TALAGA: Neo-osmanizm czyli turecka przestroga

03.11.2021

Nemezis, jak wierzyli starożytni Grecy, dotknie każdego, kto kierowany pychą usiłuje budować świat po swojemu, nie bacząc na prawa boskie i prawa natury. Dobitnym tego przykładem jest Turcja, z jej półoficjalną ideologią. Neo-osmanizm początkowo był ożywczym powiewem, jednak pod koniec trzeciej dekady panowania łudząco zaczął przypominać swojego ideowego adwersarza – kemalizm.

W 2022 roku minie dwadzieścia lat od przejęcia władzy przez Partię Sprawiedliwości i Rozwoju, zaś w 2023 roku sto lat od powstania republiki tureckiej. I jedno i drugie było swego czasu rewolucją, która dała Turcji siłę. I jedno i drugie przeszło w ponury marazm. 

Dziedzictwo Wysokiej Porty

Neo-osmanizm nie powstałby, gdyby nie istniał wcześniej osmanizm. Czym zatem był, gdzie bije źródło nieformalnej ideologii współczesnej Turcji?

W ciągu wieków jej istnienia i ekspansji nikt nie słyszał o żadnym osmanizmie, nie on był turecką ideologią i siłą napędową. Stał się nią bowiem na pierwszym miejscu islam, a na drugim – uniwersalistyczna idea imperialna.

Sułtanowie nosili równolegle tytuł kalifa, bo uważali się za zwierzchników całego świata muzułmańskiego. Ale zarazem traktowali się jako władcy państwa uniwersalnego – Imperium, który to model z kolei był sukcesją po Bizancjum. Używali tytułu cesarza (to w istocie znaczy tytuł padyszacha) oraz imperialnych atrybutów, jak chociażby cesarskiej gwardii. Jej żołnierze, czyli pejkowie (znamy ich z lektury Sienkiewicza jako pajuków), uzbrojeni byli w proste, bizantyjskie miecze, nie używane w tureckich siłach zbrojnych, stosujących szable lub inne rodzaje zakrzywionej broni ciętej. I jak prawosławie stanowiło podporę świeckiego majestatu basileusa z Konstantynopola, tak sunnicki islam oraz powiązana z nim idea uniwersalnej władzy cesarskiej były opoką tureckiego państwa.

Ówczesna Turcja nie używała w ogóle osobnej nazwy dla siebie samej. Była wszak Państwem, Imperium, a nie jednym z wielu królestw tego świata. To obcy, na własne potrzeby komunikacyjne, określali ją mianem Porty lub Wysokiej Porty, wreszcie Turcji, a zamieszkujących ją ludzi Osmanami, czyli imieniem panującej dynastii. 

Osmanizm pojawił się stosunkowo późno, bo w latach 40. XIX wieku, w epoce reform tanzimatu (turecka wersja oświecenia). Był odpowiedzią na wywołany przez rewolucję francuską rozwój nacjonalizmów europejskich, które promieniowały także na Imperium, burząc umysły jego poddanych, szczególnie tych chrześcijańskich. Elity tureckie wraz z unowocześnieniem państwa, stworzeniem rządu w rozumieniu zachodnim, regularnej armii, administracji uznały wtedy za stosowne powołać namiastkę narodu państwowego i dać mu ideologię. Reformy Imperium i dostosowanie jego ustroju do trendów panujących w Europie zrodziły nową potrzebę – określenia siebie samych w odróżnieniu od obcych. W przypadku Porty – zamieszkałej przez przedstawicieli dziesiątków etnosów i kilkunastu wyznań (wszelakich odłamów islamu, chrześcijaństwa, judaizmu i sekt pozostających poza tymi wielkimi religiami: jezydów, mandejczyków, druzów, samarytan, alawitów nie uważanych wówczas za muzułmanów) – niezwykle trudno było mówić o nacji państwowej. Reformatorzy zaczęli zatem promować osmanizm jako ideę spajającą Państwo. Oznaczał on wspólną tożsamość poddanych Osmanów opartą na wierności dynastii, kulturze i języku osmańskim, tej jedynej w swoim rodzaju kompilacji turecko-arabsko-perskiej. Początkowo wspólna identyfikacja dotyczyła wszystkich obywateli Imperium, bez różnicy pochodzenia i religii. Z czasem zaczęła się zawężać do muzułmanów.   

