Nie jest nam wcale dobrze z całą tą wolnością. Doceniamy ją może trochę bardziej – skrzętniej pilnujemy debaty publicznej i chcemy decydować o swojej kolegialnej przyszłości (w przynajmniej 74 procentach). Balansujemy na granicy, przekonani, że może rozsypać się jak delikatna kruszonka, pomni historii babć i dziadków o nieobliczalności wojny.
Pijemy kombutchę, pijemy alkohol. Chodzimy na siłownię i jogę, słuchamy relaksujących playlist na Spotify, podcastów o zdrowiu psychicznym, płacimy za terapię i uciekamy na citybreaki w poszukiwaniu straconego spokoju, przeciążeni nową dekadą ciekawych czasów. Na dobrą sprawę nie leczy nas nic, ale coś się jednak zalecza, cicha potrzeba ukojenia nerwów napływa do ust żarliwie niczym chęć na słodycze. Jesteśmy być może bardziej empatyczni, a może bardziej nieczuli, zjednoczeni w wysiłku szukania punktów zaczepienia na przyszłość.
Musimy jeszcze się przyzwyczaić – do tego, że jesteśmy bardziej obserwatorami niż sędziami i nie nam oceniać, czym jest prawdziwe poświęcenie. Każdy artykuł porannych wiadomości dzielnie dzierży szalki uniwersalnej czci i godności, wiemy coraz więcej i sami nie wiemy do końca, co o tym myśleć – na szczęście zawsze możemy liczyć na kogoś, kto nam to chętnie objaśni. Owijamy wszystkie groźne rewelacje dookoła głowy, żeby było w niej nieco przytulniej w ten chłodny czas, i chodzimy tak opatuleni na spacery, pytając sąsiadów czy widzieli już tweety o nowym ataku i jak oceniają szanse odbicia zakładników.
Nasi nowi znajomi – twarze poszukiwanych młodych Izraelek i uśmiechnięte zdjęcia zabitych ukraińskich żołnierzy – witają nas z oddali. Chcielibyśmy pomóc im żarliwą chęcią pomocy, dlatego kilka minut codziennej medytacji spędzamy ponad tą smętną galerią wizerunków cierpienia.
Z drugiej strony nie wiemy do końca, co myśleć o tych, którzy nie chcą się poświęcać – o uciekinierach z kraju agresora ani dezerterów ziem broniących się przed atakiem, o dzieciach które nie chcą uczyć się polskiego tuż przed maturą i parach odwiedzających luksusowe hotele, podczas gdy ich rodacy giną za ojczyznę. Moglibyśmy przypadkiem wejść w buty jednego z nich, jeśli historia potoczyłaby się w innym kierunku, a jednak rażą nas w oczy. Chcemy współczuć, chcemy też mieć odrobinę lepiej, bo w życiu nie chodzi tylko o heroizm ale także o rzeczy tak prozaiczne jak sukces zawodowy czy wieczory z przyjaciółmi w kawiarniach – a przynajmniej tak przywykliśmy czuć, szukając nagrody za monotonne dni pracy. Tylko pojedynczy dreszcz na karku przypomina, że są i takie miejsca na świecie, w których wojna nigdy zupełnie nie wygasa i rzadko wydziela przerwy. Gdybyśmy jednak mieli uświadamiać to sobie wciąż na nowo i na nowo, nie starczyłoby nam rozsądnego pragmatyzmu na powrót do codziennych zajęć. Dlatego czasem zapadamy się pod koc albo znikamy, żeby popływać w jeziorze, żeby później móc uśmiechać się do dzieci i pewną ręką wypełniać zeznania podatkowe.
Oddajemy serca i staramy się pomóc w ramach globalnej sieci wymiany dóbr i informacji, jesteśmy też gotowi zlustrować uważnie działania ludzi, którzy w naszym imieniu realnie wpływają na wydarzenia na świecie. To daje nam swoisty rodzaj spokoju – spokój wykonania obowiązku. Z niego możemy przenieść się płynnie do galerii pozostałych niepokojów – prywatnych, zawodowych, klimatycznych, ekonomicznych…
Po pandemicznym zamknięciu mamy wyczulony mechanizm przejadania katastrofy – trzeba gryźć troski po kolei i trochę nieuważnie, żeby przypadkiem nie udławić się ich nadmiarem. Gdzieś po drodze chęć tryumfu przekształciła się w komfort miękkiego upadku. Jeśli dziś przeszło bez zgrzytu, być może jutro przyniesie poprawę – to filozofia, na której budować można podstawową stabilność.
Czasem bronimy się przed informacjami. Wyłączamy telefony i komputery, odwracamy wzrok od gazet. Wychodzimy do kina, biegamy wdychając w płuca poranną mgłę. Łapiemy okazje. Minęło już dostatecznie dużo czasu, żeby opadł pierwszy szok konfrontacji. Rodzice naszych przyjaciół wracają na kilka dni do swoich ukraińskich domów sadzić kwiaty, żeby na wiosnę raziły w oczy rosyjskich żołnierzy i wtedy z napięciem oczekujemy na ich bezpieczny powrót, ale generalnie zdążyliśmy się już oswoić i spersonalizować swój obraz wojny. Nic nie wskazuje w końcu na to, żeby zmierzała do szybkiego końca, w co chcieliśmy wierzyć jeszcze kilka miesięcy temu. Strach opadł, rozrzedził się pomiędzy setkami codziennych spraw i rozterek. Jesteśmy w końcu tylko sąsiadami, których nie dotknął bezpośrednio terror, a którzy jakoś przetrwali jego pierwsze reperkusje. Potrafimy zrozumieć, ale czujemy się z tym trochę obco.
Nie jest nam wcale dobrze z całą tą wolnością. Doceniamy ją może trochę bardziej – skrzętniej pilnujemy debaty publicznej i chcemy decydować o swojej kolegialnej przyszłości (w przynajmniej 74 procentach). Balansujemy na granicy, przekonani, że może rozsypać się jak delikatna kruszonka, pomni historii babć i dziadków o nieobliczalności wojny. Przyzwyczajamy się do smutku. Oddziela nas niewidzialny i nienamacalny mur, za którym czai się mgliście zagrożenie atakiem, bo żaden sojusz ani traktat nie jest cielesną zaporą przed Wrogiem. W tym zagrożeniu odnaleźć możemy jeszcze swój spokój – rozsądne, twarde jak głaz poczucie, że pewność jutra nie leży w ludzkiej naturze.
Powyższy felieton otrzymał wyróżnienie w II edycji Konkursu Literackiego „Wojna i spokój. Jak Polacy nauczyli się radzić sobie w trudnych czasach”, który jest częścią częścią projektu pn. „Stworzenie forum debaty publicznej online”, finansowanego z dotacji Narodowego Instytutu Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego.