STANISŁAWSKI: Dziecięca choroba oświeconych. Jak urabiana jest przeszłość

Historia, postrzegana jako bezustanne i niezmienne pole opresji klasowej, kolonialnej, patriarchalnej lub genderowej, okazuje się po prostu przerażająco powtarzalna, jałowa i nudna. Pokłady ludzkich intencji, doznań, okoliczności, fortun i mobilizacji zamienią się w doskonale przewidywalny moralitet, niczym wyliczanka zjazdów partyjnych.

Photo by Museums Victoria on Unsplash

Prezentyzm przez dekady nie był przedmiotem poważnej refleksji, polemiki ani badań. Trudno sobie nawet wyobrazić profesorów, dumnych ze swej orlej dalekowzroczności, władczo stąpających po parkietach rektoratów, którzy zajmowaliby się zjawiskami z obszaru humoru zeszytów szkolnych. A tak przecież jest z prezentyzmem. Na szpaltach wiecznie tych samych wypisów z milusińskich (pierwsze pytania, pierwsze wypracowania, pierwsze złudzenia) przekonanie, że za czasów rodziców nie istniały żadne telefony, lub że byli oni świadkami polowań na tury, płynnie sąsiaduje ze zdumieniem, iż oblężony w Alezji Wercyngetoryks nie ewakuował się helikopterem niczym Amerykanie z Kabulu. Lub z oburzeniem, że jacyś szlachcice ośmielali się korzystać z owoców pańszczyzny. 

Taki jest prezentyzm, młodszy brat anachronizmu, błyskotliwszy odeń i jednocześnie znacznie mniej sympatyczny. O ile bowiem anachronizm ma pucołowatą gębę zagapionego Jasia, który w wiecznym marzeniu o godzinie spędzonej na rybach lub nad Tik-Tokiem beztrosko myli epoki i technologie, prezentyzm okazuje się mieć trójkątny podbródek, świdrujące oczy i wieczną gotowość do oskarżania, pretensji i szantażyku. A wszystko to podszyte dyspozycją do łzawego zapewniania o własnej niewinności i krzywdzie. Paskudny typ, ten prezentyzm: osobowość passive-agressive, zupełnie jak z podręcznika. 

Raz i drugi udawało się go zaprząc do całkiem kreatywnej roboty. Wstrząśnięcia mieszczanami, ukazania głębokiej jedności natury ludzkiej w różnych wiekach, albo też zdemaskowania pozłotki, łuszczącej się na antycznych bohaterach. Wiadomo, „Piłat i inni” Wajdy, albo i to najdoskonalsze, bo zamknięte w kilku zdaniach, od których idzie mróz porażki wszelkiej tragedii: Klitajmestra otwiera okno, przegląda się w szybie, by włożyć swój nowy kapelusz. Agamemnon jest w przedpokoju, zapala papierosa, czeka na żonę („Brak węzła” Herberta). To jednak są gry i kalkulacje artystów; prezentyzm nie jest artystą, jest prokuratorem. 

Przez lata nie przejmowano się nim, punktując jedynie od niechcenia co większe wpadki, w rodzaju zegarka na ręku Kleopatry lub legendarnej ciężarówki dostawczej, ku zgrozie Ulricha von Jungingen i Aleksandra Forda sunącej po szosie w tle bitwy pod Grunwaldem. Czasem tylko przyglądano im się nieco uważniej, z myślą o doskonaleniu nowych metod badawczych. Benjamin Schmidt, historyk z University of Washington, w 2013 r. wykorzystał nowy typ baz językowych, tworzonych przez Google i harwardzkie Cultural Observatory, by przeanalizować język filmu biograficznego o Lincolnie. Arcydzieło w reżyserii Spielberga zdobyło tuzin Oskarów i siedem Złotych Globów. Powszechnie chwalono je za perfekcyjne odmalowanie rzeczywistości z połowy XIX wieku, za wierność takim szczegółom, jak notowany przez pamiętnikarzy falset Lincolna czy charakterystyczne rysy drugoplanowych bohaterów. Schmidt jednak, analizując każde z kilkuset tysięcy słów użytych w scenariuszu, wskazał dziesiątki prezentyzmów językowych: „zapisywanie się” (signing up) do wojska pojawiło się jako termin dopiero w latach I wojny światowej, do czasów wojny burskiej angielszczyzna nie znała „snajperów” (snipers), lecz jedynie „strzelców wyborowych” (sharpshooters), zdumiewa też pojawienie się wśród żołnierzy „Kevina”, skoro akta wojsk Unii odnotowują zaledwie jednego walczącego o tym imieniu przez cały  okres 1863-1865. 

