, wcześniej sam dawał tymże Rosjanom łupnia, wydaje się cokolwiek nieznośna. Miejsce Polaków jest przecież, jeśli już nie pod butem, to na pewno pod wozem historii. I tutaj nie może być żadnych uchybień od linii.
W tym kontekście ciekawym zjawiskiem jest powtarzany na różnych poziomach, także tym najwyższym, bo obecnym w narracji prezydenta Putina, argument, że Rosjanie nie są antypolscy – z tego prostego powodu, iż Polska znaczy dla nich zbyt mało. W wielkich rozgrywkach na międzynarodowej arenie jesteśmy dla Rosjan tylko pobocznym pionkiem, dlatego nie zasługujemy nawet na zbytnią uwagę, nie mówiąc już o nienawiści czy wrogości. Ta istnieje jedynie w głowach polskich megalomanów.
Polska megalomania to rzeczywiście osobny temat, tutaj jednak warto zwrócić uwagę na pewien psychologiczny mechanizm.
Gdy ktoś nam zalazł za skórę i informujemy o tym otoczenie, nie ma w tym nic dziwnego. Ale gdy robimy to zbyt często i z naciskiem, nasza szczerość zaczyna być podejrzana. A tak właśnie robią dzisiaj Rosjanie, a ściślej – rosyjscy decydenci. Wystarczy wspomnieć chociażby ubiegłoroczne wystąpienie Putina w Jerozolimie czy obecną intrygę na granicy z Białorusią.
Z tym kompleksem Rosjanie nie bardzo umieją sobie poradzić, czego dobitnym wyrazem jest ustanowienie święta Zgody Narodowej w dniu 4 listopada, rocznicy wyparcia Polaków i Litwinów z moskiewskiego Kremla. Przyznajmy że mimo całej naszej megalomanii nie przyszłoby nam do głowy, aby ustanawiać w Polsce podobne święto, na przykład z powodu porównywalnego wydarzenia w naszej historii, jakim było odparcie Szwedów spod Jasnej Góry.
Jak argumentują ten fenomen sami Rosjanie? Otóż Niemcy, Szwedzi, Francuzi, a nawet Tatarzy przychodzili i odchodzili. Polacy przez wieki pozostawali wrogiem i są nim nadal, pozostając zajadłymi rusofobami, których nienawiść i pogardę w stosunku do Rosjan można porównać jedynie z uczuciami żywionymi przez europejskich kolonizatorów w stosunku do podbijanych przez nich ludów. Tak właśnie twierdzi uznany pisarz rosyjski, Stanisław Kuniajew, w książce „Szlachta i my”, nazwanej nawet przez całkiem liberalny portal LitRes „najostrzejszym od czasów Dostojewskiego pamfletem zasadnie demaskującym filopolonizm naszej inteligencji”. Książka Kuniajewa, która w latach 2002-2010 doczekała się aż sześciu wydań, stała się w Rosji prawdziwym bestselerem. W rzeczywistości nie ma w niej niczego poza powtarzaniem najbardziej kłamliwych stereotypów, jakie kiedykolwiek wypowiedziano w Rosji publicznie, z naciskiem położonym na „kłamstwo katyńskie” i „zdemaskowanie Polaków jako hitlerowskich kolaborantów”.
Jedną z najważniejszych rosyjskich oper narodowych, a jednocześnie chyba najbardziej patriotyczną z nich, jest opera Michała Glinki „Życie za cara”. Zagrana po raz pierwszy w 1836 r., do dziś nie schodzi ze scen rosyjskich teatrów, a czasy sowieckie przetrwała dzięki zmianie tytułu na „Iwan Susanin”. Ów Susanin zostaje pojmany przez Polaków i zmuszony do poprowadzenia ich do ukrywającego się, świeżo wybranego młodego gosudara Michała Romanowa. Susanin prowadzi Polaków na nieprzebyte mokradła, gdzie wszyscy giną, choć wcześniej udaje się im zamordować Susanina. A jednak… Mimo ostro antypolskiej wymowy opera Glinki jest arcydziełem najwyższej klasy. Cała jej pierwsza część, dziejąca się na Wawelu i w obozie Polaków, skomponowana jest z elementów mazurków oraz polskiej muzyki barokowej. W tym pięknie zapomina się o ideologicznej wymowie utworu.