Zapoznałem się z Polityką Prywatności danych osobowych i wyrażam zgodę na ich przetwarzanie

Nacjonalizm zawsze w modzie

Osmanizm ewoluował coraz bardziej w kierunku nacjonalizmu, czego najpełniejszym wyrazem był ruch młodoturecki, który przed pierwszą wojną światową zdobył władzę w Imperium. Jego celem było stworzenie osmańskiego państwa narodowego o statusie mocarstwa. Przegrana wojna pogrzebała te plany. Traktat pokojowy z Sevres, zawarty w 1920 roku, spychał wręcz dawne Imperium do roli plemiennego państewka w centralnej Anatolii.

Odrodzenie – wraz z rewoltą Atatürka i obaleniem sułtanatu (przypomnijmy: równoznacznego z kalifatem – przebiegało pod hasłami nacjonalizmu oraz republikanizmu. Jego chrztem we krwi była narodowa wojna wyzwoleńcza z Grecją okupującą rejon Smyrny, Trację i Gallipoli. Nową rzeczywistość usankcjonował traktat z Lozanny z 1923 roku, podstawa prawna nowego państwa tureckiego i nowej tożsamości.

Osmanizm odszedł w niebyt. Narodem republiki nie byli już wieloetniczni Osmanowie, ale Turcy. Inne nacje musiały się wynieść (wymiana ludności z Grecją), przyjąć tożsamość turecką albo… milczeć. Ormianie pożegnali się z ziemiami wokół Wanu, opustoszałymi wskutek zorganizowanej przez młodoturków rzezi, Asyryjczycy uciekli z gór Hakkari, Kurdowie zaś nie posmakowali nigdy przyznanej im w Sevres autonomii, która miała być zalążkiem ich państwa. Co więcej, w republikańskiej terminologii w ogóle zniknęli ze świata, w ich miejsce pojawili się „Turcy Górscy”.  

Republika wypracowała własną ideologię – kemalizm, od imienia jej przywódcy, Kemala Paszy zwanego Ojcem Turków (Atatürk). Ten wcielał ją w życie używając brutalnej siły, podobnie robili jego następcy. Kemalistyczne idee wykreślały setki lat historii Wysokiej Porty i trwającego znacznie krócej osmanizmu.  Islam był w nim niemile widziany, tradycja pohańbiona, odrębności narodowe gnębione, zaś dotychczasowe wektory polityki państwa odwrócone. Nie świat islamu, Bliski Wschód czy Bałkany, a Europa Zachodnia (i w mniejszym stopniu Związek Sowiecki) stały się punktem odniesienia działań politycznych.

Jeśli chcielibyśmy zdefiniować kemalistowską Turcję – państwo urządzone po zachodniemu, bez religii, z rządzącą krajem monopartią, parareligijnym kultem jednostki, armią i policją polityczną stojącą na straży ideologii, etatyzmem w gospodarce, nepotyzmem, wreszcie zamkniętym kręgiem uprzywilejowanej elity rządzącej – w kategoriach bliższych nam mentalnie, przyjdzie nam na myśl właśnie Związek Sowiecki. Ale nie ten prawdziwy, lecz hipotetyczny, stworzony przez eurokomunistów. Gdyby ten kiedykolwiek powstał, tak właśnie mniej więcej by wyglądał.

Sekularyzm, republikanizm, nowoczesność, centralizacja, nacjonalizm, etatyzm  – oto nowa Turcja w maksymalnej syntezie.  Z czasem każdy z tych wyznaczników został zweryfikowany przez życie, dużo barwniejsze niż ramy jakiejkolwiek ideologii, kemalizmu nie wykluczając. Islam nie został wyrugowany, usunął się jedynie w życie domowe i tajne bractwa. Republikanizm przepoczwarzył się w sterowaną para-demokrację. Nowoczesność często ograniczała się do śmiałych, jak na Bliski Wschód, strojów kobiet, na prowincji kwitło jednak nadal nielegalne wielożeństwo i lojalności klanowe. Centralizacja musiała ustąpić interesom lokalnych kacyków partii republikańskiej, budujących swoje małe księstewka, etatyzm przerodził się w nomenklaturę, dobrze znaną nam z PRL. Tylko nacjonalizm zapuścił silne korzenie i stał się nowym wyznaniem Turków niezależnie od ich wyborów politycznych.   