Schmidt, który na łamach The Atlantic kilkukrotnie recenzował filmy historyczne z użyciem metody lingwistycznej, nie robił tego zresztą z intencją wsadzania twórcom palca w oko – chciał raczej tylko obserwować, którędy i jak przesączają się do naszej świadomości niechciane prezentyzmy. Zauważył że najczęściej dzieje się to za sprawą ludzkich słabości poznawczych: brawury, nieuwagi, a przede wszystkim łatwości, z jaką nawet erudytom i badaczom zdarza się wierzyć, że „tak było zawsze” i sklejać, często nieświadomie, różne epoki. Stąd w filmie „rozmowy pokojowe” (peace talks), które – jak dowiódł Schmidt, przestudiowawszy 3.700 stron tytułowych gazet z lat wojny secesyjnej i dziesięć razy tyle prasy późniejszej – zrobiły karierę za sprawą Wietnamu, OWP oraz IRA. W czasach generała Shermana mówiono i pisano o „propozycjach pokojowych” (peace propositions) lub „negocjacjach”.


Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie


Uaktualnianie przeszłości

Rok 2013: dziesięć lat temu – a jakby osiemdziesiąt. Komu przyszłoby dziś do głowy analizować terminologię negocjacji z lat wojny secesyjnej? Od tego czasu głos sceptyków, apelujących by odchodzić od oleodrukowych, „realistycznych” ujęć historii, rozbrzmiewał coraz głośniej. Nieraz zresztą miało to sens, rzeczywiście Mistrz Matejko nie musi być ostatnim słowem w malarstwie (choć fantastycznie buduje naszą wyobraźnię historyczną), podobnie jak ma sens (czasem) podejmowanie gry z wizerunkami przeszłości. Rozumiem przeniesienie „Ryszarda III” w realia lat trzydziestych XX wieku przez Richarda Loncraine (1995), rozumiem kreowanie Liszta na rockmana przez Kena Russella („Lisztomania”, 1975). Ba, rozumiem nawet trampki Marii Antoniny („Marie Antoinette” Sofii Coppola z 2006), choć wydaje mi się to dość topornym sposobem na pokazanie niedojrzałości czternastoletniej królowej. Co więcej, gotów jestem przyjąć argumenty na obronę miniserialu o Annie Boleyn, który tak wstrząsnął zachowawczą częścią opinii publicznej. Oczywiście, czarnoskóra córka Thomasa, pierwszego earla Wiltshire, na XVI-wiecznym europejskim tronie – to absurd. Jeśli jednak uznamy tę decyzję obsadową nie za zamiar „wiernego oddania przeszłości”, lecz zabieg mający podkreślić wyobcowanie osamotnionej, zaszczuwanej królowej, to ma ona sens – choć w oczywisty sposób podszyty koniunkturalizmem i obliczony na pozyskanie opiniotwórczych krytyków. 

Prezentyzm współczesny jest jednak groźny nie ze względu na pojedyncze eksperymenty artystyczne, lecz na intencję całkowitej zmiany wizerunku przeszłości, poprzez rzutowanie wstecz całkowicie współczesnych kategorii i standardów, a w konsekwencji „tłumaczenie” jej siłami i relacjami, które w rzeczywistości nie miały (w opisywanym czasie) znaczenia lub miały znaczenie marginalne. 