Polak-katolik: dwa mity zlewają się w jedno
O katolicyzmie, który w umysłach wielu Rosjan kojarzy się głównie z Polską, nawet jeśliby go ograniczyć wyłącznie do warstwy kulturowo-politycznej, mało kto w Rosji ma chociażby blade pojęcie. Tym bardziej intryguje pytanie, skąd wziął się wśród Rosjan tak silny mit antykatolicki i dlaczego przyczynił się on do powstania muru niechęci wobec innego mitu, mitu Rzeczypospolitej jako wspólnego państwa Polaków, Litwinów i Rusinów? Bo antykatolicyzm i „antyjezuityzm” Rosjan z reguły idzie w parze z antypolonizmem. Wykształcony Rosjanin, zwiedzający Florencję czy Rzym, zachwyca się dziełami katolickiej kultury i katolickiej duchowości, i nie przeszkadza mu nawet papież, rezydujący tuż obok watykańskich galerii. Katolicyzm Włochów czy Francuzów to dla niego egzotyka, natomiast katolicyzm Polaków wywołuje w nim określone historycznie skojarzenia.
Spróbujmy nazwać po imieniu źródło owego antykatolickiego mitu: jest nim samoizolacja.
Twórca ukraińskiej historiografii Mychajło Hruszewski za początek historii Rosji traktował zerwanie z Konstantynopolem w 1456 r. Wtedy to centrum bizantyjskiego chrześcijaństwa zostało przez Moskowitów oskarżone o zdradę prawosławia przez popełnienie „grzechu uniatyzmu” (zjednoczenie z katolikami na soborze we Florencji), co miało skutkować karą Bożą w postaci zdobycia Konstantynopola przez Turków. Młody władca Wasyl II wykorzystał upadek stolicy prawosławia, by ogłosić się pierwszym i jedynym na świecie prawosławnym monarchą. W następnym pokoleniu mnich z Pskowa, Filoteusz, stworzył koncepcję Trzeciego Rzymu, według której „pierwszy Rzym” upadł na skutek herezji, „drugi”, czyli Konstantynopol – na skutek zdrady prawdziwej wiary, „trzecim” zaś i ostatecznym jest Moskwa.
By uzasadnić fakt zerwania z Konstantynopolem, rosyjska historiografia wymyśliła pojęcie „jednostronnej autokefalii”. Ale przecież, zgodnie z kanonami prawosławia, autokefalia jest legalna tylko w przypadku uznania jej przez rodzinę prawosławnych Cerkwi, na czele z jej honorowym przedstawicielem, konstantynopolitańskim patriarchą ekumenicznym. W przeciwnym wypadku jest samozwańcza – a wtedy traktuje się ją jako odstępstwo, schizmę. A autokefalia Moskwy niewątpliwie była ogłoszona w sposób samozwańczy. Aby ją uzasadnić, należało wprzódy „unieważnić” Konstantynopol. Powtórne zerwanie, ogłoszone przez patriarchat moskiewski w 2018 r., jest daleką konsekwencją tamtych wydarzeń.
Dla wielu wykształconych Rosjan ten w istocie groteskowy początek historii ich własnego Kościoła, historii rozumianej jako dzieje prymatu Moskwy nad Kijowem (gdzie przed tysiącem lat dokonał się chrzest Rusi), jest czymś niewygodnym. Dlatego spuszczono na tamten fakt zasłonę milczenia i nie dyskutuje się nad nim ani w kręgach cerkiewnych, ani wśród historyków. Tymczasem w praktyce ogłoszenie „jednostronnej autokefalii” wyprowadziło Moskwę poza świat, poza historię. Oryginalna twórczość duchowa Wielkorusów, jakiej szczyt nastąpił w pierwszej połowie XV w., tuż przed momentem zerwania, twórczość reprezentowana imionami ludzi tak wybitnych, jak święty Siergiej z Radoneża czy Andriej Rublow, w warunkach samoizolacji uległa skostnieniu i atrofii. Z tego peryferyjnego stanu wyrwał dopiero Rosję Piotr Wielki, lecz on uczynił to w sposób gwałtowny i brutalny, uderzając w kościec rodzimej tradycji, by nagiąć ją do rodzącego się wzorca silnego państwa Zachodu. Ale nawet ten radykalny zwrot nie usunął skutków aktu 1456 roku – duch rosyjski nadal był wtórny i naśladowczy. Geniusz nowej, oryginalnej Rosji rodzić się zaczął dopiero w toku XIX-wiecznej syntezy rodzimych wartości z nowym prądami myśli europejskiej. Ale 400 straconych lat nie dało się szybko nadrobić, tym bardziej że po drodze czekało Rosjan doświadczenie bolszewickiego barbarzyństwa.
W tej perspektywie mit Polski-agresora płynnie zlewa się z mitem katolickiej ekspansji. O ile jednak Polak-katolik budzi wśród Rosjan żywe emocje, katolicy innych narodowości – będący niejako poza orbitą „odwiecznych zmagań” – są postrzegani raczej z chłodną obojętnością. Z podobną obojętnością traktuje się tych nielicznych, acz wybitnych rosyjskich intelektualistów XIX i XX wieku, którzy konwertowali na katolicyzm.
Z drugiej strony schemat nielubianego Polaka-katolika w jakiś sposób oziębia jednak ogólny obraz katolicyzmu. Oficjalna propaganda, zarówno państwowa, jak i kościelna, jak na razie wstrzymuje się przed atakowaniem wprost katolicyzmu i katolików. Tym niemniej kompleksu antykatolickiego nie da się ukryć. Olga Siedakowa, jedna z najwybitniejszych współczesnych poetek rosyjskich należąca do najważniejszych postaci kręgu o. Aleksandra Mienia, a od końca lat 80 zaliczona przez Jana Pawła II do kręgu jego najbliższych przyjaciół, w wywiadzie udzielonym telewizyjnemu kanałowi „Kultura”, powiedziała: „Współczesna publicystyka prawosławna w Rosji koncentruje się głównie na wykazaniu nieprawowierności Kościoła rzymskiego i śmiertelnego zagrożenia z jego strony dla samego istnienia prawosławia” i trudno jej słowom odmówić racji. Kościół Katolicki – kontynuuje Siedakowa – „jest traktowany przez nas jako wrogie państwo, w kontaktach z którym musimy demonstrować własną siłę i niezależność”.
W tej sytuacji rzadkie ze strony Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (RCP) gesty dobrej woli i pojednania toną w morzu inercji, lub też ich owoce przekreśla polityka. Ten pierwszy przypadek dobrze ilustruje bezprecedensowe spotkanie papieża Franciszka z patriarchą Cyrylem (Gundiajew), które miało miejsce w 2016 r. w Hawanie. Otóż, wyjąwszy bieżące sprawozdania, rosyjska publicystyka prawosławna w ogóle nie podjęła tego tematu w sposób dogłębny i dalekosiężny, nie dostrzegła w nim wyzwania na przyszłość. W oficjalnym „Żurnalu Patriarchatu Moskiewskiego”, którego zwierzchnik teoretycznie prowadzi dialog z katolicyzmem, publikowanie katolickich autorów nadal jest kategorycznie zabronione. Patriarcha nie uchylił tego zakazu nawet po spotkaniu z papieżem.
Drugi przypadek dotyczy już bezpośrednio Polski. RCP zadziwiająco łatwo przeszła do porządku dziennego nad swoim orędziem, podpisanym z jej strony przez samego patriarchę Cyryla (Gundiajew), a z polskiej przez przewodniczącego Komisji Episkopatu Polski, arcybiskupa przemyskiego Józefa Michalika. Działo się to, z wielką pompą, w sierpniu 2012 r. na zamku królewskim w Warszawie. Orędzie miało wszelkie szanse, aby stać się fundamentem budowania braterskich stosunków między Polakami a Rosjanami. Wszystko to zostało ze strony rosyjskiej zapomniane w dwa-trzy lata później, po Euromajdanie i wybuchu hybrydowej wojny z Ukrainą. RCP usztywniła swoje stanowisko, koncentrując się na „obronie stanu posiadania”.
Cała ta historia ma swoją gorzko-pikantną puentę. Idea orędzia wyszła od mnichów z pustelni św. Nila na Wyspie Stołbieńskiej jeziora Seliger na Wałdaju (monaster ten znamy pod nazwą obozu w Ostaszkowie). Otóż w listopadzie ubiegłego roku tenże sam monaster stołbieński gościł „międzynarodową” konferencję na temat „trudnych problemów historii stosunków polsko-rosyjskich”, w tym problemu losu polskich jeńców wojennych, przetrzymywanych w okresie 1939-1941 w sowieckich obozach. Niestety przebiegła ona pod hasłem „definitywnej rozprawy z kłamstwami i falsyfikacjami katyńskimi”, za pomocą których Polacy nieudolnie starają się zrzucić na ZSSR winę za wymordowanie swoich oficerów. Na obronę mnichów można powiedzieć, że konferencja zapewne nie była ich inicjatywą, bowiem pustelnia św. Nila ma status klasztoru stauropigialnego, czyli podległego bezpośrednio patriarsze.

Odpychająca siła bliskości
Jak to wszystko ma się jednak do cytowanych wyżej słów Kuniajewa o „filopolonizmie naszej [tj. rosyjskiej] inteligencji”? Czyżbyśmy my, Polacy, przesadzali w pesymistycznej ocenie stanu sympatii, jaką wykazują wobec nas Rosjanie? Rzecz w tym, iż rzetelna odpowiedź na to pytanie nie może zawierać się ani w prostym „tak”, ani też w prostym zaprzeczeniu.
Rosyjskie atlasy historyczne, wydawane od czasów zmarłego przed dwustu laty Karamzina, po dzień dzisiejszy charakteryzuje pewna nieścisłość, którą wytłumaczyć można chyba tylko kompleksami. We wszystkich eksponuje się koleje losu światowych imperiów, poczynając od asyryjskiego i babilońskiego, ale w żadnym nie można znaleźć imperium litewskiego, stworzonego przez Gedymina, którego pozycję w Europie środkowej i wschodniej ustaliła unia z Polską. Otóż solidarna postawa kartografów pozostaje w sprzeczności z odradzającą się dziś w Rosji historią lokalną. Magistraty rosyjskich miast, zaczynając od Możajska (położonego 120 km na południowy zachód od centrum Moskwy), do Krasnej Gorki za Smoleńskiem (granica białoruska), przynajmniej na swoich stronach internetowych, a zdarza się, że i na kamiennych tablicach, pieczołowicie zaznaczają okres, w których wchodziły one w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej. Podejście do tego okresu historii bywa różne, ale bynajmniej nie przeważa pogląd, który utożsamia zajęcie tych miast przez Moskwę z „wyzwoleniem spod ucisku litewsko-polskich interwentów i okupantów”.