Ożywczy wiatr przemian

Po wygaśnięciu ruch oporu przeciwko kemalizmowi (skupionego głównie w bractwach sufickich) kontestatorzy kemalizmu – choć nie samego Kemala, jego zasług dla odrodzenia Turcji nikt nigdy nie podważał – podnieśli głowy pod koniec lat czterdziestych. Skupiała ich Partia Demokratyczna Adnana Menderesa, która na dekadę 1950-60 zdołała nawet zdobyć władzę, została jednak obalona przez kemalistowską armię, a Menderes powieszony. Demokraci kontestowali głównie laicyzację i etatyzm.

Kolejne ugrupowania kontestatorów, począwszy od Partii Sprawiedliwości z lat sześćdziesiątych, coraz śmielej podważały idee kemalizmu. A było co krytykować. Dwa lata przed zdobyciem władzy przez AKP inflacja sięgała 70 procent, dług publiczny – 74 procent, PKB spadło o 6 procent, rachityczna ekonomia, ledwo zaspokajająca potrzeby wewnętrzne, była podtrzymywana przy życiu przez osiemnaście (!) programów pomocowych Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Dodajmy do tego skorumpowany aparat władzy, żelazną rękę armii ciążącą na klasie politycznej, nietrwałe koalicje partii pozbawionych silnej bazy społecznej, kapitał i produkcję skoncentrowane w Istambule oraz Ankarze, z wegetującą w biedzie prowincją, kurdyjską rebelię na wschodzie i wojnę partyzancką, a na arenie międzynarodowej – niewielkie wpływy i znaczenie. Pod tą skorupą drzemała jednak energia młodego społeczeństwa, które nie pasowało już do kemalistowskich struktur państwa. Wystarczyło ją wyzwolić, by niemal z pozycji pariasa Turcja mogła wywindować się do rangi światowego gracza.

Obecnie rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), wraz ze zdobyciem władzy w listopadzie 2002 roku poszła na całość: zastąpiła etatyzm liberalizmem gospodarczym, laicyzm zaś – islamizacją państwa. Uznała prawa Kurdów do praktykowania swojego języka i obyczajów, rozpoczęła proces pokojowy z kurdyjską partyzantką PKK, oczyściła armię z fanatycznych kemalistów i poddała ją (po raz pierwszy w historii republiki!) kontroli cywilnej.

To było dla Turcji coś znacznie więcej niż powiew świeżego powietrza – to było jak rozwarcie szeroko bram więzienia. Zmiany uruchomiły potężną energię społeczną, w skali porównywalnej do eksplozji gospodarczej i obywatelskiej aktywności w państwach byłego bloku wschodniego po upadku komunizmu. Począwszy od 2002 roku AKP sześciokrotnie wygrała wybory parlamentarne i to bez żadnych cudów przy urnie. 

Rząd Partii Sprawiedliwości i Rozwoju zaczął wykręcać systemowe zawory krępujące społeczną inicjatywę. Przeprowadził gospodarczą i polityczną deregulację na skalę makro. Przede wszystkim zachęcił Turków, by upomnieli się o własny kraj. Solą tureckiej ziemi i gospodarki nie były bowiem agnostyczne stambulskie i ankarskie elity, nie liberalno-republikańskie gazety „Hurriyet” i „Milliyet”, dzierżące wówczas rząd dusz nad Bosforem, nie oficerowie dziedziczący miejsce w korpusie z ojca na syna, nie wielkomiejski biznes powiązany z politykami więzami kumotersko-korupcyjnymi. To zastygła magma. Energia kipiała gdzie indziej: na religijnej i konserwatywnej prowincji, w anatolijskich drobnych i średnich przedsiębiorstwach, dławionych przez państwowe monopole, w wielodzietnych rodzinach. Energia to młodzi, ambitni ludzie, dla których w ojczyźnie brakowało perspektyw i musieli emigrować. AKP oraz jej lider Recep Tayyip Erdogan powiedzieli im: nie musicie więcej wycierać niemieckich bruków, sami możecie podnieść Turcję z kolan. Odpowiedzieli z entuzjazmem. Atatürk był dla nich ledwie mglistą ikoną przeszłości, ale już kemalistowskie regulacje – jak najbardziej codzienną przeszkodą w drodze do godnego życia.

Fala społecznych oraz ekonomicznych reform dała Turcji wolny rynek i – przynajmniej w niektórych dziedzinach – rządy prawa. Wojsko zostało zapędzone do koszar, ograniczono plenipotencję trybunału konstytucyjnego i systemu sądownictwa, która w przeszłości delegalizowała poprzedniczki partii Erdogana pod pozorem naruszania przez nie świeckości państwa, a jego samego wysłała do więzienia. Osłabienie władzy armii i sędziów wymagało jednak referendum. Ergodan wygrał je, pokazał dawnym elitom, że ludzie są z nim, nie z tamtymi. Pomogły mu też niemało wymagania Unii Europejskiej, szczególnie po 2005 roku, kiedy rozpoczęła ona z Ankarą rozmowy o akcesji. Wprawdzie władze tureckie wcale nie kwapiły się do członkostwa w UE, podobnie jak opinia publiczna, wykorzystały jednak rokowania do zreformowania państwa, zasłaniając się przed armią koniecznością zadowolenia żądań Brukseli.

A teraz popatrzmy na Turcję po dekadzie rządów AKP. W 2011 roku, po trzecim z kolei zwycięstwie wyborczym tej partii, dług publiczny wynosił już tylko 50 procent PKB, inflacja – 9 procent, wzrost gospodarczy lokował się na poziomie 5,4 procenta. System bankowy? Tak zdrowy, że niemal nie odczuł ówczesnego kryzysu światowego; wskutek koncentracji kapitału z 79 banków pozostało 49. Największy biznes (branże: budowlana, samochodowa, tekstylna i żywnościowa) skoncentrowany jest w kwitnących miastach anatolijskich (Bursa, Kayseri, Konya), czyli w geograficznym centrum kraju. Stambuł i Ankara dominują wciąż tylko w sektorze finansowym. Tureckie firmy przodują w inwestycjach budowlanych na Bliskim Wschodzie, szczególnie w Iraku, Azji Środkowej, wchodzą dziarsko na Bałkany. Turcell (telefonia komórkowa), Calik Holding (wielobranżowy, w tym energia, komunikacja, media), Koc (transport), Enka (budownictwo), Turkish Airlines (lotnictwo) stały się rosnącymi energicznie koncernami światowymi. Lotnisko w Stambule zaś silnym konkurentem dla Dubaju, jako hub w połączeniach azjatyckich i afrykańskich.

Przyszłość malowała się równie kolorowo. Według przewidywań Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych Turcja miała stać się do 2050 roku dziesiątą gospodarką świata, jej ludność wzrosnąć do 97 milionów, przy niskiej średniej wieku (ok 25-29 lat). Dla porównania: Rosja, na skutek malejącego przyrostu naturalnego, miałaby ich wtedy zaledwie 126 mln. PKB w dolarach miał sięgnąć 3,5 bln (w Rosji 4,2 bln). Turcja miała do tego czasu zostać czołowym inwestorem na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, na Bałkanach, jednym z głównych w Azji Środkowej i być może na Ukrainie.

Podbudowa ideologiczna

Turcja „wstała z kolan” nie tylko gospodarczo, stała się asertywna także w polityce zagranicznej. Właśnie na styku spraw wewnętrznych i zagranicznych pojawił się neo-osmanizm.

Jego prekursorem był Turgut Özal, w połowie Kurd, przywódca Patrii Ojczyźnianej. Jako premier, a potem prezydent, wraz z upadkiem Związku Sowieckiego przekierował zainteresowanie tureckiej polityki zagranicznej na Kaukaz, Azję Środową oraz Bliski Wschód. Przychylnym okiem patrzył też na renesans islamu, w tym na szkolnictwo religijne. W zainteresowaniach Özala leżały także idee panturkizmu, stąd zaangażowanie w państwach z ludnością pochodzenia tureckiego, takich jak Azerbejdżan czy Turkmenistan. Podobnie jak Menderes został zamordowany, choć nie wyrokiem sądu kapturowego, lecz po podaniu mu trucizny w pokarmie. 