Dyżurne skojarzenie, jakie pojawia się w świadomości komentatorów, to oczywiście Orwell. Ten proces wprowadzania ciągłych zmian odbywał się nie tylko w wypadku gazet, lecz także książek, czasopism, plakatów, ulotek, filmów, nagrań, rysunków, fotografii – każdego typu literatury i dokumentacji o jakimkolwiek znaczeniu politycznym lub ideologicznym. Z dnia na dzień i niemal z minuty na minutę uaktualniano przeszłość. Tak preparowana dokumentacja potwierdzała słuszność każdej partyjnej prognozy; pilnowano, by nie ostało się choć jedno zdanie sprzeczne z potrzebą chwili. Całą historię przemieniano w palimpsest, zeskrobywany i zapisywany tak często, jak to uważano za konieczne – głosi cytowane co i raz mroczne proroctwo z „Roku 1984”. 

Skojarzenie to nie jest do końca chybione, chociaż słysząc podobne cytaty, entuzjaści inkluzywności, zacierania granic i akcji afirmatywnej wybuchają śmiechem, dopytując o łagry na Alasce oraz tortury, jakim poddawani są współcześni konserwatyści. Warto mieć na względzie ich rozbawienie, jak i fakt, że cierpiętnictwo jest rzeczywiście jednym z najpewniejszych sposobów na osłabienie wizerunku. Nie, nie należy stroić się w bladą skórę Winstona Smitha: łagry to ciągle specjalność Pekinu, nie Nowego Jorku, zwycięski obóz postępu skazuje raczej na utratę pracy na uczelni i konta społecznościowego niż standardową dychę i piątkę na przytarcie rogów; nie jest to mało, ale warto zachować miarę. Również, jeśli idzie o skalę orwellowskiego przetwarzania przeszłości: jak dotąd, gra toczy się o wizerunki w przestrzeni publicznej (pomniki, freski, filmy), o „dominację symboliczną”, nie o zbiory tekstów źródłowych i zawartość archiwów. 

A przecież nie jest to mało: w apogeum ruchu Black Lives Matter zmieciono praktycznie wszystkie z kilkuset pomników oraz panneau żołnierzy i dowódców, którzy mieli nieszczęście walczyć po stronie Konfederacji (nawet jeśli, przeżywszy, latami służyli następnie Stanom Zjednoczonym). To posunięcia bardzo znaczące, zarówno dla stosunkowo wąskiego grona potomków „wymazanych” bohaterów, jak i dla publicznych wyobrażeń, dla których wizerunki owe są często oparciem i umocnieniem. 

Znacznie groźniejsze są jednak, wspomniane już powyżej, całościowe interpretacje przeszłości, szczególnie o charakterze akademickim lub podręcznikowym, jak również przekładanie ich na język narracji lepiej przyswajalnych: seriali, powieści lub komiksów. Najgłośniejszym przykładem takiej aktywności pozostaje pewnie do dziś „The 1619 Project”, zapoczątkowany na łamach New York Timesa przez jego dziennikarkę Nicolę Sheri Hannah-Jones i rozwijający się do dziś. Redaktor/ka Jones postanowiła opowiedzieć historię USA przez pryzmat niewolnictwa i permanentnie obecnego (jej zdaniem) w tej historii rasizmu. Wątłym, lecz wymownym odpowiednikiem tej postawy w debatach polskich jest, obecne w różnych nurtach i na różnych poziomach debaty, potępienie zjawiska pańszczyzny – i uczynienie skandalu, jakim była, osiowym problemem historii Polski. A zarazem, jak pokazało kilka polemik na łamach Gazety Wyborczej, doskonałym narzędziem personalnych ataków na współczesnych potomków dawnej szlachty.

 

Strąceni ze słodkiego tronu kolan

Problemem nie jest anachronizm. Nie jest nim także dostrzeganie w niezwykle skomplikowanej mechanice przeszłości niedostrzeganych dotąd sił i elementów, które kształtowały rzeczywistość. W wieku XIX, złotym wieku historiografii, cenne były zarówno podobne spostrzeżenia o charakterze „lokalnym”, dotyczące wycinka dziejów (klasyczny przykład to hipoteza o akweduktach wyłożonych ołowiem jako prawdziwej przyczynie upadku Rzymu), jak również globalnym. To wielka rzecz: zwrot od „dziejów książąt i królów” do historiografii uwzględniającej zmienne gospodarcze, demograficzne, socjologiczne, klimatologiczne, ba – dostrzegającej obecność wielkich grup ludzkich połączonych jednakową kondycją socjoekonomiczną i zdających sobie z tej więzi sprawę. Tak, myślę o marksizmie – ale też o tym, że fraza „kto za młodu nie był socjalistą…” jest równie zgrana, co fałszywa, zaś historyk, który nie przyswoił zdolności dostrzegania „klas” i grup interesów, czasem dość niejawnych, daleko nie zajdzie. Ale znowu problem leży nie w samym marksizmie, lecz w jego uniwersalizacji i absolutyzacji. W tłumaczeniu wszelkich ludzkich działań i inicjatyw „interesem klasowym”, w przekonaniu, że w przeszłości interes ten był on równie łatwy do wskazania i przypisania,  co w czasach narodzin wielkiego przemysłu, wreszcie – w projektowaniu w epokę „helleńską rzymską  średniowieczną” żargonu agitatora, „samogonnego Mefisto”. 

Podobnie dzieje się z dzisiejszymi rewolucjami historiograficznymi. Odnotowywanie – wśród setek sprężyn poruszających ludzkie losy, również tych związanych z upokorzeniami i urazami, jakie powodowały niewolnictwo czy pańszczyzna – dyskomfortu, albo też „klanowej” solidarności osób homoseksualnych czy niebinarnych, to oczywistość, praktykowana od lat przez historiografów. Uznanie podobnych emocji za główną siłę napędową historii, poprzez ukazanie np. wojny peloponeskiej jako agresji homofobicznych Aten przeciw praktykującej jednopłciowe związki hoplitów Sparcie, lub Rzeczypospolitej XVI wieku jako przestrzeni triumfu patriarchatu i wyzysku, wreszcie redukowanie przyjaźni „Zośki” i „Rudego” do fascynacji homoerotycznej – to prosta droga do samooszukania. 

Jeśli takie całościowe, redukcjonistyczne interpretacje zdominują przekaz o przeszłości, zaniknie potrzeba poznawania dzieł apokaliptycznych, w rodzaju orwellowskiego opisu fałszowania źródeł. Skany pergaminów i gazet będą mogły bezpiecznie spoczywać na serwerach: kto po nie sięgnie? Funkcjonujący społecznie obraz historii budowany jest obecnie w oparciu o edukację, przekaz rodzinny i popkulturę, oczywiście z rosnącym udziałem tej pierwszej. Zarówno jawne, programowe treści edukacyjne, jak na poły ukryte narracje popkultury – przy odpowiedniej dawce kontroli politycznej – da się wpoić ludziom dość łatwo. Przeszkodą może być środkowe ogniwo, tj. narracje rodzinne. Osłabić je można bądź nadwątlając znaczenie rodziny jako wspólnoty, bądź po prostu odczekując jedno pokolenie. Jeśli dzisiejsi rodzice nie urobią jeszcze odpowiednio swoich dzieci, z pewnością dzisiejsze dzieci nie będą w stanie stawiać barier w obliczu urabiania ich potomstwa. Oczywiście najlepsza jest kombinacja obu tych czynników. A wówczas archiwa będą bezpieczne. Bo w rzeczy samej wspomniany element orwellowskiej wizji, tak przemawiający do wyobraźni, jest odbiegającą od rzeczywistości szarżą: reżimy, które „Rok 1984” parafrazował lub zapowiadał, traktują archiwa jako skarb, obstalowując tylko na masową skalę pieczątki „chranit’ wieczno”. Prawdziwą zmienną i narzędziem władzy, która chce zapanować nad przeszłością, jest dostępność źródeł, nie zaś ich fizyczna egzystencja. 