To właśnie jest kolejnym rosyjskim paradoksem. Mimo 250 lat uprawiania antypolskiej propagandy, mimo upartego przedstawiania nas, od czasów carycy Katarzyny jako ludzi lekkomyślnych, niezdolnych do stworzenia, a tym bardziej utrzymania własnego państwa, mimo kolejnych fal nienawiści szerzonych w latach 1919-1943 i 1980-1984 w czasach ZSSR, a wreszcie – mimo kłamstw, z całą pasją głoszonych przez obecny reżim, antypolonizm centrali rozmywa się i załamuje w przestrzeniach rosyjskiej głubinki. Owszem, propaganda dociera do wielu prostych ludzi, jednak autor niniejszego tekstu, który w Rosji spędził ponad sześć lat, zaświadcza, że na autentyczną niechęć do Polski i Polaków natknąć się w Rosji wcale nie jest łatwo. Oczywiście poza telewizją oraz internetem. Wśród przeciętnych Rosjan nadal przeważa obraz podobny do tego, jaki przedstawił Aleksander Kruber w opisie Królestwa Polskiego zamieszczonym w jego podręczniku do geografii. Przypominanie o polskim pradziadku bądź prababce nadal uważa się za nobilitację w kręgach inteligenckich.
Co piąty rodowity petersburżanin twierdzi, że posiada polskie pochodzenie. Podobna moda na polskość panuje na Syberii, a także w Smoleńsku, gdzie do ożywienia propolskich sentymentów paradoksalnie przyczyniła się katastrofa z 2010 r. Do dziś dnia nie wygasło zainteresowanie polskim kinem.
To właśnie polski film potwierdził ongiś opinię o subtelności polskiej kultury i wdzięku „polskich pań”.
Skąd wziął się ten rozdźwięk? Pamiętajmy, że w warunkach autorytaryzmu i totalitaryzmu opinie wypowiadane przez ludzi są mało stabilne. A społeczeństwo rosyjskie już od zarania mocarstwowej pozycji ich państwa znajduje się pod niezwykle silną presją ideologiczną. To społeczeństwo, aby żyć, musi na co dzień stosować mimikrę.
Ale, przyznajmy, wszystko to jest zaledwie poziomem sentymentów, które, choć drażnią nacjonalistów w rodzaju Kuniajewa, nie przekładają się na konkretny wzrost znaczenia „sprawy polskiej” wśród Rosjan. Sentymenty te bowiem zderzają się – i zderzać będą – z zasadniczą przegrodą oddzielającą nas nawzajem, przegrodą, którą dokładnie sto lat temu trafnie scharakteryzował wielki rosyjski filozof Mikołaj Bierdiajew: Niestety narody spokrewnione ze sobą z trudem osiągają porozumienie i bardziej się odpychają, niż narody dalekie i obce. Pokrewny język brzmi nieprzyjemnie i wydaje się psuciem własnego języka. Podobnie jest w życiu rodzinnym, gdzie również nie brak kłótni pośród najbliższych. Obcym wiele można darować, lecz swoim, bliskim niczego nie chce się wybaczyć.
Do dziś, niestety, nie zaszło między nami nic na tyle ważnego, aby uzupełnić o nowe wnioski przesłanie zmarłego w 1948 r. na emigracji filozofa. I nawet gdy kiedyś, wraz z krachem obecnego reżimu, cała obecna „antypolska linia” po prostu zniknie bez śladu, niczym poranna mgła w letni ranek, trwałej rezygnacji z atakowania nas trudno się spodziewać. Ludzie szczerze nas nienawidzący byli w Rosji zawsze, niezależnie od epoki. Pozostaną też wtedy, gdy w planie społecznym stracą znaczenie.
Wielu Rosjan naprawdę interesuje się sprawami naszego kraju, naszą kulturą, literaturą, filmem. Wielu bardzo wysoko stawia doświadczenie „Solidarności” i rolę odegraną przez Jana Pawła II. Są to jednak zainteresowania prywatne jednostek, które nie mają potrzeby łączenia się w swoich zainteresowaniach Polską. Nawet wszystkie seminaria dotyczące Polski, jakie odbywały się w Rosji co najmniej do roku 2014, były zainspirowane przez Polaków.
Lobby propolskiego nie da się w Rosji utworzyć bez stałego podtrzymywania jego istnienia z naszej strony, bez stworzenia mu bazy materialnej, a przede wszystkim – bez oparcia dlań w polskich mediach. W chwili obecnej nie ma na to szans. Czy i kiedy może się to zmienić – pokaże czas.
CZYTAJ TAKŻE:
Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.