Neo-osmanizm rozkwitnął jednak na dobre dopiero za rządów AKP. Ma nawet swoich ojców założycieli, czyli parę bliskich współpracowników: Erdogana i Ahmeta Davutoglu. Ten pierwszy był i jest praktykiem władzy, drugi – odsunięty już od rządów, ale wcześniej wpływowy minister spraw zagranicznych, a potem premier i przewodniczący AKP – pozostał jej ideologiem.

Gdyby wycisnąć z neo-osmanizmu esencję, uzyskalibyśmy po pierwsze islam, jako ramę moralną i polityczną państwa, po drugie koncentrację polityki zagranicznej i gospodarczej na Bliskim Wschodzie, jako historycznej strefie wpływów Turcji; wreszcie po trzecie poczucie mocarstwowości, połączone z asertywnością wobec innych państw.

Niejako przypieczętowaniem powrotu do imperialnych źródeł było przemianowanie w 2020 roku stambulskiego muzeum Kościoła Mądrości Bożej (Hagia Sophia) w meczet. Erdogan powtórzył tym niejako dokonanie sułtana Mehmeta Zdobywcy, który pięćset lat wcześniej pogrzebał wschodnie cesarstwo rzymskie (Bizancjum) i zrzucił krzyż z kopuły tej świątyni.

O ile Özal realizował neo-osmańskie cele w ścisłym sojuszu z USA i generalnie całym zachodem, o tyle AKP postrzega Turcję jako odrębny ośrodek siły na arenie międzynarodowej. Partia widzi ją jako kraj prowadzący politykę wielowektorową, który nie musi podpierać się sojuszami, choć nadal pozostaje w NATO. A już na pewno nie musi i nie będzie służyć interesom innych. Ten ostatni postulat skierowany jest głównie w stronę Stanów Zjednoczonych.

W dziewiczym okresie neo-osmanizmu obowiązywało sformułowane przez Davutoglu hasło „zero problemów z sąsiadami”.  Ankara utrzymywała ciepłe relacje z Teheranem i Damaszkiem, popierała Palestyńczyków, była aktywna na Bałkanach (głównie Albania, Kosowo i Macedonia), jednocześnie osłabiając więzy z Europą i USA, a z Izraelem – dawnym sojusznikiem – niemal wchodząc na ścieżkę wojenną. Mapa aktywności tureckiej pokrywa się z granicami imperium osmańskiego (czego najlepszym przykładem jest faktyczna kontrola części rejonu syryjskiego Aleppo) plus Azja Środkowa, gdzie mieszkają głównie ludy mówiące językami tureckimi. „Nie możemy odrzucić pięciuset lat historii, która związała nas z tymi krajami. Turcja ma w nich swoje interesy i obowiązki” – mówił w marcu 2011 roku, podczas zamkniętego Forum Brukselskiego, Egemen Bagis, główny negocjator turecki w rozmowach akcesyjnych z UE. Określił tym samym zasięg tureckiej strefy wpływów, w wyrazisty sposób nawiązującej do osmanizmu.

Nemezis

W trzeciej dekadzie rządów AKP obraz nowej Turcji nie jest już tak nowatorski, wręcz przeciwnie – niebezpiecznie zaczyna przypominać kemalistowską przeszłość.  Dawne zamknięte elity ekonomiczne i intelektualne zostały zastąpione przez nowe, równie zamknięte środowiska akolitów Erdogana. Wojsko nie stało się apolityczne, przeciwnie – zmieniło się w coś w rodzaju gwardii partyjnej AKP, na awans mają szasnę tylko oficerowie bezwzględnie lojalni wobec władzy. Za kraty wrócili więźniowie polityczni, kwitną afery korupcyjne z udziałem rządzących oraz ich rodzin, w tym syna prezydenta. Wolna prasa została zastąpiona przez konglomerat mediów kontrolowanych kapitałowo przez szeroko rozumiany obóz władzy. I wreszcie: odrodził się kult jednostki – tym razem nie Atatürka, a samego Erdogana. Kurdowie znowu, pod groźbą więzienia, muszą zapomnieć o swoich prawach, proces pokojowy z PKK wyparował. Zamiast pokojowej koegzystencji i strefy wpływów gospodarczych oraz kulturowych mamy wojny i konflikty. Turcja jest bezpośrednio zaangażowana w dwie wojny regionalne: w Syrii i Libii, a pośrednio także w starcie w Karabachu. Iskrzy w relacjach z Egiptem, Grecją, Cyprem, z wspierającą te kraje Francją oraz z USA. 