Prezentyzm oświeconych, który w ostatnich kilku latach tak często dochodzi do głosu, nie płynie z rozczulającej ignorancji, jak to się dzieje u milusińskich. Różne może mieć źródła. U jednych – wyschnięcie pępowiny, zerwanie poczucia ciągłości. Nie nam dochodzić, czy wzięte z traum rodzinnych. Wnuki Zagłady? Ależ nie, co za żenujący klucz! Równie dobrze mogą to być survivors koszmarnych wypadków samochodowych, złych rozwodów, ostatni jedynacy-single z kwaśnych, nuklearnych rodzin, lub zgorzkniałe córki matek z Alzheimerem. Więc może to zerwanie wynika po prostu z większej biodynamiki życia: jak długo można przeżuwać słodki chmiel dzieciństwa? Wspólne tym wszystkim potencjalnym przyczynom jest zwietrzenie gniazda, ostateczne pogruchotanie „słodkiego tronu kolan”. Rodzice – w pajęczynach żalów i nierozliczonych pretensji, dziadkowie – dobrzy na mem, nie więcej, pradziadkowie są w najlepszym razie przydatnym, suchym szczeblem odpowiednio nieortodoksyjnej drabiny genealogicznej, szczególnie, jeśli można zaświecić w oczy sztetlem albo czworakami. Brak tu jednak samego doznania zakorzenienia, miąższości, więzi na tyle silnej, że zakładającej rodzaj lojalności wobec przeszłych pokoleń. Nie dojdziemy w tym krótkim tekście, czemu ta więź utrzymuje się tylko w niektórych przypadkach. Pewne jest, że immunizuje ona na prezentyzm, jak również jednak to, że do jej utrzymania nie wystarczy przysłowiowa cukiernica, ocalona z Powstania. Choćby miała najwdzięczniejsze proporcje nagaru i pozłoty.

Skąd wziąć wstrząs?

Zostawmy więzi rodzinne, to rzecz delikatna. Idzie, najogólniej, o zakorzenienie, które niekoniecznie oplatać się musi wokół portreciku prababki. Prezentyści mogą znać źródła, być świadomi wielości odcieni relacji międzyludzkich, naczytani o etosie Szarych Szeregów czy „szczególnym typie więzi, łączącej drobnego właściciela ziemskiego z jego poddanymi, rodziną, krajobrazem i gruntami” – ale i tak wszystko to rozmywa się w rentgenowskich promieniach abstrakcji. 

To już opisano, nieźle. Z drzew, polnych kamieni, nawet cytryn na stole/ Uciekła materialność i widmo ich/ Okazywało się pustką, dymem na kliszy („Oeconomia divina” Miłosza). A ten, który to opisał w „Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada”, zmagał się z tą niechcianą władzą „prześwietlającego spojrzenia”, przez całe dorosłe życie, o czymś świadczyć choćby ten fragment z wcześniejszego o 30 lat „Zdobycia władzy”: 

Szczegół. W drodze do Julii. Grube mury, siwy cień. Gęste wino, w nim okno. Na stole z wytartego drzewa gliniany dzban, chleb, rodzina przy kolacji. Za nimi otwarte drzwi, stamtąd jaskrawe światło. W półmroku wino w szklankach, od światła rubinowe. Ręce na stole, nagie, dotykalność, okrągłość mocnego ludzkiego ciała. Szyje. (…). 