Do gospodarki powrócił etatyzm, a jej wyniki są mocno rozczarowujące. Według danych Banku Światowego PKB Turcji w 2014 roku wynosił 938 miliardów euro, w 2020 roku już tylko 720 miliardów. To spadek o 24 procent! Przewidywana inflacja na koniec 2021 roku to 15,6 procent. W tym roku Turcja odnotuje najwyższy wskaźnik biedy od 2012 roku. Na koniec 2020 roku lira straciła 20 procent wartości wobec dolara USA.

Niewątpliwie epidemia COVID 19 zrobiła swoje, zaś w 2021 r. prognozowany jest wzrost gospodarczy, deficyt i dług publiczny są trzymane na przyzwoitym poziomie, ale mimo to trudno nazwać wyniki tureckiej gospodarki imponującymi. Nie ma już mowy o wejściu Turcji do grona dziesięciu największych gospodarek świata, ba – prawdopodobnie kraj ten wypadnie z listy pierwszej dwudziestki i zostanie zastąpiony przez Polskę. 

Jaka jest przyczyna tej odmiany, a właściwie – tego upadku? Można ich wskazać wiele, ale trzy szczególnie rzucają się w oczy. Pierwsza to żądza władzy. Najpierw jej zdobycia, a potem zachowania niemal za wszelką cenę. Aby było to możliwe, trzeba rozmontować mechanizmy kontrolne i regulacyjne w państwie, co właśnie uczynił Erdogan. Jego ewentualny upadek nie będzie zwykłą wymianą rządzących, ale końcem całego systemu państwowego, który zostanie zastąpiony przez nowy.

Druga przyczyna to zwyczajna pycha, tyle że przyprawiona ideowym pieprzem. Przekonanie, że jeśli wyznaje się właściwe idee i ma się determinację do ich realizacji, rzeczywistość sama się nagnie do naszych pomysłów. Nie nagięła się, bo nigdy się nie nagina.

Wreszcie trzecia – branie sił na zamiary, nie zamiar podług sił. Romantyzm, wizjonerstwo? Może. W życiu państw taka postawa jest jednak raczej oznaką naiwności. Neo-osmańska Turcja postawiła sobie cele niemożliwe do realizacji przy jej skromnych, bądź co bądź, zasobach. I przegrała.

To ostrzeżenie dla wszystkich innych przywódców państwowych, którzy chcieliby kroczyć lub już kroczą podobną drogą. To nie wizje, dziejowe misje, przywództwo, ambitne cele, religie wreszcie, czy ideologie, ale sprawne struktury państwowe i zdrowa gospodarka budują siłę państw oraz dobrobyt ich obywateli. Wszelka inna potęga prędzej czy później okazuje się mirażem.

Tekst oddaje prywatne poglądy autora.


Tekst powstał w ramach projektu: ,,Kontra – Budujemy forum debaty publicznej” finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.

Andrzej Talaga
Andrzej Talaga
Członek Rady Programowej Fundacji Instytut Bezpieczeństwa i Strategii , ekspert ds. bezpieczeństwa Warsaw Enterprise Institute, komentator mediów elektronicznych. W przeszłości redaktor Rzeczpospolitej, Dziennika Gazety Prawnej, Dziennika Polska Europa Świat, Nowego Państwa; reporter wojenny, relacjonujący konflikty w Iraku, Afganistanie, Palestynie, Libanie, Pakistanie, Kurdystanie. Autor książek „Nasi w Legii Cudzoziemskiej” i „Rozmowy o Polsce”

WESPRZYJ NAS

Podejmujemy walkę o miejsce głosu prawdy w przestrzeni publicznej. Bez reklam, bez sponsorowanych artykułów, bez lokowania produktów.
To może się udać tylko dzięki wsparciu Czytelników. Tylko siłą zaangażowania Darczyńców będzie mógł wybrzmieć głos sprzeciwu wobec narastającego wokół chaosu!