Nic nie można wyrazić inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół, trzeba odkryć szczegół szczegółu. Ta włoska rodzina; ale same szklanki i ręce, i każda twarz, i miedziane rondle: nieskończoność barwy i kształtu. Jednak szczegół nic nie znaczy, jeżeli jest zmieniony tylko na barwę i kształt, kiedy nie czuć, że jest tylko szczegółem. (…) Być tam, gdzie jest najmniej abstrakcji, najwięcej szczegółu. Życie ludzi rozłożone nierówno. Dla jednych ta sama przestrzeń wypełniona tysiącami szczegółów, odcieni, połysków, inni mówią: morze, ziemia, kolacja i to wszystko. Moja zatoka abstrakcyjna. Nie wiedziałem, jak trzeba patrzeć. Można nauczyć się tylko, jeżeli ludzie mają drobne sprzęty, obyczaje, nagromadzone stulecia, stare mury. 

Chorobą prezentystów jest alienacja: rozgorączkowani, rozjątrzeni, nie widzą ziemi, siwego cienia muru, stołu z wytartego drzewa; jeżeli dostrzegają szyje, to jako dogodny cel dla (wirtualnego, jak przystało na spokojne czasy) sznura lub ostrza. Że jest ratunek, wiemy od Miłosza: można go znaleźć w La Combe, w Mittelbergheim, w paryskim metrze, na łąkach koło Puybrun – wszędzie tam, gdzie rozpościera się „ziemia, dostateczna, bo wyposażona we wszystko, co nam jest potrzebne do codziennego podziwu”, wino, które „śpi w beczkach z dębu nadreńskiego”. 

Photo by Jan Schulz # Webdesigner Stuttgart on Unsplash

Wchłonąć tę twarz, ale mieć ją na tle wszystkich gałęzi wiosennych, murów, fal, w płaczu, w śmiechu. Pytanie, na które nie znam odpowiedzi: skąd wziąć wstrząs (szczególnie, kiedy nie mamy pod ręką wstrzymującego paszport Putramenta), który skłoni ich, by opuścili rozpalone abstrakcją powieki. Dotknęli wytartego drzewa. Odpoczęli po biegu. Jeśli tego nie zrobią, czekają nas dekady jałowości. Historia, postrzegana jako bezustanne i niezmienne pole opresji klasowej, kolonialnej, patriarchalnej lub genderowej, okazuje się po prostu przerażająco powtarzalna, jałowa i nudna. Pokłady ludzkich intencji, doznań, okoliczności, fortun i mobilizacji zamienią się w doskonale przewidywalny moralitet, niczym wyliczanka zjazdów partyjnych w „Historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików)”, lub gra w kółko i krzyżyk na siatce nie 3 x 3, lecz 2 x 2, w której zawsze wygrywać będzie ten, do kogo należeć będzie pierwszy ruch. Cztery nogi dobre, dwie nogi złe. Czarne dobre, białe złe, kobiece dobre, męskie złe, afrykańskie dobre, europejskie złe. Beee… 

Zajrzała mu przez ramię,

Spodziewając się sadów i winnic,

Marmuru dostatnich miast,

Mórz i żaglowców zwinnych,

Lecz on wykuł w lśniącym metalu

Zamiast przychylnych żywiołów

Pejzaż sztucznego pustkowia

Z niebem jak ołów.

Tako rzecze Wystan Hugh Auden (w przekładzie Barańczaka). Ten sam, który przestrzega nas przed losem Anonimowego Obywatela (JS/07/M/376): 

Czy był wolny? Czy był szczęśliwy? Pytanie dowodzi głupoty:

Jeśliby było coś nie tak, z pewnością wiedziano by o tym.


Tekst powstał w ramach projektu: „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego

Wojciech Stanisławski
Wojciech Stanisławski
doktor nauk humanistycznych, historyk, publicysta, kurator w Muzeum Historii Polski, stały współpracownik m.in. „Teologii Politycznej” i programu „Sądy Przesądy”, juror Fundacji Identitas. Entuzjasta i melancholik, stara się przyglądać w bibliotekach losom „białej” emigracji rosyjskiej, Bałkanów, Europy Środkowej i literatury polskiej, co w przypadku rodziny wielodzietnej bywa wyzwaniem. Bicyklista.

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!